sobota, 28 lutego 2015

Powrót Niewidzialnego Człowieka (1940) reż. Joe May

Nadszedł czas na oficjalny sequel do filmu Jamesa Whale'a. Warto też dodać, że to jeden z tych naprawdę udanych. Uwielbiam ten film. Baa, nawet bardziej niż część pierwszą.

Geoffrey Radcliffe zostaje fałszywie oskarżony i skazany na karę śmierci za domniemane zamordowanie swojego brata Michaela. Jego bliskim przyjacielem jest doktor Frank Griffin, brat Jacka z poprzedniego filmu. Gdy staje się jasne, że dla Geoffreya nie ma już żadnej nadziei, doktor w czasie ostatniej wizyty przed egzekucją wstrzykuje mu serum niewidzialności. Teraz Geoffrey szuka człowieka, który go wrobił. Musi się jednak spieszyć, nim serum doprowadzi go do obłędu.

Pierwsza duża zmiana jaka nastąpiła, to styl. "Powrót..." jest filmem absolutnie poważnym, bez wymuszonego czarnego humoru. Zrezygnowano z ekspresjonistycznego klimatu, film stał się poważniejszy i nie ma już takiego pajacowania. Lubię Jamesa Whale'a, ale czasami z całą komediową otoczką idzie trochę za daleko i jego dzieła stają się momentami idiotyczne.

Tym razem niewidzialnym człowiekiem został Vincent Price.  On również znalazł w swojej roli wiele frajdy, nie popadając przy tym w śmieszność. No i godnie zastąpił Claude'a Rainsa.

Szkoda, że dziś film ten jest tak zapomniany. Dostał naprawdę dobrych scenarzystów, wypada to lekko, przyjemnie, pod koniec dramatycznie i trzyma w napięciu. Co tu dużo mówić, dzieje się sporo. Zdecydowanie powrót w dobrym stylu.

Niewidzialna Kobieta (1940) reż. A. Edward Sutherland

Do tego filmu musiałem się długo przekonywać. Właściwie to dalej się nie przekonałem. Nie jest to sequel do "Niewidzialnego Człowieka". Bardziej to taki spin-off, niepowiązana historia, cokolwiek. Może to ja przesadzam, ale ciężko mi przetrawić ten film. Chyba moim największym problemem jest to, że to komedia.

Podczas gdy dzieło Whale'a było mroczne, ten jest leciutki i zalatujący kiczem. Nie mam nic przeciwko temu, ale jako komedia wałkuje ciągle jeden i ten sam żart i to od pierwszej sceny. Ktoś potyka się o coś, uderza się w coś i zalicza kontakt z glebą. Raz byłoby okej, ale ten film zaczyna się właśnie od tego. Jest kilka udanych scen, jednak za cholerę nie mogłem się przestawić na tę konwencję.

Aktorzy za to spisali się nieziemsko. Widzimy Johna Barrymoore'a w jednej ze swoich ostatnich ról. Virginia Bruce również w tym filmie jest cudowna.
Ciężko mi się rozwodzić nad tym filmem jakoś dłużej, zwłaszcza że moja dezaprobata jest w dużej mierze irracjonalna. Obejrzyjcie sami. Może do was to trafi.

Tower of London (1939) reż. Rowland V. Lee

Tym razem będzie krótko.
Nie ukrywam, że ten film był dla mnie zaskoczeniem. Wiedziałem, że Universal adaptuje tutaj Szekspira, ale myślałem, że utrzymane to będzie w konwencji kina grozy. Otóż nie. To czysty film historyczny. Rowland V. Lee pokazał, że umie robić "duże" filmy, więc pieczę nad tym pozostawiono jemu. No i w głównych rolach powracają Karloff i Rathbone, po współpracy nad "Synem Frankensteina". Obaj panowie oczywiście pokazują klasę, zwłaszcza ten drugi. On jest stworzony do grania szekspirowskich czarnych charakterów. W filmie występuje również Vincent Price.

To film historyczny i to naprawdę świetnie zrealizowany. Mamy bitwy, zamki, sceny masowe, wszystko to jest naprawdę imponujące. Wyżej wymienieni panowie musieli mieć niezła frajdę na planie, bo chemia między nimi jest niesamowita.

Fabuła jest wciągająca, ale nie znaczy to, że nie ma dłużyzn. Są, nawet sporo. Film trwa półtorej godziny, co patrząc na resztę filmów tej kolekcji, jest naprawdę sporą ilością czasu. Większość tych filmów mieści się w limicie 70 minut. Pod koniec nie mogłem pozbyć się zobojętnienia na to co się dzieje.

To film z ciekawa fabułą, świetną obsadą, świetną stroną realizacyjną, lecz mógłby być trochę krótszy. Mimo wszystko to przyzwoity dramat historyczny. Nie do końca przypadł mi do gustu (dlatego jest krótko), ale myślę, że jeśli ktoś lubi takie filmy to nie poczuje się zawiedziony.

piątek, 27 lutego 2015

Mucha (1958) reż. Kurt Neumann

Wiele osób na pewno zna historię naukowca, który wynajduje urządzenie do teleportacji i przez przypadek krzyżuje się z muchą. Każdy od razu pomyśli o dziele Davida Cronenberga, ale nie każdy wie, że kiedyś inna "Mucha" straszyła uczęszczających do kin. Podobnie, jak później remake, był to odważny i szokujący film, ale teraz niestety ostro się postarzał.

Zaczynamy od tajemniczego morderstwa. I to z impetem, bo pani Delambre miażdży głowę swojego męża prasą hydrauliczną. Tworzy się tu wątek kryminalny, w którym to będziemy dociekać jak do owej sceny doszło. A dociekać tego będzie sam Vincent Price.

Jak na koniec lat 50-tych film jest naprawdę ciężki. Z perspektywy współczesnego widza już nie aż tak, ale wówczas był to odważny, a nawet i szokujący obraz. Samo miejsce wspomnianemu przeze mnie zbrodni, nawet teraz wygląda ponuro.
Jesteśmy stopniowo wprowadzani w głąb tajemnicy i film całkiem pomysłowo buduje suspens. Nasz naukowiec niemal do samego końca ukrywa opłakane skutki swojego eksperymentu. Niestety finał, który kiedyś był pewnie piorunujący, dziś pozostaje bez iskry z powodu swojego archaizmu. Wciąż jednak warto zwrócić na niego uwagę.

David Hedison jako nasz główny bohater naprawdę budzi sympatię, będąc bardzo pozytywną i wyrazistą postacią, by później zamienić się w całkowicie tragiczną. O Vinniem Pricie chyba nie muszę nawet się wypowiadać, zwłaszcza, że jest on tutaj na drugim planie... no i bo to cholerny Vincent Price, potrzeba jakiegokolwiek komentarza?
Ból sprawiała mi jednak Patricia Owens, w roli Helen Delambre, chociaż sam nie wiem ile w tym jej winy, a ile wina scenariusza, który każe jej grać wkurzającą i głupią babę. Działało mi na nerwy jej ciągłe gadanie jak boi się postępu i całe to pieprzenie o zabawie w Boga. A najgorsze jest to, że Andre pod koniec zaczyna twierdzić podobnie. Jaki naukowiec po nieudanym eksperymencie nazwałby swoją pracę zabawą w Boga? Nieważne co by to było, żaden.

Drobiazgiem, który mnie trochę irytował jest to, jak owa maszyna do teleportacji działa. Facet krzyżuje się z muchą podczas wspólnej teleportacji, ale zrobienie tego samego z kotem i miską jednocześnie nie ma żadnych negatywnych konsekwencji.

"Mucha" to klasyk, który dobrze się ogląda, mimo iż postarzał się nie najlepiej. Mamy zawiły, ale wciągający scenariusz, ciekawie budowany suspens, dobrych aktorów i ładną oprawę wizualną.

czwartek, 26 lutego 2015

Armia Boga III (2000) reż. Patrick Lussier

Ostatnia część "Armii Boga" była startem dla beznadziejnego reżysera - Patricka Lussiea. Ten pan ma na swoim koncie gówniany sequel "Głosów", gówniany remake "My bloody Valentine" i obrzydliwie złą trylogię o Draculi. Nie ukrywam, że "The Prophecy 3" to najsłabsza część trylogii.

Kontynuuje ona wątki z poprzednika. Danyael Rosales, syn Valerie z dwójki jest teraz kaznodzieją mówiącym o tym jak to Bóg ma wszystko gdzieś. Zostaje zastrzelony, zabrany do kostnicy i ożywa. Teraz ściga go anioł Zophael.

W porównaniu do poprzednich części, wartkiej akcji jest mnóstwo. Walki, pościgi, większość z nich wygląda całkiem fajnie, tylko trochę zbyt "matrixowo". To pokazuje główny problem tego filmu - brak większej oryginalności.

Z tych ciekawszych pomysłów pozostają trzy rzeczy. Pierwszą jest Gabriel jako człowiek. Postać stała się czysto pozytywna, nie tracąc przy tym uroku. Baa, mimo braku swoich mocy, wciąż stara się pomóc głównemu bohaterowie i nie boi się stanąć na drodze kilkaset razy silniejszemu aniołowi.
Anioł Zophael to świetna postać i z całkiem ciekawym backstory, tylko że... film nie bardzo to wykorzystuje. Posiada on ciekawe zdolności, ma kilka świetnych momentów i... tyle.
Podobnie jest z samą intrygą. Ktoś tu chce obalić SAMEGO BOGA! Jak zajebiste rzeczy można by z tym zrobić. Niestety, dostajemy tylko szczyptę tego co można by z tym zrobić.
Wciąż jednak utrzymuje się klimat poprzednich części, choć brakuje tu czegoś co skopałoby tyłek. Muzyka nie uległa większym zmianom. Nie przeszkadzała mi.

Aktorsko film wypadł zaskakująco dobrze. Christopher Walken, wiadomo. Vincent Spano w roli Zophaela spisał się świetnie. Jego postać jest w pewnym stopniu podobna do Gabriela z poprzednich części, więc możemy dostrzec pewien kontrast między tym jaki Gabriel był i jaki jest obecnie. Dave Buzzotta też nie odstawał od reszty. Na dalszym planie mieliśmy Brada Dourifa, który był standardowo - creepy.

Na plus mogę zaliczyć nawiązania do poprzednich części.
Właśnie, ten film nie jest aż taki zły. Realizacja jest przyzwoita, a patrząc na późniejsze osiągnięcia tego, pożal się Boże, reżysera - ten film to arcydzieło. Wszystko jednak rozbija się o fabułę, która zwyczajnie nie wykorzystuje swojego potencjału.
Ale i tak lubię ten film.

wtorek, 24 lutego 2015

Syn Frankensteina (1939) reż. Rowland V. Lee

Bez owijania w bawełnę - "Syn Frankensteina" to nieziemski film. Zmiana reżysera nie wyszła mu wcale na gorsze. Jeśli chodzi o powiązane z poprzednimi odsłonami to można powiedzieć, że jest to w połowie sequel i w połowie remake. Wynika to głównie z tego, że w latach 30-tych nikt się tak bardzo ciągłością fabularną nie przejmował. Poza tym zmiany te pozwoliły twórcom nadać historii odpowiedniej wymowy.

Poznajemy Wolfa Frankensteina, syna Henry'ego z poprzednich filmów (tak jakby). Dziedziczy on zamek swego ojca i wprowadza się tam wraz z rodziną. Nikt jednak Wolfa mile nie wita, gdyż wszyscy mieszkańcy wioski twierdzą, że jest tak samo zły jak ociec. Przez cały czas zmaga się on z pokusą kontynuowania pracy swojego ojca, co oczywiście następuje.

Już od strony scenariusza film naprawdę zadziwia. Zmiana reżysera przyniosła plusy. Nie ma już żadnych nietrafionych gagów, tylko 100% poważna fabułę. Jasne, monstrum nie gra tutaj głównej roli, ale to dlatego ,ze fabuła skupia się tak naprawdę na Wolfie i jego zmaganiach z dziedzictwem Frankensteinów.

Swoja drogą, Rowland Lee odwalił kawał dobrej roboty starając się wciąż stylizować film na gotycki i zarazem ekspresjonistyczny. Zamek Frankensteina wygląda jak wzięty żywcem z "Gabinety Doktora Caligarii". Największą moją uwagę przykuły wielkie ujęcia, gdy widzimy całe pomieszczenia i wszystkie monumentalne cienie. Caligari jak się patrzy. Stylistyka choć zbliżona, to jednak to jest zupełnie inny klimat już filmy Whale'a.

Obsada jest doborowa. Karloff po raz ostatni wciela się w rolę Monstrum. Basil Rathbone w roli Wolfa jest miażdżący. Można powiedzieć, że jest nieco teatralny, ale jego ataki wściekłości są po prostu niesamowite.
Cały film jednak i tak kradnie Bela Lugosi w roli Ygora z przetraconym karkiem. Jest niepokojący i zarazem, na swój mroczny sposób sympatyczny. To czarny charakter, którego każdy pokocha.

Obok "Narzeczonej Frankensteina" to najlepsza część cyklu. Universal musiało wydać kupę kasy na ten film, ale opłaciło się.

poniedziałek, 23 lutego 2015

Armia Boga II (1998) reż. Greg Spence

Na kontynuację "Armii Boga" przyszło nam czekać 3 lata i nie miała ona premiery w kinach. Poza Christopherem Walkenem, nikt nie powrócił z dawnej ekipy. Nawet Widen nie miał żadnego wkładu w to dzieło. Mam od tego filmu sentyment, darzę sympatią całą trylogię, ale trzeba jednak przyznać, że nie jest to zbyt dobry film.

Poznajemy Valerie Rosales, pielęgniarkę. Pewnego dnia na maskę jej samochodu spada pewien mężczyzna. Po lekkim zamieszaniu zaprzyjaźniają się i całkiem szybko lądują w łóżku. Teraz Valerie nosi pół-człowieka, pół-anioła, który ma zakończyć wojnę w niebie na dobre.
W międzyczasie Gabriel zostaje wykopany z piekła przez Szatana, bo ten twierdzi, że "Piekło jest za małe dla nich dwóch".

Jak łatwo się domyślić, fabuła tak jakby, zrzyna z "Terminatora". Z jednej strony mamy całkiem niezłą zabawę motywami z Biblii, ale wszystko to jest nam wyłożone niemal identyczne, jak we wspomnianym przeze mnie filmie. Nawet sposób w jaki Gabriel powraca na ziemię jest bardzo podobny do przybycia Terminatora.

Swoją drogą, czy tylko dla mnie to w jaki sposób Gabriel powraca nie ma żadnego sensu? Jasne, to, co Szatan mówi jest "cool", ale raczej nie ma większego uzasadnienia.

Na plus mogę zaliczyć klimat, który to nie uległ większej zmianie od poprzednika. Pokazano nam także nieco więcej tego świata. Aniołów jest tu nieco więcej, widzimy starcia między nimi, pokazany też jest nam Raj... nieco odmieniony przez ludzi. Chociaż to ostatnie powoduje, że widz chce zapytać, jak oni się tam dostali z samochodem, i jak Valerie sama to miejsce opuściła?
Walken wciąż świetnie bawi się w roli upadłego Anioła, znów mamy dużo humoru z jego strony. Sceny z komputerem i radiem są genialne.
Reszta aktorów spisała się znośnie. Russel Wong wydawał mi się trochę bezbarwny.

Finał wypada za to mocno nierówno. Po części jest całkiem interesujący, a po części cholernie naciągany i marnujący potencjał. Mieć postać Michała Archanioła i nie zrobić z nią nic... przykre.

Podsumowując, "Armia Boga II" ma swoje dobre i złe momenty. Dużo tu klimatu typowych VHS-iaków z lat 90-tych. Dużo tu "zrzynek", luki fabularne są dość widoczne, no i nie jestem pewny jakie to wszystko ma odniesienie do zakończenia poprzedniej części. Ja mimo wszystko lubię ten film i fani poprzedniej części nie powinni być zawiedzeni.


piątek, 20 lutego 2015

Armia Boga (1995) reż. Gregory Widen

Tym razem postanowiłem odświeżyć sobie inny nostalgiczny klasyk. "Armia Boga" to cholernie dobry, a za razem cholernie niedoceniany film.
Opowiada on o wojnie w Niebie, rozpętanej przez zazdrosnego o ludzi archanioła Gabriela. Szuka on duszy największego dupka jaki chodził po ziemi, by ten pomógł mu pokonać lojalnych wobec ludzi aniołów.
To jednak tylko tło. Głównym bohaterem filmu jest detektyw, niedoszły ksiądz, Thomas Dagget który zostaje wciągnięty w całe to zamieszanie. Swego czasu stracił wiarę i teraz będzie mieć okazję znów przemyśleć pewne sprawy.
Nie jestem osobą wierzącą, uznaję siebie bardziej za wolnego myśliciela, ale swoim pomysłem film mnie kupił całkowicie. Mamy bowiem konfrontację wątpiącego człowieka z wątpiącym aniołem.
W dodatku film bawi się swoją konwencją na różne zabawne sposoby, między innymi pokazując anioły jako bardziej ludzkie. Widzieliście jakikolwiek inny film,w którym to Szatan we własnej osobie przychodzi na pomoc protagoniście?

Reżyserem i scenarzystą był twórca "Nieśmiertelnego" - Gregory Widen i po raz kolejny pokazuje swoja niesamowitą wyobraźnię. Facet potrafi nie tylko przedstawić ciekawy koncept, ale i skroić pod niego porządny scenariusz. Bohaterowie również są dobrze nakreśleni, choć aktorzy miewają epizody lepsze i gorsze. Elias Koteas i Virginia Madsen są raz solidni, a w niektórych scenach kompletnie drętwi.
Christopher Walken z kolei wciela się w postać Gabriela i, nie oszukujmy się, dzięki niemu film jest tak dobry. Motywy Gabriela są jasne i zrozumiałe. Potrafi być realnym zagrożeniem, dążyć do celu po trupach, a zarazem sadzi tak zabawnymi tekstami, że czapki spadają.
Jedynym kto może z nim konkurować jest Viggo Mortensen w uroczej roli Szatana, którego mogłoby być nieco więcej.

Nie wiem czy jest sens pisać coś więcej. To kawał solidnego, niegłupiego kina ze specyficznym klimatem, cudowną muzyką Davida C. Williamsa i świetnym scenariuszem. Przy okazji jest to jeden z moich ulubionych filmów. Niedoceniana perełka.

czwartek, 19 lutego 2015

Córka Draculi (1936) reż. Lambert Hillyer

Zawsze znajdzie się sposób, żeby zarobić na sukcesie jakiegoś filmu. Skoro udało się zrobić sequel "Frankensteina", który powalił wszystkich na kolana, to czemu by nie zrobić kontynuacji "Draculi"? Tylko, że nie powalającej na kolana.

Film opowiada nam o Maryi Zaleskiej, która to ze wszystkich sił usiłuje wyleczyć się z wampiryzmu. Pomysł przyznaję, całkiem ciekawy i jak na swój okres świeży. To takie kino prekursorskie starające się przedstawić postacie wampirów w bardziej tragicznym świetle. Efekt końcowy jest jednak... nierówny?

Marya stara się wyleczyć ze swojej przypadłości jak z każdej innej choroby psychicznej bądź nałogu. Prosi o pomoc lekarza, choć nie wyjawia mu wprost o co chodzi. O ile wszelkie próby walki ze swoją mroczną naturą zaliczam na plus, tak za każdym razem czuć, że czegoś tu brakuje.

Klimat przejawia się w kilku zapadających w pamięć scenach, jednak mroku filmu Browninga prawie wcale tu nie ma. Problem tego filmu polega na tym, że nie ma tu żadnej konkretnej akcji. Zero napięcia, zero czegoś co przyciągnęłoby uwagę widza na dłuższą chwilę. Rozumiem, że można prowadzić film w wolnym tempie, ale za tym musi przemawiać odpowiednia atmosfera. Tutaj takowej zabrakło.

Starano się również jakoś nawiązać do "Draculi". Powraca Edward Van Sloan, jako Van Helsing, z tym że jego postać nie robi nic konkretnego w tym filmie, wręcz została zmarginalizowana. Mamy również całkiem fajną scenę kiedy to Marya pali ciało Draculi. Wracamy pod koniec do zamku w Transylwaniii, wykorzystano chyba nawet ten sam plan co w filmie z 1931 roku.

Co do aktorów to - nic ciekawego.  Van Sloan, jak już mówiłem, został zmarginalizowany i gra zupełnie inną, spokojniejszą postać, aniżeli w filmie Browninga. Otto Krueger i Gloria Holden byli mocno przeciętni.

Takie dziury fabularne jak to, że Marya trzyma w dłoni krzyż podczas palenia Draculi przemilczę, ale najbardziej rozbraja mnie jak wielki stylistyczny przeskok nas czekał. "Dracula" dzieje się gdzieś w XIX wieku, co do tego nie ma wątpliwości. "Córka..." natomiast dzieje się... w latach współczesnych. Rozumiem, że wówczas się ciągłością fabularną nie przejmowano, ale jest to trochę konsternujące.


Jaki jest efekt końcowy? Rozczarowujący. W dużej mierze widać, że to film robiony na szybko, byleby odciąć kupony i zebrać kasę. Niektóre sceny, pomysły przykuwają uwagę, ale żaden z nich nie jest wykorzystany na tyle by naprawdę wryć w stołek. A mogło tak być. Dostajemy niestety film niezdecydowany, średnio zagrany i nużący. Jeśli nie jesteście hardcorowymi fanami tych filmów, to będziecie się nudzić. 

poniedziałek, 16 lutego 2015

The Boogey Man (1980) reż. Ulli Lommel

Nie będę ukrywać, że lubię śmieciowe, B-klasowe kino. Czasem uda mi się znaleźć coś ciekawego, albo po prostu coś tak złego, że idzie się pośmiać. Ryzyko tego jest jednak takie, że możecie też trafić na coś, przy czym się załamiecie. Ja tak właśnie miałem przy "Boogey Manie" Ulliego Lommela. I nie, ten film nie ma nic wspólnego z tym z 2005 roku, za wyjątkiem tego, że oba filmy są gówniane.

Poznajemy dwójkę naszych bohaterów - Williego i Lacey. Jako dzieci byli dręczeni przez kochanka swojej matki. Doprowadzony do ostateczności mały chłopak zabija więc okrutnego dupka. Po latach rodzeństwo dostaje list od umierającej matki, co przywołuje złe wspomnienia... i od tego momentu, mniej więcej, zaczynają się jaja.

Film miał potencjał i całkiem ciekawy pomysł. Nasz Boogey Man to duch żyjący w lustrze. Do tego mamy całą powyższą historię, która też jakoś da radę. Czego więc zabrakło? A no... talentu.

Powinienem powiedzieć coś o tym co misie podobało w tym filmie, ale wówczas pozostaje mi tylko soundtrack. Jeśli ktoś lubi dźwięk starych syntezatorów to będzie w raju. Ja byłem. Do tego jest melodyjny i dostatecznie mroczny.

Na plus zaliczam też krótki występ Johna Carradine'a. Jako jedyny w tym filmie pokazał choć odrobinę talentu aktorskiego. Swoja drogą, smutno mi się robi, gdy widzę klasyczne ikony horroru zmuszone na starość grać w takich śmieciach.

Gdzie film daje dupy najbardziej? A no wszędzie indziej. Pomimo muzyki, film nie ma jakiejkolwiek atmosfery grozy. Każda kolejna scena jest pokazem tragicznego aktorstwa i druzgoczącej nudy. Gdy coś się dzieje - tandetne wykonanie wszystko grzebie.
Zabójstwo na początku jest oczywiście zrobione IDENTYCZNIE jak w pierwszej scenę "Halloween". Cóż... jak zrzynać to od najlepszych.

O tym, że bohaterowie są nijacy i głupi, pewnie nie muszę mówić. Gorzej, gdy twój duch w filmie jest taki sam. Nasz Boogey Man żyje sobie w kawałkach rozbitego lustra, które przyklejają się do podeszwy twoich butów. Jest w stanie rzucić w ciebie nożem, zsunąć na ciebie okno, kazać ci zadźgać się nożyczkami... a gdy zjawia się nasze bohaterka to jedyne co jej robi to targa jej koszulkę w dwóch miejscach. UUUUU! Kurwa, bójcie się.

Generalnie reżyser nie pokazuje tu jakiegokolwiek wyczucia. Albo zarobimy w zęby czymś kuriozalnie głupim, albo nudnym jak flaki z olejem, albo sztucznym i gumowym. Są chwile gdy film leci z akcją jak pojebany, tylko by za chwile rzucić w nas nudną sceną, jak grupka idiotów robi sobie ognisko.

Gdy dochodzimy do finału (o ile ktoś jest twardy i dotrwał) to dostajemy tandetny egzorcyzm na... malutkim kawałku lustra.

Różne rzeczy widziałem, różne VHS-owe mindfucki z lat 80-tych widziałem, ale ten jak dotychczas był najnudniejszy. To co mnie istotnie przeraża to fakt, że wg. filmwebu film zarobił jakieś 35 000 000 w boxoffice-ie. Jak? Dlaczego? Nie mam pojęcia. Ale pan Lommel najwyraźniej tak kochał swoje dzieło ,ze nakręcił aż dwie kontynuacje, składające się w dużej mierze z retrospekcji części pierwszej. Nie mam więcej pytań.

sobota, 14 lutego 2015

Dom przy cmentarzu (1981) reż. Lucio Fulci

Ostatnia z "Trylogii Bram Piekieł" okazała się dla mnie sporym rozczarowaniem na początku. Potrzebowałem sporo czasy by docenić "Dom przy cmentarzu".

Prof. Norman Boyle dostaje zadanie kontynuowała badań pewnego profesora. Ów profesor zmaltretował swoją kochankę, a potem się powiesił. W tym celu wprowadza się z rodziną do starego domu, przy cmentarzu (oczywiście). Tak więc nasz bohater będzie odkrywać iście lovecraftowską tajemnicę, podczas gdy jego rodzina zmagać się będzie z dziwnymi rzeczami dziejącymi się w starym domu.

Pierwszym pytaniem, które się nasuwa jest - ale gdzie w tym wszystkim jest Brama Piekieł? A no.. w dupie. Nic takiego w filmie nie jest wspomniane. Fulci nakręcił "Dom..." jakieś 3 miesiące po "The Beyond" i chyba w bardzo byle jaki sposób chciał zamknąć swoją trylogię.
Chociaż, to, że Brama wspomniana w filmie nie jest nie znaczy, że jej tam wcale nie ma... prawda?

"Dom..." różni się od swoich poprzedników pod względem atmosfery. Więcej tu mroku i tajemnicy, która to przemyca motywy charakterystyczne dla Samotnika z Providence. Zważywszy, że poprzednie osłony trylogii pełne były takich odniesień, myślę, że skojarzenie jest jak najbardziej trafne.

Mniej tu sennego koszmaru, choć pewne niezrozumiałe, absurdalne sceny też się pojawiają... może nawet zbyt absurdalne. Nie rozumiem jak można utknąć w uchylonych drzwiach, ani jak można dźgać nietoperza nożem, zamiast po prostu odrzucić go od siebie. Takie rzeczy dają się we znaki zwłaszcza w finałowej scenie, gdzie napięcie zwyczajnie zaczyna umykać.

Syn państwa Boyle jest... wkurwiający. Głównie dlatego, że potrafi być głupi jak but, a jego ciągłe wrzaski mogą wystawić słuch człowieka na próbę.

Za muzykę do filmu odpowiedzialny był Walter Rizzati i zaserwował on psychodeliczny, mroczny, ale też bardzo smutny soundtrack... który również bardzo, bardzo lubię.
Morderstwa nie obfitują w obrzydliwość, większy nacisk postawiono na brutalność.
Końcówka jest dla mnie kompletnie niezrozumiała, ale na tyle niepokojąca, że jestem w stanie ją docenić.

"Dom przy cmentarzu" jest filmem niezłym. Broni się swoim klimatem, tajemnicą, ale nie wybija się, pozostają po prostu solidnym filmem o nawiedzonym domu.


Hotel Siedmiu Bram (1981) reż. Lucio Fulci.


"I staniecie przed morzem ciemności...
... i całą tajemnicą do zgłębienia."

"Hotel Sedmiu Bram", lub "The Beyond" (mądrzy dystrybutorzy) uchodzi za jeden z najlepszych filmów Lucio Fulciego. Druga część "Trylogii Bram Piekła" była dość popularna w Polsce w latach 80-tych na rynku VHS (tak gdzieś zasłyszałem). Nic w sumie dziwnego, bo na zachodzie się czegoś tak pokręconego i obrzydliwego normalnie nie kręci.

Poznajemy Lizę, która dziedziczy stary hotel i postanawia go wyremontować. Nie wie jednak, że ów hotelu stoi na jednej z Bram Piekieł, a człowiek który to odkrył, został zamęczony w piwnicach starego budynku. Ciało owej osoby zostaje odnalezione i zaczyna się "weird shit".

"The Beyond" utwierdziło mnie w przekonaniu, że Fulci starał się naśladować "Trzy Matki" Argentego. Podobnie jak w przypadku wydanego rok wcześniej "Inferno" fabuła jest kompletnie absurdalna i z każdą kolejną sceną ulatują z niej ostatnie resztki sensu i logiki.

Reżyserowi udaje się stylizować swoje dzieło na senny koszmar, ale tak wielu naiwnych, głupich zachowań bohaterów wybaczyć nie umiem.
Przykładowo, podczas finału jeden z naszych bohaterów strzela do zombie i mimo, że przez większość czasu uśmierca je strzałami w głowę, gdy zostaje przezeń otoczony, woli strzelać wszędzie indziej, marnując amunicję.
Muzykę Frizziego skomentuję tylko tak, że słuchałem jej autonomicznie setki tysięcy razy i jaram się nią po dziś dzień bez znudzenia.
Technicznie film jest dostatecznie krwawy i groteskowy, kreatywnych zgonów jest tu trochę, ale widoczna jest pewna sztuczność, jeśli chodzi o efekty specjalne.

Dodatkowo mamy tu małe nawiązania do Argentego. W filmie występuje Veronica Lazar, znana z "Inferno". Mamy też scenę zagryzienia przez psa, całkiem podobną do tej z "Suspirii".
Na dokładkę - w filmie pojawia się księga Eibon, którą kojarzyć mogą czytelnicy Lovecrafta.

"The Beyond" to kolejny, tym razem dosadniejszy, przykład specyfiki włoskiego kina. Do głupotek trzeba przywyknąć, zwłaszcza, że rekompensowane nam są przez groteskową atmosferę, kilka mocnych scen i cudowną muzykę.

piątek, 13 lutego 2015

Miasto żywej śmierci (1980) reż. Lucio Fulci

"Miasto żywej śmierci" jest pierwszą częścią "Trylogii Bram Piekieł" i moim pierwszym filmem Lucio Fulciego. Ojciec Chrzestny Gore chyba starał się zrobić swoją odpowiedź na "Trzy Matki Argentego". Skąd ten pomysł? Obie trylogie cechuje oniryczna atmosfera, tajemnicze, pokręcone i pełne niedomówień fabuły i mnóstwo krwi.

"Miasto..." z całej trylogii jest chyba moją ulubioną odsłoną, mimo iż nie ma on wielu zwolenników.
W mieście Dunwich, pewien ksiądz wiesza się i tym sposobem otwiera bramę piekła. Zaczyna robić się bałagan bo duchy/zombie zaczynają mordować wszystkich dookoła. Posprzątać to musi medium, psycholog, jego pacjentka i dziennikarz.

Fabuła pełna jest niedomówień i ma w sobie nutkę absurdalności, ale mi się to podoba. To tylko pretekst i otoczka dla szokującej parady obrzydliwości, okrytej płaszczykiem atmosfery sennego koszmaru.

Film zaczyna się dziwnie i pozostaje dziwnym do samego końca. Nie dostajemy wiele wyjaśnień, po prostu brniemy coraz dalej w koszmar. Często "Miastu..." zarzuca się nudę. Fakt, tempo jest wolne, ale ja znudzenia nie czułem.
Przy okazji dane nam jest nacieszyć się świetną muzyką Fabio Frizziego, nawet jeśli jest bliźniaczo podobna do soundtracku z "Zombi 2", oraz soczystymi scenami gore. Widziałem już wiele, ale Fulciemu udało się sprawić, że wszystko podeszło mi raz, czy dwa do gardła.

Również charakteryzacja upiorów/zombie/cokolwiek może niezbyt skomplikowana, jest dostatecznie obrzydliwa.
Niektóre efekty specjalne zasługują na uznanie, niektóre biedniejsze nie rażą tak bardzo, bo w jakiś sposób wpasowują się w klimat i konwencję.

Fulci tym filmem, i całą trylogią zresztą, pokazuje całą specyfikę włoskiego kina.
Proste, banalne, kuriozalne fabuły, drętwe aktorstwo, kicz i tandetę, oraz nie oszczędzające widza, brutalne gore.
Dla mnie niedoceniana perełka.

czwartek, 12 lutego 2015

Czarnoksiężnik 3: Koniec niewinności (1999) reż. Eric Freiser

 Są ludzie, którzy nie wiedzą kiedy przestać. Naprawdę zachodzę w głowę, co kogo skłoniło do nakręcenia tego filmu. Odstęp między tym filmem a "Armageddonem" wyniósł 6 lat, więc podwajam swoje pytanie - Jaki był tego cel?

Poznajemy Kris Miller. Dziedziczy ona stary dom i wraz z grupką przyjaciół odwiedza miejsce. Okazuje się, że Kris jest potomkinią jakiejś czarownicy i ma zostać złożona w ofierze. Tak więc, pojawia się nasz Czarnoksiężnik, tym razem grany przez Bruce'a Payne'a, by tego dokonać.

Na początek zacznijmy od fabuły. Ta jest sztampowa do bólu i potwornie nudzi. Zero tu jakiegokolwiek zaskoczenia, mamy tu same ograne schematy i to podane tak mdłe jak tylko to jest możliwe. Naiwnych i durnych scen mamy też sporo. Wszystkie służą jednak temu by popchnąć fabułę do przodu i wyjawić nam intrygę, która też nie ma specjalnie żadnego sensu. To kim jest nasza główna bohaterka też jest niezrozumiałe. No ale, tego się można było spodziewać po tak leniwej produkcji.

Przejdźmy jednak do samego Czarownika. Jak Bruce Payne zastępuje Sandsa? A no, zaskoczę was, jest całkiem niezły. Bawi się rolą i widać, że ją rozumie. Niestety, film nie daje mu szansy żeby się popisać. Czarownik, który w dwójce miał naprawdę zajebiste momenty, tutaj wydobywa od wszystkich jakieś osobiste rzeczy, by rzucać na nich klątwy. Nawiązanie do pierwszej części fajne ale do niczego pomysłowego nie prowadzi. Większość czarów jest zwyczajnie słaba.
Reszta aktorów daje ciała i nikt poza Paynem nie prezentuje tu jakiegokolwiek poziomu.

Mamy tu jako taki klimat, ale nie mamy jakiegokolwiek napięcia. Wszystko się wlecze, okazuje sie przewidywalne, aby skończyć się równie słabo jak się zaczęło.

Do tego drażni ta idiotyczna, ni w dupe, ni w oko muzyka. Z jednej strony chóry kościelne, z drugiej strony coś w stylu taniego techno.


Nie jest to najgorszy film w historii. Jest po prostu pozbawiony pomysłu, celu, czegokolwiek. Jest miałki i zostanie szybko przez każdego zapomniany. 

Zagadka Nieśmiertelności (1983) reż. Tony Scott

Na ten film trafiłem przypadkiem w telewizji jako dzieciak. Wówczas zobaczyłem tylko jakiś jego fragment na TCM. Opis fabuły nawet mnie swego czasu zainteresował, ale że miałem te 8-9 to o nim zwyczajnie zapomniałem.. aż rozpocząłem naukę w technikum i zupełnie przypadkowo wpadł mi on w ręce na YouTubie. Ciekawość rozgorzała we mnie na nowo, więc rzuciłem okiem. Dziś jest to mój najbardziej ulubiony film o wampirach i to nie z byle powodu.

Film opowiada o wampirzycy - Miriam. Przez stulecia miała wielu kochanków z czego każdy przeżył z nią kilka wieków, a później w ciągu kilku dni zamienia się w gnijące zwłoki. Gdy to samo spotyka jej obecnego męża - Johna, oboje starają się znaleźć lekarstwo na tajemniczą przypadłość.
Szczęśliwym trafem w pewnej klinice w mieście, naukowcy prowadzą badania związane z zegarem biologicznym. Miriam odwiedza miejsce i zaczyna uwodzić młodą panią doktor...

"Zagadka Nieśmiertelności" eksponuje swoje atuty od samego początku. Film otwiera Bauhaus w ciemnym, zadymionym klubie ze swoją piosenką "Bela Lugosi is Dead". Sekwencja ta wstrząsnęła mną tak bardzo, że sam Bauhaus jest teraz jednym z moich ulubionych zespołów.

Oprawa audiowizualna filmu jest osobnym dziełem sztuki. Tony Scott, który swoją drogą nigdy nie lubił horrorów, kreuje mroczną, poetycką, oniryczną atmosferę. Tutaj każdy kadr ma swoją duszę, każde miejsce w filmie swoją unikalną stylistykę. W klubie panuje rozpraszany przez reflektory mrok i dym, w laboratorium dominują cienie żaluzji niczym z kina noir, a gdy jesteśmy na poddaszu domy Miriam, widz może wręcz poczuć zapach tego unoszącego się kurzu.
Nie byłoby tego, gdyby nie zdjęcia Stephena Goldblatta, który każdą strugę krwi, każdą kroplę potu uwiecznił w idealny sposób.
Zaraz z tym idzie świetny montaż, który objawia się już w pierwszej scenie. Od scen w zwolnionym tempie, bo gwałtowne i szybkie cięcia.
Muzyka żongluje zarówno klasykami Bacha i Schuberta jak i utworami Michela Rubiniego na syntezatorach.
Aktorsko to... trio Deneavue, Bowie i Sarandon to perfekcja sama w sobie.

Na uznanie zasługuje charakteryzacja Davida Bowiego, która jest najbardziej realistycznym postarzeniem człowieka w historii kina w ogóle... w każdym razie według mnie. Gdy widzimy zmarszczki na jego twarzy... to naprawdę wygląda jakby miał te 40-parę lat. W dalszych etapach myślałem, że to już inny aktor, ale nie... to cały czas Bowie i niesamowicie realistyczny make-up.


"Zagadkę..." można nie tylko zobaczyć i usłyszeć, ale poczuć całym sobą. Może to też lekkie przestylizowanie, zwłaszcza jeśli chodzi o gołębie i powiewające w zwolnionym tempie zasłony (których jest całe mnóstwo), ale mi to tam nie przeszkadzało, zwłaszcza, że treści jest tu równie dużo co stylu.
*SPOILERY!!!*

Film miesza w sobie mroczny romantyzm, gotyk, dekadentyzm i zmysłowość... czyli rzeczy, bez których dobry film o wampirach się obejść nie może.
W pierwszej scenie widzimy jak nasze wampiry uwodzą dwójkę przypadkowych imprezowiczów, co skutkuje pierwszą eksplozją erotyki i przemocy. Przeplatane ujęcia dzikich małp dodają całej scenie symbolicznego znaczenia.
Nie tylko chodzi tu o zwierzęcość obecną w pożądaniu. Reżyser w swoim filmie mówi nam - miłość zabija.

Miriam Blaylock to famme fatale pełną gębą, kobieta zabijająca dla wiecznej młodości i starająca się wypełniać pustkę kolejnymi osobami... ale czy miłość faktycznie może trwać wiecznie?

Tego właśnie film dotyczy - związku dwojga ludzi, zadając przy tym jedno ważne pytanie: Czy miłość jest wieczna? Czy można kochać przez setki lat jedną osobę i nie czuć znudzenia? Gdy Miriam zaczyna interesować się Sarą, John zaczyna się starzeć i jedyne co nie pozwala mu umrzeć to jakiś jej sentyment.
W sposób dosłowny obserwujemy jak niekochany mężczyzna obumiera z powodu nieodwzajemnionej miłości. To też jest zabieg, często pojawiający się w filmie. To nie ekspozycja będzie nam wyjaśniać pewne rzeczy, a same obrazy i zdarzenia. Tu forma i treść uzupełniają się ze sobą.

"Zagadka..." uderza także w niezgodę na przemijanie, chęć wiecznego piękna, wiecznej młodości, wiecznego trwania czegoś. Tylko czy by nas to w końcu nie znudziło?

W dniu premiery, "Zagadkę..." potraktowano jako metaforę epidemii AIDS, głównie za sprawą występującego tutaj romansu dwóch kobiet, ukoronowanego zresztą sceną łóżkową.. bo jakżeby inaczej. I może coś w tym też jest...

Jak na film o wolnym tempie przystało - nie każdemu pewnie przypadnie do gustu. Nie jest to także trudny film, bo zakłada, że widz pewne rzeczy wyłapie sam. Odpowiedzi gdzieś tam są, wystarczy tylko poszukać. Sam nie rozumiem jeszcze zakończenia. Może kiedyś dojdę do tego o co tu chodzi, może nie. Tak, czy inaczej...
Jak na kogoś kto nie lubi horrorów, Tony Scott nakręcił jednego z dumnych jego przedstawicieli i jeden z najlepszych filmów o wampirach. Kino klimatyczne, piękne i bardzo specyficzne.

wtorek, 10 lutego 2015

Uśpieni (2014) reż. John Pogue

Na "Uśpionych" trafiłem na jednym z maratonów filmów grozy. Dużo złego o tym filmie słyszałem, nawet moja znajoma odradzała mi ten film. Tak więc, nie miałem wobec niego żadnych oczekiwań. Zobaczywszy nazwę wytwórni Hammer w napisach początkowych zrobiłem się pełen nadziei. W latach 50-70 kręcili niesamowite gotyckie horrory, a i po wznowieniu działalności kilka lat temu wciąż wydawali całkiem niezłe filmy.

Film opowiada o profesorze, który z grupka studentów usiłuje dowieść iż wszelkie zjawiska paranormalne są spowodowane tylko i wyłącznie przez psychokinezę. W tym celu badają oni pewna dziewczynę ze szpitala psychiatrycznego.
Zapewne myślicie sobie, że to jedna z najgłupszych fabuł jakie mogą powstać, i tak, macie rację... ale do tego jeszcze dojdziemy.

Gdy zobaczyłem, że akcja filmu dzieje się w latach 70tych, poczułem się jak w domu. Kostiumy, gotyckie, brudne, poniszczone zamczysko (może nie do końca, ale blisko), archetyp szalonego naukowca. Miodzio. A to jeszcze nie było wszystko. Jest dużo wstawek kiedy to główny bohater kameruje wszystko co się dzieje i te kadry wyglądają ... cóż, staro.  Jasne, takie dokumentalizowanie filmu jest już sztampą, ale zrobiony z tym coś ciekawego.

Relacje między postaciami, w pewnym stopniu są ciekawe. Większość z nich opiera się według mnie na jakiś frustracjach. Jasne jest odrzucanym dzieckiem i robi wszystko by zadowolić naszego szalonego doktorka. Jest jeszcze ta blondynka, która stara się zwrócić na siebie uwagę... ale to jest wyjątkowo irytująca postać w tym filmie. Reszta jest w gruncie rzeczy bezbarwna. Aktorzy radzą sobie całkiem nieźle, za wyjątkiem Olivii Cooke, ale to już nie jej wina. Kazano jej grać pozbawione emocji, irytujące emo.

Choć mamy fajne zarysy tych relacji to scenariusz nic z tym tak w gruncie rzeczy nie robi. Od tak rzuca tym tu czy tam i nic z tego nie wynika.
W dodatku film nadużywa straszaków. Nie dość, że są głośne jak jasna cholera i kamera przy tym musi się miotać jak cholera, to jeszcze irytujące, bo wyskakują w chwilach, gdy widz usiłuje skupić się na tym co się dzieje.

Film można winić za wiele rzeczy, jednak dla mnie ma on wartość sentymentalną, bo jest taką szaloną B-klasą w stylu lat 70-tych. "Legend of HellHouse", "Curse of Crimson Altair", adaptacje Lovecrafta z lat 60-70 były głupawymi filmami pełnymi nawiedzonych domów, okultyzmu i pseudonaukowego bełkotu i... "Uśpieni" oddają duch tych filmów w sposób perfekcyjny. Zarówno te dobre rzeczy, jak i te totalnie beznadziejne. 
Przez cały czas czuć, że to jest B i tym samym nie brałem filmu 100% na serio. Film skrywa też całkiem ciekawą tajemnicę, która też kupiła mnie całkowicie, a i końcówka według mnie jest całkiem creepy. Mam tu na myśli to co stało się z głównym bohaterem.

To film, który spodoba się jedynie fanom gatunku. Jeśli ktoś lubi olschoolowe, wariackie B z lat 70-tych, to poczuje się jak w niebie, bo mamy tu praktycznie wszystko. Specyfika horrorów z tamtego okresu polega na tym, że wiele z nich było po prostu absurdalnych i kiczowatych, a co za tym idzie, szybko się postarzały.

Może to ja trochę przesadzam. Może po prostu byłem już tak spragniony czegoś zrobionego w starym stylu, że łyknąłem to co mi się nawinęło, ale to i tak krok w dobrym kierunku i mam nadzieję na więcej takich filmów.


poniedziałek, 9 lutego 2015

Czarnoksiężnik II:Armageddon (1993) reż. Anthony Hickox

Często w przypadku kontynuacji jakiegoś filmu można powiedzieć, "to już nie to samo", i w przypadku "Czarnoksiężnika" tak niestety jest. Sam fakt, że film doczekał się sequela jest dla mnie lekko zdumiewający. Dzis wydaje mi się, że powstał on tyko i wyłącznie po to, by Julian Sands swoją zajebistą rolę uczynił... jeszcze bardziej zajebistą.

Za kręcenie odpowiedzialna była już zupełnie inna ekipa. Na stołku reżysera usiadł Anthony Hickox obyty już w horrorze i satanizmie po świetnych "Waxwork" i trzeciej części "Hellraisera", tak więc można stwierdzić, że zostaliśmy oddani we właściwe ręce.

Fabuła nie ma żadnego powiązania z tym co wiedzieliśmy w części pierwszej. Backstory Czarownika także uległo całkowitej zmianie (mimo iż to w  zasadzie ta sama postać). Tym razem prezentuje się to tak:
Co jakieś 600 lat Szatan sprowadza swojego syna (czyli właśnie Czarownika) na ziemie podczas zaćmienia księżyca. Ten musi w ciągu sześciu dni zebrać sześć kamieni, które uwolnią Wielkiego Rogatego z piekła i użyć ich podczas zaćmienia słońca. Przeciwko Czarownikowi stają druidzi, którzy teraz muszą przygotować swoich potomnych do walki. Dostajemy tutaj lekko sztampą o wybrańcach, którzy uczą się posługiwać swoimi cudownymi mocami. Wiem, pierwszy film bazował na kiczu, ale tutaj wypada to o wiele gorzej.

Film, poza tytułem, nie ma nic wspólnego z poprzednikiem i nie wstydzi się tego. Hickox nie boi się zrobić tego po swojemu, więc mamy dużo mocnych scen, jego porypanych zbliżeń kamerą, a całość jest stuprocentowym horrorem robionym na poważnie. Mamy tu nieco czarnego humoru, ale jest to zupełnie inny, niż w przypadku kiczowatej części pierwszej.

O ile ta zmiana klimatu mi spasowała, tak film traci w miejscach, które uczyniły pierwszy film tak dobry. Brakuje to jakiegoś charakterystycznego i sympatycznego protagonisty. Redferne i Kassandra to były świetnie napisane postacie. W  tym filmie mamy podstarzałych druidów, którzy są odrobinę pocieszni, i naszych młodych, którzy są zwyczajnie nudni.

Wiecie tylko w czym tkwi sedno? W tym co napisałem na początku. Cała ta fabułka, to wszystko jest tylko po to by Julian Sands wszedł przed kamerę i rozpierdolił system. To było chyba jedyne założenie tego filmu i zostało spełnione z nawiązką. Wciąż jest tajemniczy, demoniczny i po prostu boski. Każda scena z jego udziałem to arcydzieło i synonim słowa bad-ass. A pozbywa się on kolejnych osób w sposób niezwykle pomysłowy.


Mimo uchybień, film ogląda się naprawdę dobrze. To dobry film, po prostu nie tak dobry jak poprzednik. Dla samego Sandsa w roli Czarownika warto rzucić okiem.


sobota, 7 lutego 2015

Zmęczona Śmierć (1921) reż.Fritz Lang


Nie ulega wątpliwościom, że Fritz Lang był jednym z największych wizjonerów okresu kina niemego. Pierwszym moim kontaktem z nim był właśnie film "Zmęczona Śmierć".

Utrzymana w duchu ekspresjonizmu romantyczna historia zaprezentowana przez Langa jest jedną z pierwszych, jeśli nie pierwszą nowela filmową. Po stracie ukochanego dziewczyna udaje się do Śmierci we własnej osobie, by ta zwróciła życie jej miłości. Zgadza się, lecz dziewczyna musi uratować chociaż jedno z trzech bliskich końcowi istnień.
W ten sposób otrzymujemy trzy historie: Jedna dziejącą się w Arabii, drugą w średniowiecznej Francji i ostatnią w Japonii. Wszystkie opierają się na tym, że nasza bohaterka, pod różnymi wcieleniami, musi uratować tego, kogo kocha.

Reżyser poprzez tę fabułę tworzy piękną i przesyconą pesymizmem baśń zabierając nas do krainy orientalnych klimatów. Lang przy okazji pokazuje swój realizacyjny rozmach. Wielkie, stylowe plany, sceny masowe i efekty specjalne wgniatają w fotel. To 1921 rok i wiem jak trudne było to do osiągnięcia.

Bernhard Goetzke wykreował wizerunek śmierci, od którego bije czysty tragizm i melancholia.
Lil Dagover, znana z "Gabinetu doktora Caligari" też spisuje się znakomicie w roli dziewczyny. W ogóle jej postać jest zmyślnie napisana. To naprawdę zaradna babka, która będzie musiała, na przykład zaplanować morderstwo pewnej osoby, lub ukraść japońskiemu czarownikowi jego magiczną różdżkę... czyli generalnie rzeczy, których byśmy normalnie nie pochwalili.

Film porusza tematy, o których mówi się od zawsze - równość wobec śmierci, jej nieuchronność, ale przedstawione w romantyczny i baśniowy sposób. Scenariusz Langa opiera się na tych zagadnieniach, bawi się nimi, nie stara się przy tym kombinować i robić niewiadomo czego. Jest to piękny i pomysłowy obraz, który wielu osobom zapadnie w pamięć. 

Werewolf of London (1935) reż. Stuart Walker

Często przy okazji jakiegoś klasyka, czy gatunku filmowego można spotkać się z kinem prekursorskim. Na sześć lat przed powstaniem "Wilkołaka", Universal wydało inny film dotyczący lykantropii i... nie mieli zielonego pojęcia co robią.

Nasz główny bohater, grany przez Hebry'ego Hulla wyrusza do Tybetu by znaleźć pewien kwiat, rosnący tylko przy  świetle księżyca. Podczas wędrówki zostaje on ugryziony przez dziwnego stwora. Po powrocie do Londynu odkrywa, że przy pełni księżyca zamienia się w żądną krwi bestię, a jedynym lekarstwem jest właśnie ów księżycowy kwiat.

Tak, to nie jest coś co komukolwiek skojarzyłoby się z wilkołactwem, ale jak na B-klasowy film może być. Nasz wilkołak wygląda mocno OK, nie narzekam, ale oglądanie go ubierającego się w szal, płaszcz i beret i paradującego normalnie po mieście jest ... dziwne.  A-klimatyczne, mógłbym rzec.

Ale to nie jest największy problem tego filmu. "Werewolf of London" jest po prostu potwornie nudnym filmem. Fabuła nie interesuje widza bo pełna jest naciąganych scen i dłużyzn. Nasz główny bohater zamyka się w sobie, zamienia się w egoistycznego dupka, a potem jest zaskoczony, że jego narzeczona ucieka do innego. Pod koniec jest jeszcze niby wielki zwrot akcji, ale zobojętniony został perfekcyjnie.

Aktorzy tak samo są mdli. Henry Hull ogranicza swoje emocje do minimum.

Jako ciekawostkę, można zobaczyć, chociaż jako film sam w sobie jest olbrzymim rozczarowaniem.

piątek, 6 lutego 2015

Narzeczona Frankensteina (1935) reż. James Whale

No i nadszedł czas na pierwszy w zasadzie sequel w tym zestawieniu. I to naprawdę dobry, bo bijący na głowę swojego poprzednika niemal pod każdym względem.
Whale po sukcesie "Frankensteina" i "Niewidzialnego Człowieka" dostał od studia większy budżet i dzięki temu mógł iść na całość, co nie było możliwe w przypadku tego pierwszego.
Mamy więc naprawdę mroczny, już ciężki klimat, stylistykę czysto ekspresjonistyczną i rozwinięty wątek potwora.

Początek filmu jest jednak... konsternujący. Zaczynamy od boleśnie łopatologicznego wstępu z Lordem Byronem, Mary Shelley, którzy przedstawiają się w niesamowicie łopatologiczny sposób. Mamy przypomnienie co działo się w pierwszym filmie i historia toczy się dalej. Una O'Connor pojawia się ponownie, jednak jest odrobinę mniej wkurzająca niż w przypadku "Niewidzialnego Człowieka". Są chwile kiedy faktycznie jest zabawna. Pamiętacie jak mówiłem, że żona Henry'ego Frankensteina to była nawiedzona baba? W tym filmie jest jeszcze gorzej. Dosłownie dostaje ataku histerii wołając, że objawia jej się śmierć. 
Przedstawiona nam jest nowa postać - Dr. Septimus Pretorius, w tej roli niesamowity Ernest Thesiger. Swoją drogą, czy tylko mi przypomina on Maxa Schrecka? Ów doktor prezentuje Henry'emu swoje własne eksperymenty związane z tworzeniem życia. Skutkiem tego są mikroskopijne ludziki, które ten trzyma w słoikach. Tak, to jest tak głupie jak się wydaje. Film zalicza ostrą gafę jeśli chodzi o wstęp. Bo to jest jeden z najbardziej idiotycznych jakie widziałem.

Niemniej jednak, gdy pojawia się Karloff, film zamienia się w perłę. Monstrum dostaje cały film dla siebie i w rezultacie dostajemy całą masę wzruszających i smutnych scen. Spotkanie ze ślepcem zawsze sprawia, że łezka się w oku kręci, to naprawę piękna scena. Whale dorzuca kilka w miarę zabawnych scen, żeby trochę atmosferę rozładować. Robi to jednak tylko po to by za chwilę przyładować ponownie czymś mocnym.

Jak już wspomniałem klimat filmu jest ciężki. Sceny wydobywania zwłok z krypty są jeszcze mroczniejsze niż w pierwszym filmie, mamy dużo "szaleńczych" zbliżeń i ujęć, no i piękną scenę jak Pretorius upija się gadając do kupki kości z czaszką na szczycie. 

Co jednak z samą Narzeczoną? Cóż.. pojawia się na koniec, mając jedną scenę. Można powiedzieć, że zmarnowany potencjał, że tytuł trochę nas oszukał. Nic z tych rzeczy. Ta jedna scena to idealne zwieńczenie wszystkich tragicznych scen jakie ten film zaliczył. Krótkie, ale jakże wymowne.

Pomimo iż film zalicza jedno z najgorszych otwarć w historii kina, to jeden z najlepszych filmów w historii kina i przykład sequelu lepszego pod każdym względem. Nie ma sensu mówić o aktorstwie, to nie zmieniło się w porównaniu z poprzednikiem. 
Jednak prawdą jest, że nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz.  



The Raven (1935) reż. Lew Landers

Kończąc Trylogię Lugosiego Universal stwierdziło, że walić to. Nie ma sensu tworzyć filmu, który udaje adaptację Mistrza Poe. Zamiast tego  lepiej rzucić szeregiem nawiązań do pisarza i na tym oprzeć fabułę. Tak oto zrodził się "The Raven", który nie jest adaptacją sławnego wiersza, a bardziej hołdem.

Opowiada on historię doktora Vollina, w tej roli Bela Lugosi, którego pasją jest twórczość E.A.Poe i odtwarzanie opisywanych przez niego narzędzi tortur, w tym między innymi studni i wahadła. Wspomniany przeze mnie wiersz, oczywiście także się tu pojawia. Bela ponownie tworzy żelazną kreację niestabilnego umysłu, którego jedyną żądzą jest torturowanie ludzie.

Cała historia, ponownie jak "The Black Cat" stawia duży nacisk na mroczną atmosferę i aspekty psychologiczne, aby na końcu dać upust szaleństwu. Finał to trzymająca w napięciu jazda bez trzymanki, kiedy to Lugosiemu naprawdę już odwala. Dużo czasu poświęcam temu aktorowi, bo to tak naprawdę on i jego postać są trzonem całego filmu.  To też jest naprawdę pięknym ukłonem w stronę twórczości Poego, bo to zazwyczaj szaleństwo głównego bohatera i gęsta atmosfera były sercem historii.

Pojawia się tu też Boris Karloff, w roli uciekającego przed policją zbira. Przychodzi on do Vollina, by ten zoperował mu twarz. Cały ten wątek jest lekko przerysowany i pasuje jak ulał do reszty. Charakteryzacja Karloffa w tym filmie jednak to szczyt lenistwa.

Ciężko mi napisać cokolwiek więcej o tym filmie. Podobnie jak przy "The Black Cat" to trzeba samemu zobaczyć i doświadczyć.

Czarnoksiężnik (1989) reż. Steve Miner

Każdy z nas ma film, z którym wiąże jakiś szczególny sentyment. "Czarnoksiężnika" polecił mi mój tato i była to naprawdę świetna rekomendacja. Pokochałem ten film. Miałem hyzia na jego punkcie i wróciwszy do niego po kilku latach, wciąż oceniam go mocno pozytywnie. Był to film, który zaczął okres w moim życiu, który trwa do teraz. Po "Czarnoksiężniku" zacząłem oglądać różnorakie horrory, filmy fantasy klasy B z lat 80-tych, a te zawiodły mnie w inne, odleglejsze zakątki kina. Tak więc, wiele temu filmowi zawdzięczam.

W roku 1691 łowca czarownic Redferne łapie jednego ze sług szatana. Ten jednak uwalnia się i przenosi do końca lat 80-tych XX wieku. Otrzymuje tam zadanie od samego Diabła, odzyskania Biblii Czarnej Magii, podzielonej na trzy części. Redferne oczywiście rusza w ślad za nim i wraz z pewną dziewczyną starają się go powstrzymać.

Scenariusz, oczywiście, inspirowany "Termiantorem" jest jedynie pretekstem do olbrzymiej zabawy kiczem. Film świetnie łączy ze sobą humor, elementy fantasy i kina grozy. Do tego mamy wyraziste i sympatyczne postacie, oraz zabawny smaczek, którym są znaki i przesądy. Na przykład: Kiedy Czarownik pojawia się w jakimś miejscu, to mleko kiśnie, a ogień płonie na niebiesko. Takich smaczków jest tutaj mnóstwo i film wykorzystuje je w różne ciekawe sposoby. Co więcej twórcy rezygnują z pewnego schematu. Nasi przybysze ze średniowiecza nie wariują na widok świata XX wieku. Wiedzą, że są w innych czasach i powoli starają się go zrozumieć. Nie ma tutaj rzucania się z mieczem na samochody, co mogłoby wielu osobom przyjść na myśl. I ten pomysł jest po prostu świetny.

Efekty specjalne są... dość archaiczne, jak na 1989 rok i pewnie u wielu osób wywołają rozbawienie. Tak samo naiwnych i głupkowatych scen jest tu całkiem sporo. Można uznać to za wadę ale twórcy swojego dzieła nie traktują śmiertelnie poważnie, tylko serwują je na luzie. Wiedzą, że robią klasę B i nie starają się z tych ram wyłamywać. Wprost przeciwnie.
Warto nadmienić, że reżyserem tego filmu był Steve Miner, czyli ojciec serii "Piątek Trzynastego".

Bohaterowie są sympatyczni i zagrani zostali przez świetnych aktorów. Richard E. Grant w roli Redferne'a jest poważny i sadzi chwilami patetycznymi kwestiami, nie popadając jednak w przerysowanie, a będąc autentycznie zabawnym. Duża w tym zasługa scenariusza. Lori Singer w roli Kassandry również jest znakomita. Jej postać nie jest, dzięki Bogu, irytującą damą do ratowania, a zaradną i całkiem zabawną dziewczyną.
Na koniec pozostaje Julian Sands, jako Czarnoksiężnik. Opisać go mogę jednym słowem - ZAJEBISTOŚĆ. Jest demoniczny, jest tajemniczy, ale przy okazji zagrany z odpowiednim dystansem.

Na koniec pozostaje muzyka Jerry'ego Goldsmitha, która swoja kiczowatością idealnie prezentuje się z całością. Nie jestem w stanie sobie wyobrazić czegokolwiek innego w tle. No i ten cudowny motyw przewodni. To jest muzyka godna prawdziwego złoczyńcy.

"Czarnoksiężnik" to B-klasowa głupotka, ale zaserwowana po mistrzowsku. Wie czym chce być i tym jest. Dziury fabularne nadrabia poprzez świetnie napisane postacie i masę przepięknego kiczu. Po upływie lat, wciąż ma on swój urok.


czwartek, 5 lutego 2015

Iron Man 3 (2013) reż. Shane Black

*MASYWNE SPOILERY*
"Iron Man" to seria filmów do których zabierałem się jak pies do jeża. Później jednak moje podejście do tych filmów zmieniło się na bardziej emocjonalne. Pierwsza część tak bardzo przypominała mi klasycznego "Supermana" z Christopherem Reevem. Dwójka była dla mnie dobra rozrywką i dalej jest, mimo iż ktoś kiedyś zrobił mi bezkresny spis wszystkich absurdów jakie ten film zawierał. Uwielbiałem te film, dziś też miło je wspominam.
Kiedy przyszła część trzecia, rzucania kurwami nie było końca. Jasne, Iron Man 2 był pewnie jeszcze bardziej bezsensownym filmem ale... nie zauważyłem tego za pierwszym razem, a jestem człowiekiem bardzo wyczulonym na różne absurdy.

Film zaczyna się retrospekcją z roku 1999 roku, gdzie to Tony mówi nam o pewnym ważnym dla niego wydarzeniu. I choć jest ono takie ważne, nikt nie sądził że warto o nim wspominać przez 2 filmy z rzędu. Mało tego, Tony twierdzi że zapomniał o nim, tak po prostu. Skoro to było dla niego takie ważne to jakim cudem o nim zapomniał? No i skoro zapomniał to jakim cudem opowiada o nim w tym właśnie momencie?
Tak czy inaczej, inaczej tej scenie poznajemy… brzydkiego nerda z obsesja na punkcie Tony’ego. Jak myślicie kim on może być? Ja widząc go powiedziałem na głos do monitora "on jest złoczyńcą". Wiecie co jest najbardziej przerażające? Że miałem rację...
 Z nerda staje się bogatym „geniuszem” zła, od tak sobie, tylko by zemścić się na Tonym, bo ten go olał. I jeszcze uparcie stara się nam wmówić, że tu nie chodzi wcale o zemstę. Jest to trzeci bezbarwny czarny charakter, z tym że kiedy w poprzednich filmach aktorzy w tych rolach naprawdę mieli ubaw, tak Guy Pearce jest nudny jak flaki z olejem.
Tak przy okazji – to był dopiero prolog, czyli jakieś 5 minut filmu.

Ale hej, na horyzoncie pokazuje się nam kolejny wzięty z dupy wątek. Otóż w wyniku wydarzeń jakie miały miejsce w „Avengers” (czyli, że kosmici zaatakowali Ziemię) Tony dostaje stanów lękowych, bo twierdzi, że jeśli wrócą to nie da sobie z nimi rady. Tony, który trzymał 2 poprzednie filmy w całości, jedna z najlepszych postaci całego filmowego uniwersum w tym filmie zamienia się w wkurwiającego pomyleńca podejmującego najgłupsze możliwe decyzje. Tak jakby jedno z dupy wzięte załamanie w "Iron Manie 2" nie wystarczało.
Po pierwsze - został członkiem Avengers, wiec nawet jeśli by wrócili to nie byłby w tej walce sam.
Po drugie - pokonali kosmitów, praktycznie nie męcząc się przy tym, z uśmiechami na twarzach, sam Tony zdążył przygadać Lokiemu i zrozumieć, że to nie zbroja czyni z niego bohatera.
Gdzie wy tu widzicie powód do depresji? Sam wątek nie ma praktycznie żadnego wpływu na fabułę, a gdzieś po drugim akcie scenarzysta chyba sam o nim zapomniał .Cóż… ja nie zapomniałem i będę przywoływać go jeszcze kilkanaście razy.

Tony w związku ze swoimi stanami lękowymi zaczyna budować całą masę zbroi, by chronić Pepper (swoja dziewczynę z poprzednich filmów), i jest to całkiem niezłym pomysłem... do czasu.
Pojawiają się też terroryści pod przywództwem Mandaryna (o którym wspomnę jeszcze później) i w wyniku jednego z zamachów ochroniarz Tony’ego ląduje w szpitalu. Wtedy to nasz główny bohater wpada na rewelacyjny pomysł zaproszenia terrorystów do własnego domu. Mówi w wiadomościach wprost żeby zaatakowali jego dom.
Czy muszę mówić że Tony’ego w tym filmie popierdoliło? Prowokuje terrorystów do ataku i nie przygotowuje się do tego w żaden sposób. Atak oczywiście się odbywa i nasz Iron Man dostaje ostro po tyłku. Mało tego wszyscy są tym atakiem później tak wysoce zaskoczeni.
Skoro ma te stany lękowe, skoro tak bardzo boi się o życie swoje i swojej dziewczyny to skąd w jego głowie ten zajebisty pomysł?  I skoro już to zrobił to czemu nie przygotował się w jakikolwiek sposób do obrony?
"Iron Man 3" to rzadki przykład filmu, w którym dziura fabularna, ma swoje własne dziury fabularne.
Chciałbym zaznaczyć że zabrnąłem raptem w 40 minut tego filmu, a fabuła już została wykolejona zupełnie. Jakim cudem mam wziąć teraz cokolwiek co się wydarzy na serio, jak mam kibicować głównemu bohaterowi, jak mam odczuwać dramatyzm wielu scen, jak mam cieszyć się ze scen akcji skoro wiem, że wszystko to dzieje się z powodu jego pieprzonej głupoty?

Tak czy inaczej, komputer  kieruje uszkodzony pancerz Iron Mana gdzieś na drugi koniec świata ponieważ… Pierdolcie się! Tony zostaje sam ze zniszczonym pancerzem, i przebywa całą długą drogę by dorwać Mandaryna. W sumie, to byłby to całkiem niezły pomysł. Widzimy jak zaradny on jest i bez swojego pancerza. Byłby, gdyby miał jakikolwiek sens. On sam pyta się Jarwisa "Czemu to zrobiłeś?" i ten nic mu nie odpowiada. To cudowne gdy film sam wytyka własne błędy logiczne.

Później mamy na zmianę idiotyczne postacie poboczne, i walki z X-menami Killiana. Trzeba przyznać że to drugie zostało wykonane nieźle. Co do postaci to, mamy tego wkurzającego dzieciaka, który jakimś cudem zna się na wszystkim, i jest cholernie irytujący jakby miał ADHD, mamy tego kolesia w przyczepie telewizyjnej, który na fioła na punkcie Tony’ego (niezręczne, ten koleś wytatuował sobie twarz Tony’ego nawet). I każdy jest w tym filmie tylko po to by popchać fabułę do przodu. Każdy z nich ma jakąś pojedynczą rolę do odegrania w fabule i potem znika.

Intryga jest tak oczywista, szyta grubymi nićmi, i pozbawiona jakiejkolwiek iskry, jakiegokolwiek mocnego zwrotu akcji, czy czegokolwiek co by widza mogło zainteresować.  Panowie Black i Pearce i rzucają nam wysranym przez siebie gównem prosto w twarz.

Ale to wszystko to jeszcze nic, bo prawdziwa bomba jest dopiero przed nami. W filmie tym pojawia się Mandaryn. Ja wiedząc o tym byłem bardzo podjarany, bo w komiksach był to arcywróg Iron Mana. Cóż… według tego filmu, Mandaryn nie istnieje! Tak naprawdę to aktor wynajęty przez Killiana. Oto przykład jak wzorcowo wkurwić fanów kogoś/czegoś. Brawo.
To nie tak, że mam coś przeciwko zmianom w materiale źródłowym. Nie mam, o ile jest to robione z sensem i z szacunkiem dla pierwowzoru. Scenarzysta tutaj pokazał, że tego szacunku po prostu nie ma i coraz bardziej pierdoli swoją robotę.
Dla mnie to był koniec, tutaj ten film osiągnął już dno absolutne i już nic nie dało rady go uratować.
Tony zostaje złapany, Killian ma swój kliszowy do bólu monolog, o tym ,że jest jaki jest bo Tony go olał, a potem mając do dyspozycji tych swoich X-menów zostawia Tony'ego  pod ochroną zwykłych półmózgich osiłków. Cóż, skoro protagonista jest idiotą, to czemu by nie zrobić to samo ze złoczyńcą?
Poza tym, porywa także Pepper i postanawia wszczepić jej to coś co daje supermoce. I albo ją to zabije, albo jej organizm to zaakceptuje i sama będzie mieć supermoce. Powiedzcie, czy to nie jest trochę słabo pomyślane? To trochę samobójstwo, dawać więźniowi 50 na 50 szansy, że zginie lub zdobędzie moce pierdolonego boga.

No i dochodzi do ostatecznej wielkiej bitwy, Tony przyzywa wszystkie swoje pancerze i… gówno wciąż leci.
Najbardziej utkwił mi w pamięci ten jeden zwrot akcji. Tony znajduje Pepper, daje po tyłku Killianowi co powoduje tym, że całe ot pomieszczenie idzie w diabły… bo tak, i Tony postanawia zrzucić z siebie zbroje… bo tak.
Pepper wisi nad przepaścią i ten zamiast wezwać jakaś inną zbroję i uratować ją, postanawia biec do niej na piechotę. Oczywiście nie udaje mu się i Pepper spada. Pojawia się znowu Killian i DOPIERO WTEDY wpada on na pomysł, że potrzebny mu pancerz. A teraz zerknij sobie na akapit powyżej i wszystko stanie się jasne.

Źli dostają po dupie, mamy ckliwy happy end, od którego słodyczy idzie się porzygać i  Tony postanawia, bez żadnego logicznego wytłumaczenia wszystkie swoje zbroje rozpierdolić w drobny mak. Pamiętacie jeszcze o stanach lękowych? Uporał się z nimi? Nie widzimy jako tako by przeszedł przez jakąś przemianę, nie widzimy by walczył z tym w jakikolwiek sposób. Tak po prostu wątek się urywa. Poza tym, to świetny pomysł rozwalić wszystkie swoje pancerze. Tak jakby był całkowicie pewny że już absolutnie nic jemu i Pepper nie zagrozi.

Ale ten film pokazuje, że może być jeszcze bardziej niedojebany i wukurwia w kosmos jeden ważny wątek poprzednich filmów. Mamy epilog, podczas którego widzimy jak Tony poddaje się operacji, która usunie odłamki z jego serca, przez co ten nie musi nosić elektromagnesu na piersi. Czy przypadkiem przez cały poprzedni film nie mówiono o tym jak bardzo on NIE MOŻE się ich pozbyć?
I jakże wielką siekę z fabuły „Avengersów” robi ten film. Tony Stark to już tylko Tony Stark. Może jego miejsce zajmie Pepper, skoro ma te swoje dziwne supermoce?

Ten film był moim osobistym koszmarem. Biorąc pod uwagę jak zła była część druga, liczyć można było, że poprawia stare błędy... ale nowy reżyser i scenarzysta biorą to złe co było i robią to jeszcze gorzej. Oglądając ten film czułem się  jakby znowu były lata 90te, kiedy adaptacje komiksów były na naprawdę niskim poziomie. Potworny film, potworne zamknięcie trylogii.