wtorek, 31 marca 2015

Jak "Gwiezdne Wojny" trzymają się po latach?

Temat na ten wpis wybrałem sobie dziwny, ale od dłuższego czasu chodziło mi to po głowie, więc podzielę się z wami moimi przemyśleniami. "Gwiezdne Wojny" każdy chyba zna, a jak nie, to sam sobie zrobił krzywdę. Myślałem o tym, żeby te filmy zrecenzować jeden po drugim, ale Klasyczne trzy części są dla mnie jak jedna nierozłączna całość i trudno jest mi mówić o każdym z filmów z osobna, nie powtarzając się przy tym.

Postanowiłem ostatnimi czasy odświeżyć sobie klasyk dzieciństwa i przyjrzeć mu się surowym okiem recenzenta. Stara Trylogia to, po latach, wciąż świetne filmy. Były to czasy, gdy mózg Geogre'a Lucasa nie został spłukany w kiblu przez Hollywoodzkie hieny. Wykreował on niesamowity świat i obsadził w nim science-fiction jakiego nigdy przedtem nie było. Nic dziwnego, że stało się takim fenomenem.

Starą Trylogię miałem szczęście odnaleźć w, tak zwanej Unaltered Edition, która prezentowała filmy w swoich pierwotnych wersjach, bez zrobionego w CGI bullshitu, który z biegiem lat Lucas wpakował do tych filmów. To znaczy, że pod koniec "Powrotu Jedi" widzimy Sebastiana Shawa, w "Imperium kontratakuje" imperatora gra Clive Revill, miasto w chmurach praktycznie nie ma żadnych okien i tak dalej.

Jeśli chodzi o efekty specjalne to te wcale się tak bardzo nie postarzały. Greenscreny wciąż pozostają ledwo widoczne, a praktyczne efekty specjalne wciąż wyglądają imponująco. To wręcz realizacyjny popis. Lucas, Kershner i Marquand wykonali każdy z filmów po mistrzowsku. Wszystkie kukiełki, gigantyczna scenografia, tysiące statystów, modele, to wszystko naprawdę zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Widać ile wysiłku zostało włożonych w te filmy i chylę przed tym czoło.

"Gwiezdne Wojny" to także idealny przykład jak stworzyć interesujący świat i zapadających w pamięć bohaterów, którzy ewoluują z filmu na film. Wszystko rozpisane jest idealnie. Dostajemy nie za dużo i nie za mało. Tyle by dał radę uciągnąć to budżet i tyle by widz nie odczuwał niedosytu.
Luke Skywalker to wręcz podręcznikowy przykład protagonisty, który wyrusza na wędrówkę by stać się bohaterem, wzorem moralności, i tak dalej. W każdym z tych filmów prezentuje się on zupełnie inaczej.
Nasz antagonista to bad-ass jak należy, budzi on respekt, jest realnym zagrożeniem dla bohaterów i dostaje porządne backstory, zostawiając jednak dużo w cieniu tajemnicy.
To nie są jednak typowe filmy sci-fi. Zawierają one mnóstwo elementów fantasy i baśniowych i właśnie to czyni te filmy wyjątkowymi. Biorą dwa odległe od siebie koncepty i łączą w coś pięknego. To tak naprawdę baśń ze wszystkimi charakterystycznymi elementami, tylko obsadzona w takim futurystycznym świecie.

Po latach odkryłem te filmy na nowo i jarałem się podczas oglądania tak, jak pewnie jarali się wszyscy te 30 lat temu. To świetnie napisane filmy, świetnie wykreowany świat i filmowy majstersztyk na wielu poziomach.
Jasne, ktoś mógłby się pokusić o stwierdzenie, że filmy te olały wszelkie istniejące prawa fizyki ale... po co?

"Nowa Nadzieja" pięknie wprowadza nas w ten baśniowy świat, choć jest to moja najmniej ulubiona część trylogii. Ma swoje wady, jak kilka nazbyt kiczowatych dialogów, strasznie archaiczną walkę na miecze świetlne ale wciąż pozostaje lekką, porywającą przygodą, która robi to, czego nie zrobił żaden inny film.
"Imperium Kontratakuje" rozwija wszystkie wątki, jest o wiele poważniejszym i mroczniejszym filmem i przy okazji doczekało się miana jednego z najlepszych sequeli w historii. O pewnym zwrocie akcji pod koniec nie wspomnę...
"Powrót Jedi" uznawany za najsłabszą odsłonę, z powodu dość kontrowersyjnych decyzji, w mojej opinii jest rewelacyjnym zamknięciem serii i solidną klamrą łączącą wszystkie filmy. Wszystkie stworki z pałacu Jabby robią wrażenie, a akcja na Tatooine przywołuje klimat lekkiej przygody z 'Nowej nadziei". Prawdę mówiąc, nigdy nie rozumiałem narzekań ludzi na Ewoki. Są infantylne, ale nie irytujące - wprost przeciwnie. Pomagają naszym bohaterom, poza tym dobrze wpisują się w ogółem lekki baśniowy świat Trylogii. I ponad wszystko - mało który film posiada trzeci akt, w którym dzieje się aż tyle.

Piękna, 3-częściowa historia z wyjątkowego świata.

Niestety, po wieli latach Lucas postanowił nakręcić Prequele do swojego wiekopomnego dzieła. Tak powstała wyklęta przez wszystkich Nowa Trylogia. Opowiada nam ona historię, która była owiana mgiełką tajemnicy, a której chyba nikt tak naprawdę nie chciał poznawać. Była czymś pozostawionym wyobraźni widza, by mógł sam domyślać się jak do tego wszystkiego doszło... i jak się okazuje, historia ta jest nie tylko nieciekawa ale i głupia jak jasna cholera.

"Mroczne Widmo", "Atak Klonów" i "Zemsta Sithów", z naciskiem na dwa pierwsze, to kuriozalnie złe i rozczarowujące filmy, które ponoszą klęskę na każdym możliwym polu, od fabuły, aż po efekty specjalne... czyli odwrotnie do Starej Trylogii. Wyrzuca nawet do kosza klimat baśni, który czynił tamte filmy tak wyjątkowymi.

Zacznijmy od tego co było gwoździem do trumny przypadku części pierwszej. Jar-Jar miał być przerywnikiem komediowym i był nim.... tylko, że upośledzonym i wkurzającym do granic możliwości. Poza pajacowaniem, nie miał on żadnej roli w filmie. Nie miał nawet wpływu na cokolwiek. Ale w sumie, oddaje on całokształt perfekcyjnie. Zbędny i durny.
Film miał tylko jedną rzecz, którą miło wspominam. Pojedynek z Darthem Moulem to jedyna scena, którą oglądałem z ciarkami na plecach. Coś tak genialnego powinno się znajdować w o wiele lepszym filmie.

No ale Lucas uznał, że dno mulaste jest jeszcze do osiągnięcia i dostaliśmy w 2003 roku po mordzie "Atakiem Klonów".
Niby dostajemy wyjaśnienia skąd wzięli się szturmowcy i powoli zaczyna nam się rysować ponura przyszłość, ale film jest obrzydliwie nudny, pełen dialogów tak kuriozalnych, że brakuje mi przyzwoitych słów i jeszcze doprawiony z dupy wziętym romansem.
Jasne, to że Lucas dialogów pisać nie umie nie jest niczym nowym. Po "Nowej Nadziei" sam chyba zdał sobie z tego sprawę i pieczę nad "Imperium Kontratakuje" i "Powrotem Jedi" oddał osobom, które potrafiły zrobić to za niego lepiej... i zrobiły.

"Zemsta Sithów" wydała mi się najmniej bolesnym ze wszystkich filmów. Początek jakoś uchwyca zatraconego ducha Starej trylogii. To, jak Imperator dochodzi do władzy, też ogląda się z zaciekawieniem, generalnie mamy dużo mroku i dużo solidnej akcji, a nawet dramatycznych scen. Nie wiem, Lucas poczuł jakiś mały przypływ energii. Robi to wrażenie, ale wciąż rażą wady poprzedników, głupie dialogi i tak dalej... więc wychodzi z tego co najwyżej solidny popcorniak.

Pierwszym co pogrzebało te filmy to efekty specjalne. Przesyt CGI wykracza poza wszelki skale. Bluescreeny są wszędzie. WSZĘDZIE! Aktorzy cały czas grali na niebieskim tle, a cała reszta była dodawana komputerowo. Wszystko stara się być spektakularne, efektowne, byleby graficy mieli okazję się popisać. Oglądając te filmy byłem tym wszystkim przerażony. W życiu nie widziałem filmów, które były aż tak sztuczne. Nic z tego nawet nie przetrwało próby czasu i dzisiaj prezentuje się to żałośnie.

Głównym bohaterem historii Nowej Trylogii jest Anakin Skywalker, czyli przyszły Darth Vader. Sama w sobie postać to wiecznie narzekający, jęczący płaczek. Chwilami jest to tak infantylne, że można załamać ręce. Jeśli tak wyglądały początki strasznego Mrocznego Lorda to jest się czego wstydzić. Wszystko zabija też wyżej wymieniony romans, który tak naprawdę jest przyczyną tego wszystkiego. Może Lucas chciał zrobić z niego tragiczna postać, ale mógł wymyślić coś o wiele lepszego.
Gwoździem do trumny był Hayden Christensen. Przy okazji "Ataku Klonów"  wręcz wyznaczył perfekcyjnie, co oznacza brak aktorskiego talentu. Brakuje mu... wszystkiego. Dosłownie. Wypadał on tak drętwo, że to było wręcz śmieszne. Ok, zrehabilitował się przy okazji "Zemsty...", ale i tak nie byłem w stanie go kupić w tej roli. On mi zwyczajnie nie pasował z tą młodzieńczą twarzyczką i łagodnym głosem. Nie wyglądał na zalążek Mrocznego Lorda.

Jedynym aktorem, który się naprawdę dobrze spisał był Evan McGregor, w roli Obi-Wana. Odtworzył on postać Aleca Guinnessa w sposób perfekcyjny. On nim był. Nawet jego dialogi w filmach zdawały się być najmniej bolesne.

Podczas, gdy w Starej Trylogii mieliśmy jednego świetnego złoczyńcę, tak w Nowej dostajemy aż trzech... miernych. W "Mrocznym Widmie" jest Moul, który prezentuje się jak prawdziwy bad-ass i byłby świetnym złoczyńcą. Dostaje tą świetną walkę, o której wspomniałem i... ginie.
W "Ataku Klonów" jest Hrabia Dooku, który jest kompletnie pozbawiony osobowości. To czarny charakter, który jest żeby być. Jasne, Christopher Lee robi co może, byleby nadać tej postaci trochę duszy ale to jednak za mało... a i tak zostaje zabity na początku kolejnego filmu.
No i w "Zemście Sithów" dostajemy Generała Grevousa. W kreskówce Tartakowsky'ego został on naprawdę świetnie przedstawiony. To był złoczyńca na którego czekaliśmy. Nikt nie był w stanie go zatrzymać. Pojawia się w filmie i nie dostaje nawet porządnej walki na miecze. Zostaje zdmuchnięty błyskawicznie. Nie zostaje nawet przedstawiony w żaden sposób. Jeśli ktoś nie oglądał "The Clone Wars" to nie będzie wiedział kto to w ogóle jest.
Nie ma to jak zabijać dobre pomysły.

No więc, jak trzymają się "Gwiezdne Wojny" po latach? Całkiem nieźle. Stara Trylogia wciąż robi wrażenie i ją każdemu bym rekomendował... chociaż nie wiem kto tych filmów nie widział. Nową Trylogię najlepiej byłoby zakopać pod ziemią i udawać, że nigdy nie powstała. Teraz pozostaje czekać na kolejną trylogię od Disneya, z nadzieją, że zmyje ona piętno dawnej porażki.

poniedziałek, 30 marca 2015

Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964) reż. Stanley Kubrick

Aby rozpętać wojnę wystarczy jeden szaleniec, na odpowiednim stanowisku. Tym okazuje się być niejaki generał Jack Ripper. Twierdzi on iż komuniści potajemnie zatruwają Amerykanów i postanawia rozprawić się nimi raz na zawsze. Rozpoczyna się wyścig czasem, by powstrzymać nuklearną przesyłkę lecącą w stronę Związku Radzieckiego.

Pierwotnie Stanley Kubrick nie planował kręcić komedii. Dopiero po przeanalizowaniu zimnowojennego wyścigu zbrojeń, reżysera uderzyła absurdalność całej sytuacji. Film rozpoczyna się od ręcznie rysowanych napisów, w tle leci sielankowa muzyka, a bombowce lecą do celu ze swoim śmiercionośnym ładunkiem. Chyba każdy wie już z jakim filmem będzie mieć do czynienia. "Dr. Strangelove" to satyra polityczna która swoje przerysowanie manifestuje nawet samym swoim tytułem.

Jak na film o groźbie katastrofy atomowej, to jest to dzieło bardzo kameralne. Akcja filmu rozgrywa się głównie na statku jednego bombowców, w gabinecie generała Rippera i w "Pokoju Wojennym".
Wspomniany generał Ripper (swoją drogą, kto normalny daje dowództwo komuś kto nazywa się Jack Ripper?) to paranoik, który w obawie o swoje cenne płyny ustrojowe, postanawia skończyć z zimną wojną. Po amerykańsku - z cygarem w ustach i karabinem maszynowym w rękach.

W międzyczasie politycy amerykańscy i rosyjscy starają się porozumieć ze sobą, aby jakoś ten cały bałagan uprzątnąć... starają się. Jedni pozostają nieufni wobec drugich i do porozumienia też dojść w żaden sposób nie mogą. Wątek braku komunikacji dopełnia też fakt, że aktor Peter Sellers odgrywa tutaj aż trzy postacie. Prezydenta USA, kapitana Mandrake'a i tytułowego doktora.

To co przyjdzie nam oglądać to istny kabaret. Kubrick doskonale wiedział, ze najśmieszniejsi są ci, którzy starają się być śmiertelnie poważni. Wojna pokazana jest tutaj jako zabawa napalonych chłopców, czemu służy masa seksualnych motywów, podtekstów i mizoginizm. Wizja przetrwania katastrofy atomowej wysnuta przez Strangelove'a jest tego najlepszym przykładem.

Oczywiście nie brakuje tutaj też takich, którzy chętnie skorzystaliby na wojnie atomowej... i tutaj możemy przyjrzeć się doktorowi, który jest zdziwaczałym Niemcem, który do prezydenta czasem mówi "Mein Fuhrer" i którego sztuczna ręka salutuje sama wykonuje znajomy gest... taa, wiecie o co chodzi.

Na uznanie zasługują także aktorzy. Peter Sellers odgrywa tutaj trzy, kompletnie różniące się od siebie role i pokazuje tutaj, co to jest komediowy geniusz. Obok niego w roli jednego z generałów, występuje George C. Scott, grający przerysowanego,  generała, którego można określić jako kogoś kto ma stanowczo za dużo testosteronu.

Przyznaję, że "Dr. Strangelove" to film, który ciężko mi było zinterpretować. Pierwszy seans wprawił mnie w ogłupienie, ale później było już lepiej. To kawał porządnej komedii, która sypie jak z rękawa złotymi tekstami. Pewnie współczesnej widowni film nie bardzo przypadnie do gustu, ale jeśli przestawicie się na mniej wulgarne i bazujące na absurdzie poczucie humoru, to mile spędzicie czas i, przy okazji połamiecie trochę głowę.


sobota, 28 marca 2015

...I sprawiedliwość dla wszystkich (1979) reż.

Temida to grecka bogini sprawiedliwości. Często pojawia się na salach sądowych z zawiązanymi oczami. "... I sprawiedliwość dla wszystkich" opowiada historię Arthura Kirklanda, który jest młodym, pełnym praworządności prawnikiem. Niestety, sądownictwo wbrew pozorom jest zupełnie inne...
Fabuły w całości streszczać nie będę, bo każdy z wątków omówię w swoim czasie.

Film mocno krytykuje system sądownictwa, w sposób przesadzony, rozbuchany i nieco komediowy. Mimo to dzieło wcale do zabawnych nie należy. Przeciwnie, przypomina huśtawkę nastrojów. Sceny dramatyczne przeplatają się na zmianę ze scenami o zabarwieniu komediowy, a wszystko to zaprawione lekkim przerysowaniem.
W rezultacie dostajemy przesadzoną scenę śmiechu w jednej z toalet, rozprawę, w której oskarżony po kryjomu zjada dowody i tak dalej.

Przejrzyjmy teraz po kolei wszystkich bohaterów i związane z nimi wątki w filmie.
Arthur to prawnik o nieprzetrąconym kręgosłupie moralnym, traktujący swoją pracę jako służbę dla społeczeństwa. Całkowicie kontrastuje on ze wszystkimi i niejednokrotnie jego system wartości będzie wystawiany na próbę.
Sędzie Fleming to zimny, kurczowo trzymający się procedur sadysta, który wysyła niewinnego człowieka na lata więzienia, tylko dlatego, bo dowody niewinności pojawiły się trzy dni po terminie. Niejednokrotnie jego wyroki zależą też od jego nastroju.
Sędzie Rayford, choć sympatyczny to ma obsesję na punkcie samobójstwa, a swoje drugie śniadanie je za oknem swojego gabinetu na czwartym piętrze. I ktoś taki decyduje o przyszłości ludzi.
Jay Porter wybrania człowieka oskarżonego za zabójstwo, a zaraz potem słyszy, że jego klient znów zabił. Wszystko kończy się dla niego załamaniem.
Warren Fresnell miał zastąpić Arthura w sprawie kradzieży i olewa sprawę, twierdząc, że jest zbyt rutynowa.
Prokurator Frank Bowers zamierza wykorzystać oskarżenie sędziego Fleminga, żeby samemu się wybić.
W skrócie, gmach sądu to jeden wielki dom wariatów, ale film Jewisona jest o wiele bardziej uniwersalny. To wszystko można odnieść do, co najmniej jednej instytucji państwowej. Zawsze znajdzie się ktoś kto wykorzysta procedury by zniszczyć szarego obywatela, lub by nie musieć nic robić.

O kreacji Ala Pacino i w ogóle, kogokolwiek nie będę się rozwodzić, bo wszyscy spisali się bezbłędnie. To się nazywa dobra reżyseria.

"...I sprawiedliwość dla wszystkich" to mozaika wątków i scen, obnażających wymiar sprawiedliwości, a podsumowaniem tego wszystkiego jest finałowa przemowa Kirklanda, którą wygłasza ze łzami w oczach. Prawdziwy proces rozgrywa się w jego myślach, o to czy sprawiedliwość faktycznie jest dla wszystkich.

piątek, 27 marca 2015

Człowiek Słoń (1980) reż. David Lynch

Obejrzałem ten film pierwszy raz i byłem pod wrażeniem... ale tylko tyle. Drugi i trzeci seans faktycznie mnie zabolały. Nie zdarza mi się płakać na filmach. Przy tym, jak najbardziej i wcale się tego nie wstydzę. To proste, a jednak niezwykle druzgoczące dzieło Lyncha byłoby w stanie skruszyć nawet marmurową ścianę.

Bazuje on na prawdziwej historii potwornie zdeformowanego Josepha Merricka (w filmie nosi on imię John), który zostaje odnaleziony przez doktora Fredericka Trevesa i uwolniony od niewolniczej pracy jako cyrkowa atrakcja.

Zacznijmy od strony wizualnej. Lynch po swoim debiucie pozostaje przy czerni i bieli. Sekwencja rozpoczynająca film, czy późniejszy sen Johna, do złudzenia przypominają "Głowę do wycierania". Do tego dochodzi cała masa dźwięków, szumów, trzasków i całej reszty.
Za zdjęcia odpowiedzialna była legenda horrorów Amicusa - Freddie Francis. Filmy tego pana charakteryzowały się pięknymi, klimatycznymi zdjęciami i w "Człowieku Słoniu" nie jest inaczej. Film jest bardzo gotycki.

Porusza on jednak tak bardzo ponieważ w nim zawarte jest wszystko. Wykorzystanie nieszczęścia drugiego człowieka, uprzedmiotowienie, wyśmiewanie, nietolerancja, strach, niezrozumienie i skutki wszystkich wymienionych. Według mnie zależy to też od tego w jakim stopniu identyfikujecie się z Johnem Merrickiem. Dla mnie to był bardzo osobisty film.
O sile filmu stanowi także to, że to mógłby być każdy z nas. Człowiekiem Słoniem może być człowiek chory, ekscentryczny, homoseksualista, ktoś kto w jakikolwiek sposób odstaje od normy. Możecie pomyśleć, że to stronnicze i przejaskrawione. Stronnicze, może i tak, ale nie przejaskrawione. Ludzie potrafią być aż tak perfidni i okrutni.

Podobna sprawa tyczy się reszty bohaterów. Bytes, opiekun Merricka to niezrównoważony psychicznie pijak. Nie widzimy w nim pozytywnych cech, ale z drugiej strony jest on biedakiem, który desperacko potrzebuje pieniędzy, w dodatku wyniszczonym przez nałóg alkoholowy.
Dr. Treves w pewnym stopniu jest jego przeciwieństwem. Pomaga Johnowi, jednak później, gdy Johna zaczynają odwiedzać coraz to inni ludzie, można zadać sobie pytanie, czy historia nie zatoczyła koła? Czy dobry doktor nie robi przypadkiem tego samego co Bytes?
Aktorzy spisali się świetnie. Wszyscy wypadli naturalnie, ale to właśnie Freddy Jones jako Bytes był, według mnie, najbardziej przekonujący.

Oglądamy tutaj godność człowieka, która jest naruszana na wszystkie sposoby. Nikt jej nie szanuje, wręcz ludzie zachowują się sami jak zwierzęta. To jest coś z czym rasa ludzka zmaga się od zawsze i będzie się zawsze zmagać. Człowiek nie jest człowiekiem w oczach drugiego człowieka. I ten film każe nam na to patrzeć.

Lynch rezygnuje z surrealizmu i psychodeli (choć nie całkowicie) i w rezultacie tworzy piorunujący, gorzki i emocjonalny film. Uwierzcie mi, to szczerze boli... zwłaszcza, że ktoś taki istniał naprawdę.

czwartek, 26 marca 2015

Duch Frankensteina (1942) reż. Erle C. Kenton

Nadszedł czas na mój ulubiony film z całego klasycznego cyklu o Frankensteinie. Jest to jako tako ostatnia część cyklu, opowiadająca tylko o potworze Frankensteina. Później są już same crossovery. Jest to też pierwszy B-klasowy film w serii.

Z obsady poprzedniej części powraca jedynie Bela Lugosi, w roli Ygora. Jest on nieco mniej breepy niż był w "Synie...", zabrano mu jego sztuczne zęby, by aktor mógł mówić nieco wyraźniej.
Zgodnie z tym co napisałem w recenzji "Wilkołaka", monstrum tutaj jest grane przez Lona Chaneya Jra, który radzi sobie całkiem dobrze. Wygląda trochę zabawnie, czuć, że to zupełnie inny aktor, ale sprawdza się. Poza tym Monstrum Chaneya nie warczy, jak to miał w zwyczaju robić Karloff.

Fabuła opiera się na tym, że Ygor zabiera potwora do Ludwiga (granego przez Cedricka Hardwicek'a brata Wolfa z poprzedniej części), by ten uczynił go silniejszym... lub coś takiego. Nie jest to tak do końca wyjaśnione. Generalnie fabuła ma kilka dziur fabularnych, kilka głupich momentów, jak na przykład ten, w którym Ludwigowi objawia się duch jego ojca... co może i jest związane z tytułem, ale wciąż głupie.
Nie rozumiem też do końca tego, skąd Ygor zna Ludwiga. Wie, gdzie on mieszka, a gdy dochodzi do spotkania to poznaja się. To jest dziwne w cholerę, ale równie dobrze można to wyjaśnić tym, że w latach 40stych nikt się ciągłością fabularną tak bardzo nie przejmował.

"Duch Frankensteina" nie jest najlepszym filmem, ale bez wątpienia jest zabawny jak cholera. Nie jestem w stanie powiedziećjak przyjemnie się tą głupotkę oglądało. Jest leciutka, dobrze zagrana, nie nudzi (bo trwa tylko godzinę), ma świetna ścieżkę dźwiękową Hansa J. Saltera i klimatyczne, piękne zdjęcia. Obsada to też nie byle kto.

Była to tania produkcja, ale solidna. Można ją obejrzeć i dobrze się bawić. To lekkie i przyjemne B w pięknym opakowaniu.

środa, 25 marca 2015

Wilkołak (1941) reż. George Waggner

No i dotarliśmy do kolejnego sztandarowego dzieła na tej liście. Gdy obejrzałem "Wilkołaka" po raz pierwszy, od razu zdobył moje serce i dziś jest jednym z moich ulubionych filmów Kolekcji Universala. Co więcej, do niego zdarzyło mi się wracać najczęściej.
Zacznijmy od tego, że film ma naprawdę świetna muzykę. Kompozycje Hansa Saltera spodobały się wytwórni tak bardzo, że pakowali je prawie, że do wszystkich B-klasowych horrorów i nie tylko.

Lon Chaney Jr. oczywiście obsadza główną rolę. Był to mój pierwszy kontakt z tym aktorem, po którym wiedziałem jedno - chcę obejrzeć więcej filmów z jego udziałem. Idealnie tworzy on postać człowieka naznaczonego, przeklętego, dla którego nie ma już nadziei i nikt nawet nie chce mu uwierzyć. Do tego jest ciągle szykanowany. To czytelna, pełna tragizmu postać.

Na drugim planie pojawia się Bela Lugosi, który gra cygana Belę (oczywiście!) i Claude'a Rainsa, w roli sceptycznego Sir Johna Talbota. Evelyn Ankers wygląda tutaj prześlicznie, chociaż nie jest to jej najlepsza rola.

Fabuła nakreśla wszystko w bardzo dobry sposób i nie czuć tu jakiegoś szczególnego niedosytu. Dostajemy jeszcze wątek miłosny, który jest nawet w porządku, głównie za sprawą Chaneya, ale na dobrą sprawę nic on nikogo nie obchodzi. Mogło być go nieco więcej i mógłby mieć większy wpływ na głównego bohatera. Jest gdzieś w tle, nic ciekawego, na dłuższą metę nie wnosi, a gdy dziewczyna zostaje zaatakowana pod koniec, ciężko jest się tym przejąć.

Jak prezentuje się jednak sam wilkołak? Archaicznie. Lubię pracę Jacka Pierce'a, ale jego charakteryzacja mocno się postarzała. Ja sam z początku nie mogłem się do niej w pełni przekonać, ale dzisiaj uważam, że jest całkiem fajna. Może po prostu się do niej przyzwyczaiłem.

Jest to, jakby nie patrzeć pierwszy film o wilkołaku na poważnie, ale żadnych charakterystycznych dla takiej historii elementu tutaj nie uświadczymy. Przykładowo, nie ma srebrnych kul (wilkołak, fakt ginie od srebra, ale pochodzi ono ze srebrnej laski, którą Larry ma przy sobie), ani też jednego ujęcia na księżyc w pełni.

Nie jestem pewny czy jest to film klasy B czy nie, ale w sumie to nie ma znaczenia, bo jest naprawdę , naprawdę udany i dzięki niemu Człowiek-Wilk trafił do panteonu klasycznych monstrów. Sam Lon Chaney stał się tak popularny, że zajął miejsce Karloffa i Lugosiego wcielając się kolejno w potwora Frankensteina, Draculę oraz Mumię. W latach 40stych było go pełno w różnorakich dziełach Universala. W tej kolekcji też uświadczycie go dużo, zobaczycie.

Man Made Monster (1941) reż. George Waggner

Trudno mi mówić jakoś szeroko o tym filmie, bo to bardzo proste B, co więcej trwa mniej niż godzinę. Nikt jednak nie spodziewa się jak wiele temu filmowi można zawdzięczać. Dzięki niemu Lon Chaney Jr. stał się gwiazdą Universala i w tym samym roku, również u George'a Waggnera, wystąpi on w "Wilkołaku". Innymi słowy, gdyby nie ten film nie byłoby wielkiego klasyka tej kolekcji.

Film opowiada o człowieku, który jest niewrażliwy na prąd elektryczny. Przeżył zderzenie z linią wysokiego napięcia i tym sposobem trafia pod opiekę dwóch naukowców. Jednym z nich jest szalony (bo jakżeby inaczej) Lionel Atwill. Jako, że ten pan pojawia się prawie we wszystkich filmach o "Frankensteinie", obsadzenie go w takiej roli jest dość zabawnym nawiązaniem. 

Szalony eksperyment polega na tym, że nasz pomyleniec przepuszcza przez ciało Chaneya prąd elektryczny w olbrzymich ilościach zmieniając go w robota na baterię, który jakimś cudem jest mu posłuszny. Efekt ten, nie tyle zły, wygląda po prostu komicznie. Oglądanie Lona Jra chodzącego ze świecącą głową jest... śmieszne.

Wspomniany przeze mnie pan naprawdę pokazuje klasę, tak samo jak jego ojciec w niemych klasykach. Człowiek tysiąca twarzy na pewno byłby dumny. Potrafi wzbudzić sympatię u widza, w dramatycznych scenach wypada wiarygodnie, jedyne co mi nie pasuje to ta jedna dziwna mina, którą możecie zobaczyć na plakacie powyżej. Ogólnie aktorstwo trzyma tu poziom.

Podsumowując, to lekki i zabawny film, w sam raz żeby się rozerwać. Szczególnie, że to mniej niż godzina.

wtorek, 24 marca 2015

Nieśmiertelny (1986) reż. Russel Mulcahy

Wróciłem do tego filmu wczoraj i stwierdziłem, że trzeba o nim wspomnień. On nie może przepaść, a że w jakiś sposób mogę przeciwdziałać zapomnieniu tego filmu, więc czemu nie.

Zacznijmy od fabuły, która jest genialna w swojej prostocie. Connor McLeod należy do grupy osób, które z nieznanych przyczyn są nieśmiertelne... o ile nie zetnie się im głów. Nieśmiertelni maja walczyć ze sobą przez wszystkie stulecia, aż pozostanie tylko jeden z nich. Ów jeden otrzyma tajemniczą nagrodę.
Pomysłodawcą i jednym ze scenarzystów był Gregory Widen, o którym już na blogu wspominałem, przy okazji "Armii Boga".

Historia jest nam opowiadana w bardzo interesujący sposób. Connora poznajemy już w XX wieku, a jego przeszłość, od chwili gdy dowiedział się o swoim darze oglądamy w retrospekcjach. Tutaj montaż i zdjęcia są naprawdę imponujące, no ale nic dziwnego, bo Russel Mulcachy w latach 80tych miał na swoim koncie dużo nakręconych teledysków.
To jednak nie jest wszystko bo oprócz przeszłości Connora w Szkocji, widzimy, na przykład, retrospekcję z II Wojny światowej. Facet przeżył setki lat, różne epoki i widzimy to.
Wszyscy krytykowali (a przynajmniej widziałem dużo takich osób) Christophera Lamberta, za jego występ w tym filmie. Twierdzili, że jest zbyt drętwy... i nie rozumiem dlaczego. Lambert odwalił przy tej roli kawał dobrej roboty, kreując tajemniczego, zmęczonego swoim losem protagonistę. Tylko, że nie jest to zrobione wprost. Connor przez lata musiał zabijać, czasem obcych ludzi, widział jak jego ukochana umiera jako stara kobieta... nie ma co oczekiwać, że gość będzie tryskać radością. Jest twardy, zamknięty w sobie i ponury. Taki jak powinien być.
Jasne, jestem w stanie zrozumieć, że jego akcent nie jest ani trochę szkocki, i w retrospekcjach wypada mocno przeciętnie, ale w ogólnym rozrachunku oceniam go pozytywnie.

Inni bohaterowie też trzymają poziom… głównie. Postać grana przez Connery’ego to epickość sama w sobie, co tu dużo mówić. Drugiego takiego mentora jak Juan Ramirez po prostu nie ma. Brenda, niby jest twardą babką, ale i tak kończy jako dama opałach, wiec można ją pominąć. 
Ale cóż lepszego może być od świetnego protagonisty jak nie antagonista. Kurgan to czysta zabawa schematami. Poznajemy go jako barbarzyńce i zimnokrwistego drania, który z każdą chwilą staje się coraz bardziej przerysowany. Najlepiej widać to w sławnej scenie w kościele. Wielkie brawa dla Clancy'ego Browna, który ma ewidentny ubaw ze swojej roli. To człowiek, którego długo nie zapomnicie.
Niestety, teraz przyszła pora na tą gorszą część - efekty specjalne. Nie ma co się truć, film postarzał się strasznie. Zaczyna się źle zmontowaną sceną walki na miecze. Walki same w sobie wyglądają archaicznie, chociaż finałowa jeszcze daje radę się wybronić. Jeśli jesteście przyzwyczajeni do dynamicznej akcji i szybkiego montażu, to pewnie poczujecie się zawiedzeni. Reszta efektów jest wręcz typowa dla lat 80tych. 

To wszystko jest jednak do wybaczenia, bo cały ten archaizm, doprawiony sporą dawką kiczu lat 80tych daje filmowi smaku i specyficznego klimatu. Muzyka Michaela Kamena to jeden z najlepszych soundtracków, jakie mógłby mieć film fantasy. To, z czego ten film zasłynął jednak to piosenki Queen. Większość, jeśli nie wszystkie, były pisane specjalnie do tego filmu. Znacie "Who wants to live forever"? Ten kawałek zawdzięczamy, jakby nie patrzeć, temu filmowi.

Mulcachy jest w moim odczuciu reżyserem, ze średnim dorobkiem, ale przy "Nieśmiertelnym" pokazał klasę. Poza archaicznym fantasty to piękna historia o przyjaźni, samotności i miłości. Kto chciałby żyć wiecznie? Choć zestarzał się mocno to wciąż posiada swój czar i piękno. Nie bez przyczyny umieściłem go na swojej TOPce na drugim miejscu.



niedziela, 22 marca 2015

La Strada (1954) reż. Federico Fellini

Są filmy, które kopią dupę, niszczą emocjonalność człowieka i doprowadzają do łez. Podczas jednego z wywiadów, David Cronenberg opowiadał o tym, jak jako dziecko widział ludzi wychodzących z kina, płaczących. Jakiś film doprowadził ich do takiego stanu. Tym filmem była "La Strada" Felliniego. Planowałem go obejrzeć, ale zwlekałem z tym prawie dwa lata. To był błąd. Teraz, obejrzawszy go po raz drugi stwierdzam, że to jeden z filmów zdolnych kruszyć nawet marmurowe ściany.

Wędrowny siłacz-artysta Zampano kupuje od ubogiej rodziny dziewczynę, która ma mu towarzyszyć w występach cyrkowych. Początkowo rysuje się on jako dobroduszny i silny mężczyzna, ale szybko jednak wyłazi z niego drań. Wobec Gelsominy jest okrutny, traktuje ją jak niewolnicę. Między dwójką zaczyna rodzić się dziwna więź...

Omówienie tego filmu będzie dla mnie bardzo trudne. To dzieło, które jest z emocjonalne i dobitne, a zarazem niesamowicie subtelne. Wszystko co widzimy w filmie jest biedne i brudne, większość postaci, które się pojawiają w tle nie wyglądają ani odrobinę przyjaźnie, wręcz odpychają. Czarno-biała taśma jeszcze ten efekt potęguje. Swoją drogą, uwielbiam gdy smutne momenty zostawia się w absolutnej ciszy. Jest tylko bohater i jego płacz, bez żadnej muzyki.
Wszystko to kontrastuje z młodą Gelsominą, która to w dużej mierze jest pogodną, delikatną dziewczyną, która o świecie nie wie w zasadzie zbyt wiele. Krótko mówiąc, jest jak dziecko. Miła i niewinna, podczas gdy reszta świata jest odpychająca. Giulietta Masina jest tutaj tak niesamowicie urocza. To żeńska wersja Charliego Chaplina. Jej gra aktorska jest kreskówkowo przerysowana, ale ma to na celu spotęgowania wyżej wymienionych cech. Nawiasem mówiąc, niektóre jej miny są przeurocze.
Anthony Quinn to Zampano, człowiek okrutny, nerwowy, jednak potrafiący okazać gest. Widzimy jego dwa, tak różne oblicza. Służy pomocą obcym, ale traktuje Gelsominę jak niewolnika.

Relacja między Gelsominą, a Zampano to bardzo dziwny i złożony rodzaj przywiązania. Nie jest to przyjaźń, ani też miłość. Darzą siebie troską, niewielką, ale w dużej mierze sprzeczają się ze sobą. Są od siebie uzależnieni. Ona czuje, że musi przy nim zostać, bo jak nie ona to nikt inny, a on natomiast... trudno powiedzieć. Patrząc na to jak traktuje ją, a jak innych, można wywnioskować, że potrzebuje jej tylko jako worek treningowy, na którym będzie się wyżywać. Tylko, że im dalej w las, tym to wszystko robi się coraz mniej oczywiste.

To czyni ten film tak wyjątkowym. Postacie są trójwymiarowe i "prawdziwe". Tak samo ich relacja, naprawdę chwyta za serce i jest bardzo złożona. Każdy może ją zinterpretować jak chce, każdy zobaczy w niej coś innego. Nie dziwi mnie ani trochę fakt, że ludzie w kinach płakali na tym filmie. Mi samemu łezka zakręciła się w oku. Teraz, podchodząc do tego filmu po raz drugi, miałem doła przez cały dzień, więc... ten film ma w sobie moc. Nic więcej tu dodawać nie trzeba.

The Monster and The Girl (1941) reż. Stuart Heisler

Jest to drugi film Paramount w tej kolekcji. Zapewne Universal dostało do niego prawa bo wypożyczyło całą masę swoich aktorów. Zabawne jest to, że wielu z nich ma do powiedzenia dosłownie dwa zdania i znika.

Są filmy, które zaczynają się zupełnie normalnie. Ten miał przyzwoity początek. Wszystko zaczęło się od procesu wrobionego w zabójstwo mężczyzny. W tle wszystkiego mamy gang, intrygę i trochę klimatu noir. Sam proces oglądało się z zaciekawieniem. Opad szczeny wywołuje jednak to, co dzieje się zaraz po. Wspomniany mężczyzna skazany zostaje na karę śmierci i pojawia się szalony naukowiec (bo któż by inny) z prośbą wykorzystania jego mózgu w eksperymencie. A ten polega na tym, że George Zucco właduje mózg faceta do ciała pierdolonego goryla. Ów wielki małpiszon się uwalnia i rusza w miasto aby dokonać zemsty.

Czytających informuję, że nie robię sobie jaj. Tak wygląda ogólny zarys fabuły tego cudu. Zaczyna się poważnie i zupełnie normalnie, aż tu nagle zamienia się w kuriozum.
Trupy padają, członkowie gangu, ci którzy jeszcze żyją, zaczynają panikować (standardowo), a George Zucco ma na to wszystko kompletnie wywalone i nie przejmuje się tym, że jego eksperyment lata po mieście i zabija ludzi.

Jest to na swój, pogrzany sposób oryginalny pomysł, ale korzysta z typowych sztamp jakich wiele w historiach o zemście na gangu/mafii. Zresztą, w latach 40stych takich historii o szalonych naukowcach i ich absurdalnych eksperymentach było na pęczki. Niemniej jednak klimat to ma całkiem niezły, choć ogółem ogląda się z umiarkowanym zaciekawieniem.

Aktorzy spisali się tak sobie. Kilka osób zagrało solidnie, inni byli kompletnie drętwi, a reszta mignęła gdzieś na ekranie i nikt ich nie zauważył.

Jeśli wam się ten film uda znaleźć do obejrzenia (co przyznaje do łatwych rzeczy nie należało) to możecie obejrzeć, choć po tej recenzji niewiele was pewnie zaskoczy.

Ręka Mumii (1940) reż. Christy Cabanne

Jak wszyscy wiemy "Mumia" z Karloffem też miano klasyka otrzymała i swego czasu również była hitem. Po 8 latach postanowiono zarobić trochę na jej sukcesie i stworzyć, w zasadzie, remake tamtego filmu. Tym sposobem powołano do życia najbardziej rozpoznawalny wizerunek mumii.

Zacznijmy od tego, że "Ręka..." to film dziwny. Do Egiptu trafiamy gdzieś w połowie, a pierwsze pół to komedia, całkiem niezłą swoja drogą. W tle mamy kapłanów z Karnaku, którzy z całych sił bronią grobowca księżniczki Ananki za pomocą mumii - Kharisa. Ich historia została przepisana z filmu z Karloffem. Retrospekcja ukazująca to została nakręcona raz jeszcze, z tym, że nie różni się w najmniejszym szczególe. Dlatego nazwałem ten film remakiem a nie sequelem.

Pomimo, że jest to dzieło dziwne i głupie, to oglądało się je całkiem przyjemnie. Aktorsko film trzyma poziom, mamy całkiem niezły czarny charakter w wykonaniu George'a Zucco, no i samą mumię, która wygląda całkiem, całkiem. Jest to jedyny film serii, gdzie Kharisa gra Tom Tyler.

Film trwa raptem godzinę i choć wspomniałem, że jest przyjemny - zapewne wiele osób rozczaruje. Jak na film o mumii mało w nim... mumii. Ale, z racji tego, że powstały taśmowo jeszcze 3 sequele, ja sam podszedłem do tego jako tylko do wstępu do większej historii. I w sumie, tym właśnie ten film jest.

sobota, 21 marca 2015

Za co kocham włoskie kino grozy

Większości ludzi Włochy kojarzą się z makaronem, igrzyskami, Rzymem i tak dalej. Mi kojarzą się z zombie, flakami, groteskowymi mordami i litrami krwi, przedstawianymi sposób piękny jak z obrazka.
Zaręczam, że nie jestem psychopatą. Zapewne istnieje niewielki procent ludzkości, który zna włoskie kino grozy z lat 70-80. A szkoda, bo zapewniają one często doznania porównywalne do wiercenia człowiekowi dziur w głowie. Są to najbardziej pokręcone, absurdalne, brutalne i obrzydliwe filmy, jakie będziecie mieli... okazję zobaczyć.

Skoro o wierceniu dziur mowa...
Swoją przygodę z włoskim horrorem zacząłem od Dario Argentego i przez niego poznałem takich twórców jak Lucio Fulci, Lamberto Bava i Michele Soavi, ale i takich panów jak Luigi Cozzi i Bruno Mattei. Nawet zacząłem słuchać utworów grupy Goblin.

Przyjrzyjmy się najpierw fabułom. Te z reguły są proste i stanowią jedynie pretekst do rzucenia w widza ochłapami gnijącego mięsa. Czasami w bardzo dosłowny sposób. Scenariusze nigdy nie są tak naprawdę mocną stroną tychże filmów. Zwroty akcji bywają naiwne, naciągane lub, po prostu głupie. Czasem jednak reżyser celowo rzuca nas w bezsensowną fabułę i stylizuje swój film na senny koszmar. A to oznacza, że wydarzyć się może absolutnie wszystko, co czyni całość kompletnie nieprzewidywalną. Trylogia Bram Piekieł Lucio Fulciego i "Inferno" Argentego oddają ten koncept w sposób idealny.
Oprócz takich pokręconych filmów mamy jeszcze gialla. Giallo to kryminał, w którym ściga się mordercę, najlepiej psychopatę, który zabija swoje ofiary w wyszukane i pełne brutalności sposoby. Może nie jest to najlepsza definicja, ale o to mniej więcej chodzi. To właśnie Argento ma na swoim koncie najbardziej kultowe filmy tego nurtu, a nawet wplatał jego element do swoich zwykłych horrorów. Charakterystycznym stały się "ręce mordercy", kiedy obserwujemy zdarzenia perspektywy mordercy właśnie i jedyne co możemy wówczas zobaczyć to jego dłonie, najlepiej w rękawiczkach.

Tego wszystkiego nie byłoby jednak, gdyby nie Mario Bava. To on przetarł szlaki dla wielu innych twórców. To on wynalazł giallo, tym samym dając początek slasherowym kliszom kręcąc "A bay of blood", czyli prekursor slashera, z którego czerpały garściami chociażby "Piatki 13go". To on jako pierwszy zastosował stylistykę sennego koszmaru w swoich horrorach korzystając z kolorowego oświetlenia. Argento poszedł później w jego ślady.
Obaj panowie byli w stanie sprawić, że najbrutalniejszy mord wyglądał pięknie i artystycznie.

Włosi jednak mają brzydki zwyczaj bogacenia się na sukcesach innych filmów. Gdy wychodził jakiś wielki amerykański klasyk, pojawiał się jakiś chciwy, pozbawiony talentu reżyser i robił nieoficjalny sequel. Tak powstał "Alien 2 - Sulla Terra", Bruno Mattei nakręcił "sequele" do "Terminatora" i "Szczęk", plagiatując przy okazji inne kultowe filmy. Jedynym takim sequelem, który faktycznie był dobry, był "Zombi 2" Lucio Fulciego, czyli nieoficjalny sequel do "Świtu żywych trupów" George'a Romero. Otóż, producentem "Świtu..." był właśnie Argento, który wydał film we Włoszech pod tytułem "Zombi". Nieoficjalna kontynuacja była też na tyle dużym hitem, że sama stała się podstawą innej serii horrorów.
Luki w scenariuszu, włoscy reżyserzy starali się ukrywać pod mroczną i oniryczną atmosferą. Pomagało im w tym wspomniane kolorowe oświetlenie, scenografie tak piękne, że mogłyby znaleźć się w baśni i finezyjne zdjęcia, czasem autorstwa samych reżyserów. Włosi są mistrzami kamery. Bava, czy Argento fotografowali swoje filmy sami.
Moim faworytem w tej kategorii jest jednak "Dellamorte Dellamore" Michele'a Soaviego.

Niemal każdy włoski horror zostawił mnie z niesamowitym soundtrackiem. Fabio Frizzi, Carlo Savina, Ennio Morricone, Claudio Simonetti, czy wspomniani przeze mnie Goblinsi to utalentowani i kreatywni muzycy, których dzieła bronią się nawet jako odrębna całość. Takich perełek nie uświadczymy we współczesnych horrorach... a szkoda, bo nawet jeśli film będzie kompletnie do niczego pozostaje cieszyć się soundtrackiem.
Wiele razy to właśnie soundtrack ukierunkowywał mnie i skłaniał do oglądania niektórych filmów.
Włoskie horrory nie miały nigdy dużego budżetu, a co za tym idzie i aktorzy nie byli nigdy bardzo utalentowani. Pojawiali się oczywiście tacy, którzy wzbudzali sympatię widzów, ale na jakieś oscarowe kreacje nie było co liczyć.

Na koniec pozostawiłem gore i brutalność. Tego jest we włoszczyźnie mnóstwo. Wyrywanie flaków, ćwiartowanie, patroszenie, powolne okaleczanie... i twórcy nie szczędzą nam widoków z bliska. To pokaz chorej wyobraźni, ale także talentu osób odpowiadających za efekty specjalne. Wszystkie efekty są praktyczne i mimo swojego archaizmu bronią się do dziś. Jeśli spojrzycie na nie z perspektywy tego jak dużo pracy trzeba było w to włożyć, jak małymi środkami dysponowali, to myślę, że docenicie je tak samo jak ja.

Włoskie kino grozy trzeba czuć. Jest wyjątkowo specyficzne i może odstraszać bardziej normalnych widzów. Bywa źle zagrane, bywa tandetne, ale i pokazuje, że nie mając zbyt wiele kasy, też można nakręcić porządny horror.
Jeżeli lubicie makabrę, lub szukacie czegoś, co ostro wypierze wam mózg, to to jest właściwy adres.

Na koniec pozwolę sobie wymienić twórców, których filmografie warto prześledzić.
- Mario Bava - To ojciec całego nurtu, człowiek, którego praca zainspirowała wielu wielkich reżyserów, choćby Martina Scorsese i Mela Gibsona. Jego filmy wydaja mi się najbardziej przystępne na początek, bowiem nie są specjalnie krwawe, za to posiadają piękną oprawę audiowizualną.
- Dario Argento - Swoją karierę poświęcił kryminałom giallo i takowych posiada najwięcej. Jego filmy są baśniowe, ale nie szczędzą widoku krwi i posiadają czasem naprawdę pokręcone fabuły.
- Lucio Fulci - odpuszczał sobie wszelki artyzm i często skłaniał się w stronę kina exploitation, stawiając na naturalizm, bród i nagość. To między innymi jego twórczość była inspiracją dla Quentina Tarantino. Jego filmy nie są technicznymi majstersztykami, ale wielokrotnie wykładają niesamowicie dziwne fabuły pełne odrażających, szokujących scen.
- Lamberto Bava - Syn Mario Bavy, którego osobiście kojarzę z dwóch części "Demonów" i choćby na te dwa filmy warto zwrócić uwagę.
- Michele Soavi - Podopieczny Dario Argentego. Jego przygoda z horrorem nie trwała długo, jednak spod jego ręki wyszły, w moim odczuciu, najlepiej wyglądające włoskie horrory z "Dellamorte Dellamore" na czele.

piątek, 20 marca 2015

Atak na posterunek 13 (1976) reż. John Carpenter

John Carpenter jest zdecydowanie jednym z najbardziej zasłużonych reżyserów jeśli chodzi o kino grozy i nie tylko. Jego filmy były wizjonerskie, interesujące, wyróżniały się niesamowitym klimatem, muzyką, kameralnością i tak dalej. Potrafił on jednak wrzucić na luz i z większym budżetem po prostu dobrze się bawić.

Mówiąc o Carpenterze wiele osób zaczęłoby od "Halloween" albo "The Thing". Ja jednak zacznę niemalże od początku. W swoim drugim wyreżyserowanym filmie pokazuje on swój reżyserski kunszt i pokazuje, że dobry reżyser nakręci arcydzieło nawet za dolara.

"Atak na posterunek 13" rozpoczyna się w chwili zastrzelenia sześciu członków gangu przez oddział policji. Reszta bandy z zemsty atakuje zamykany właśnie posterunek policji, którego bronić będzie nowo przyjęty funkcjonariusz, policjantka i dwóch więźniów.

Reżyser serwuje nam coś w rodzaju współczesnego westernu. Oddaje on wielki hołd "Rio Brawo", inspirując się nim, oraz korzysta z tej samej atmosfery osaczenia co "Noc żywych trupów" Romero. Inspirując się obydwoma dziełami wciąż tworzy on film, który sam w sobie jest czymś świeżym i unikalnym.
Fabuła jest prosta i angażująca, chociaż zachowanie naszego gangu nie jest do końca takie jednoznaczne. Klimat podchodzi niejednokrotnie pod kino grozy. Tutaj właśnie pojawiają się inspiracje filmem Romero. Wszystko potęguje jeszcze ta niesamowita ścieżka dźwiękowa. Carpenter słynie ze swoich niesamowitych soundtracków i w tym filmie nie jest inaczej.  Przy okazji, nie boi się pokazać nam sceny strzelania do dziecka.

Jeśli chodzi o bohaterów to są oni bardzo czytelni i świetnie napisani. Funkcjonariusz Bishop to policjant z powołania, który jest gotów oddać własne życie by uratować swoich towarzyszy. Napoleon Willson to wygadany i tajemniczy przestępca. Nie mówi o sobie zbyt wiele, ale potrafi wzbudzić sympatię u widza. To są postacie, którym się kibicuje do samego końca.
Aktorzy jednak spisali się średnio. Nie można ich uznać w każdym razie za plus.

"Atak na posterunek 13" stał się swego rodzaju legendą. To naprawdę ciekawy i świetnie skrojony film. A to wszystko osiągnięte zostało przy pomocy tak malutkiego budżetu.

Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia (2008) reż. Scott Derrickson

Scott Derickson to reżyser, którego bardzo lubię. Jego horrory były całkiem kreatywne i miały w sobie trochę oldschoolowego ducha. Od piątej części "Hellraisera", przez "Egzorcyzmy Emily Rose", aż po jego późniejsze dzieła, nigdy mnie nie rozczarował. Poza jednym filmem, który nie był horrorem. Mowa tu o gównianym remake'u klasyka Roberta Wise'a "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia.

Zacznę może od założeń pierwowzoru. Film Roberta Wise'a opowiadał o kosmicie który przybywa z misją porozumienia się ze wszystkimi przywódcami na Ziemi. Zastaje jednak skłóconych ze sobą ludzi, którzy poza swoim własnym interesem nie dbają o nic. Choć film zestarzał się i to mocno, to wciąż pozostaje ponadczasowy swoim niejednoznacznym przesłaniem i masą treści.Remake natomiast... sprawił, że załamałem ręce, kopara mi opadła, a na sam koniec powiedziałem "o ja pierdole" prosto do monitora. Tak bardzo ten film znienawidziłem.

No ale, może zacznę od plusów. No to, mamy Jennifer Connelly, którą bardzo lubię. Keanu Reeves też jest w porządku w swojej roli, co jest rzadkością. Design Gorta mi się troszeczkę podobał, bo wygląda klasycznie tylko po co zrobili z niego gigantycznego robota?

Cała reszta jest kompletnie do wyrzucenia. Fabuła nie trzyma się kupy ani trochę, a im dalej to wszystko brnie, tym głupsze to wszystko się wydaje a film wyciąga z tyłka kolejne rozwiązania fabularne stosownie do tego co scenariusz potrzebuje.

Sam wątek przybycia Klaatu na ziemię nie ma sensu. Na początku twierdzi, że chce 
wszystkich ostrzec, ale że trafia na niedorobione amerykańskie wojsko, więc jego plany pełzną na niczym. Wtedy postanawia, że dla Ziemi nie ma ratunku więc postanawia zainicjować apokalipsę. Coś szybko zrezygnował z tego ostrzegania ludzkości. A potem przeprowadza rozmowę z jednym profesorem, że ludzkość, podobnie jak gatunek Klaatu może zmienić się w obliczu zagłady. I on, przedstawiciel inteligentnej, bardziej rozwiniętej rasy sam nie wpadł na coś takiego.
W oryginale Klaatu był zdeterminowany, podejmował wszelkie kroki mimo wszystko by tych ludzi uratować, bo mu naprawdę zależało. Zresztą tu chodzi o to, że  ludzkość niszczy Ziemię a Klaatu cały czas mówi że Ziemia nie jest tak naprawdę planetą ludzi. Bo nie jest i już. Znowu - W oryginale chodziło o to, że ludzie powoli zaczynali eksplorację kosmosu, wiec Klaatu ostrzega wszystkich, ze muszą się zjednoczyć i żyć ze sobą w pokoju, bo inaczej zostaną postrzegani za zagrożenie.

Teraz przejdźmy do najzajebistszej części tego całego bałaganu. Nie macie pojęcia jakie supermoce posiadają nasi kosmici, ale oczywiście tylko takich i tylko wtedy, gdy są potrzebne scenariuszowi.
 Za pomocą samochodu, Klaatu reanimuje gościa poprzez dotyk twierdząc, że nie chce nikogo krzywdzić...a zaraz potem rozwala dwa śmigłowce. 
Albo kopie prądem gościa dotykającego 
miernika fal mózgowych (nie pamiętam jak to się fachowo nazywa) samymi opuszkami palców. W dodatku jego ręka cały czas zostaje na tej maszynie chociaż, normalnie facet odleciał by od niej na kilka metrów w tył.
Wracając do do śmigłowców, wyłącza je poprzez lasery karabinów żołnierzy.
Wojsko Transportuje Gorta do swojej bazy. Po pierwsze, jak oni to wielkie 
bydle zabrali stamtąd? Po drugie, on później zamienia się w jakaś kosmiczną szarańcze która w błyskawicznym tempie zjada wszystko i wszystkich, a jednak Helen i jej syn są pod koniec filmu rozkładani przez to coś taaak strasznie powoli, że tylko zaczynają krwawić z nosa. A potem Klaatu raz mówi, że nie może powstrzymać Gorta, chociaż zrobił to prawie na początku film, potem coś robi, znika i Gortowa szarańcza zostaje zniszczona. Nie pytajcie nawet jak.

Lubię Derricksona, ale wydał on na świat jeden z najpaskudniejszych filmów jakie miałem okazję zobaczyć. Nie tylko jest obraźliwy w stosunku do swojego pierwowzoru, ale i w stosunku do inteligencji widza. Co więcej, ten remake był kompletnie niepotrzebny. Dzieło Wise'a poruszało problemy społeczeństwa, które istnieją po dziś dzień, wszystko inne było tylko tłem. Tutaj, z głębi pierwowzoru nie ostało się nic.

czwartek, 19 marca 2015

Dzień w którym zatrzymała się Ziemia (1951) reż. Robert Wise

Nie ulega wątpliwości, że Robert Wise był wielkim reżyserem. Mocował się on z różnymi gatunkami kina i zawsze wychodziło z tego coś niebanalnego, co miało drugie dno.A skoro jesteśmy jeszcze w klimatach science-fiction, to rzućmy okiem na nieco zakurzony klasyk "Dzień w którym zatrzymała się Ziemia. Jest to jeden z wielu filmów, powstałych w wyniku zimnowojennej paranoi, podobnie jak "Inwazja porywaczy ciał".

W stolicy USA ląduje kosmita, który pragnie spotkać się ze wszystkimi przywódcami błękitnej planety. Niestety wszyscy są skłóceni ze wszystkimi. Splot wydarzeń powoduje, iż przybysz zamieszkuje u ziemskiej rodziny.

Zacznijmy od tej gorszej rzeczy. Dzieło Wise'a to w swojej estetyce typowe science-fiction lat 50tych. Jak wiele filmów z tego okresu postarzał się niemiłosiernie. Efekty specjalne, wygląd spodka, czy robot Gort z perspektywy dzisiejszego widza wyglądają archaicznie. Aktorstwo również bywa chwilami przesadzone, jeśli chodzi o postacie poboczne. Do tego film chwilami udaje jakby był horrorem. Niektóre sceny, czy muzyka wyglądają jakby były wzięte z kina grozy... i nie rozumiem dlaczego.

To co świadczy o sile tego filmu, jest to, że porusza on ponadczasowe problemy społeczeństwa i ludzkości. Od strachu przed nieznanym, po nietolerancje i niezgodę. Wszystko jest tutaj i oglądając "Dzień..." możemy z przykrością stwierdzić, że jednak niewiele się zmieniło przez te 60-pare lat.
Gdy Klaatu przybywa na ziemię, wszyscy są przerażeni, baa nasz kosmita zostaje postrzelony przez wystraszonego żołnierza. Gdy później Klaatu nie chce się podporządkować ludziom, tylko stara się wypełnić swoje zadanie, od razu jest postrzegany jako zagrożenie, co wręcz podchodzi pod paranoję. A przecież nic złego zrobić nie chce. Wprost przeciwnie. Próbuje uratować planetę przed jej unicestwieniem. Nigdy nikogo nie krzywdzi. Nawet Gort na początku nie zabija żołnierzy. Niszczy tylko ich bronie.
To wręcz gorzka ironia, oglądać jak ludzkość walczy z własnym wybawieniem tylko dlatego bo... cóż, jest z kosmosu, z nieznanego świata.

Michael Rennie w roli Klaatu wypada wiarygodnie w swojej roli. Jego postać sama w sobie jest dobrze skonstruowana. Jest zdeterminowany w dążeniu do swojego celu, ale nie krzywdzi przy tym nikomu. Jego relacje z małym Bobbym też są świetnym wątkiem całego filmu.

Całości dopełnia otwarte zakończenie. Nie wiemy jaki los wybiorą ludzie po tym wszystkim. Nawet nie mamy tutaj tak wiele elementów science-fiction, warto zauważyć. Film ich zwyczajnie nie potrzebuje, bo stanowią one jedynie tło.

Pomimo swojego archaizmu, swoim przesłaniem film pozostanie ponadczasowy jeszcze pewnie przez długi czas. Wise swoim filmem osiągnął coś naprawdę wielkiego. Świetny, ale z drugiej strony dobijający film. Bo pewnie, gdyby odwiedziła nas obca cywilizacja, wszyscy zareagowaliby dokładnie tak.

wtorek, 17 marca 2015

Star Trek VI: Nieodkryta Kraina (1991) reż. Nicholas Meyer

No i w końcu dotarliśmy do końca. Został tylko jeden "Star Trek" do omówienia. Przyznam się już teraz, że seria jest naprawdę dziwna. Miło ją wspominam, ale prawda jest taka, że poza "Gniewem Khana" żaden z tych filmów nie był naprawdę dobry. Pierwsza część na siłę starała się być czymś więcej i wyszło z tego to co wyszło. Trójka była odkręceniem zakończenia poprzednika. Czwórka może i daje radę, ale trudno mi ją było przetrawić, a o piątce to nie ma co nawet wspominać.

Po tych dziwach, które zaserwowali Nimoy i Shatner, Nicholas Meyer postanowił wrócić do serii, by pokazać jak robi się dobrego "Star Treka". Czy mu się udało?

Imperium Klingonów doznaje poważnego ciosu podczas eksplozji kopalni na jednym ze swoich księżyców. W rezultacie klingoni chcą podpisania pokoju z federacją. Kapitan Kirk ma wyruszyć w swą ostatnią misję i przyjąć ambasadora. Niestety wkrótce po przyjęciu na Enterprise, ambasador zostaje zamordowany, a proces pokojowy załamuje się. Klingoni za morderstwo chcą ukarać Kirka w rezultacie czego Kirk i McCoy zostają skazani na ciężkie więzienie. Teraz Spock wraz z załogą przeprowadza dochodzenie, by udowodnić, że kapitan jest niewinny.

Pierwsze co, to jak na "Star Trek", film jest strasznie poważny. Pewnie przez to, że był inspirowany sytuacją polityczną jaka miała miejsce w latach 90tych. Mamy dobrze poprowadzoną intrygę i wątek kryminalny. Sam pokój między Federacją a Klingonami jest kwestią dyskusyjną. Widzieliśmy jak wrednymi gnojami byli w poprzednich filmach. Czy faktycznie można im zaufać?

Stara załoga Enterprise dostaje tutaj swoje pożegnanie. I "stara" to dobre słowo. Film mocno pokazuje jak aktorzy i ich postacie się zestarzały przez ten cały czas.
Wszystko to ogląda się z zaciekawieniem, choć film mało co "Star Treka" przypomina. Więcej tu kryminału, powagi i szarości, w przeciwieństwie do poprzedników.
Szkoda, bo nasz złoczyńca jest przerysowany jak zawsze. Generał Chang ma hopla na punkcie Szekspira i zrobi wszystko, byleby wywołać wojnę, a w chwili śmierci rzuca "być albo nie być". Christopher Plummer w tej roli jest rewelacyjny.

Jeśli się czegoś miałbym przyczepić to tylko pierdółek. Filmowi zabrakło jakiejś zapadającej w pamięć muzyki. Wiezienie do którego trafiają Kirk i Bones trąci mi mocno "Gwiezdnymi Wojnami". Sam film w ogóle jest dość spokojny. Ogląda się ciekawie, ale na jakieś porządne napięcie nie ma co liczyć.

Kiedyś tego filmu nie lubiłem. Rozczarował mnie. Dziś doceniam go, mimo iż też wiele mu brakuje do bycia naprawdę dobrym. Meyer serwuje dobry scenariusz, eksperymentuje, ale przez tą szaro-burą i ponurą stylistykę zabrakło jego dziełu iskry. Tej, którą miał "Gniew Khana". Jako zamknięcie serii jest przyzwoite i po takiej "piątce" na pewno każdemu przypadnie do gustu.

poniedziałek, 16 marca 2015

Star Trek V: Ostateczna Granica (1989) reż. William Shatner

Nigdy przedtem nie widziałem, by przy okazji "Złotych Malin" film był nominowany w kategorii najgorszego filmu dekady. Cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz. "Star Trek V" może i nie zasłużył na miano najgorszego filmu okresu, ale zdecydowanie jest to czarna owca serii. Leonad Nimoy nakręcił dwa filmy, które spodobały się widowni. Teraz na stołku reżyserskim zastąpił go WIlliam Shatner, który pokazuje, że nie tylko jego gra aktorska jest dziwna, ale jego wyobraźnia też.

Fabułą rozpoczyna się na Nimbusie III, planecie w strefie neutralne. Wolkanin Sybok, który posiada dziwną moc zabierania od ludzi bólu psychicznego, gromadzi sobie grupkę wyznawców, porywa trzech ambasadorów, wszystko to tylko po to, by jakiś statek przybył na ratunek ambasadorom. Pogmatwany plan, ale ma on naprawdę niesamowity cel. Sybok bowiem, chce udać się do tytułowej Ostatniej Granicy by odszukać za nią Boga. Dosłownie. Naprawdę dosłownie. Fizycznie go zlokalizować.

Tymczasem nasi bohaterowie zostają zabrani z przepustki, wsadzeni do Enterprise, który dosłownie się rozlatuje i każą im ratować zakładników... mimo iż pod koniec poprzedniego filmu statek miał się całkiem nieźle, a po drugie ładują ich na ten wrak mimo skarg Kirka, zamiast po prostu dać im inny statek. No cóż... fuck logic.
*badum tss*

Zastanawiam się co Shatner ćpał podczas wymyślania tej całej fabuły, alb przynajmniej podczas wymyślania poszczególnych scen. Miasto na Nimbusie wyglada jak tania podróbka Mos Eisley z Gwiezdnych Wojen, w której tańczy kobieta kot z trzema piersiami... nie wierze w to co piszę.

Na początku dostajemy całkiem mocna scenę, gdy nasi bohaterowie siedzą przy ognisku. Film daje nam całkiem niezły rozwój postaci. Do czego jednak może to wszystko prowadzić? Do ciągnącego się w nieskończoność śpiewania, oczywiście. Bo wiecie, film stara się być śmieszny... tak jak poprzednia część. Jednak komedia w tym filmie sprowadza się do tego, że Shatner rzuca się jak epileptyk przed kamerą, a część dialogów doprowadza do krwotoku z uszu.

Albo jest scena, w której Uhura, by odciągnąć uwagę strażników miasta odwala taniec, praktycznie nago. Niby nic, ale Uhura ma jakieś 50 lat!!! Shatner, czy ty nie masz wstydu!?


Jakby te wszystkie okropności to było mało, mamy masę wątków pobocznych, które do niczego konkretnego nie prowadzą. Na doczepkę mamy Klingonów, którzy są tylko po to by przeszkadzać, a uczepili się naszych bohaterów bo nie mieli nic lepszego do roboty. Tak, to właśnie jest ich motywacja. Kapitan ich statku dostaje olśnienia - A gdybym zabił Jamesa Kirka... - i to właśnie stara się osiągnąć.
Jak już wspomniałem, dostajemy rozwój postaci. Jest scena,w  której Sybok konfrontuje naszych bohaterów z ich bólem. Nie, nie ważcie się pytać jak on to robi bo nigdy się tego nie dowiecie. Wątpię by ktokolwiek podczas kręcenia to wiedział.

Jeśli chodzi o sprawy natury technicznej to aktorsko film wypada blado, efekty specjalne wyglądają brzydko, a chwilami wręcz idiotycznie, generalnie widać, że Shatner o reżyserii nie ma kompletnie zielonego pojęcia. W rezultacie dostajemy absurdalny do granic możliwości film.

Najdziwniejsze w całym tym popierdzieleństwie jest jednak to jak przyjemnie się to ogląda. Mimo napływu wątków i idiotyzmów nie czułem się zmęczony tym cyrkiem, baa nawet chciałem brnąć w niego dalej. To po części Guilty Pleasure, po części tak złe, że aż dobre. Chyba każdy chciałby obejrzeć film, który oferuje Boga we własnej osobie i zobaczyć jak ponosi on klęskę w tym co chce osiągnąć.
Swoją drogą, sama Ostateczna Granica niczym strasznym nie jest, tym samym całe to gadanie "stamtąd nikt nie powrócił" jest kompletnie bez sensu.
"The Final Frontier" to najsłabsza odsłona serii, choć na tyle dziwna i absurdalna, że warta obejrzenia. Mimo wszystko seans jest przyjemny.


sobota, 14 marca 2015

Star Trek IV: Powrót na Ziemię (1986) reż. Leonard Nimoy

Z tym filmem mam ogromny problem. Bo w całym moim życiu nie widziałem filmu, który z minuty na minute z bycia zajebistym popada w sztampę i nudę, by potem znowu wystrzelić w górę.

Kirk i spółka za swoje wyczyny w poprzednim filmie mają stanąć przed sądem. Tymczasem na ziemię przybywa kosmiczna sonda z nie wiadomo skąd i zaczyna robić rozpierdziel w celu odszukania wielorybów, które już w XXIII wieku uchodzą za wymarłe. A zatem, nasi bohaterowie przeprowadzają podróż w czasie do XX wieku, by zdobyć dwa wieloryby.

Ta fabuła jest zła. Film zaczyna się od oskarżenia, potem nasi bohaterowie wracają na ziemię, a potem dostajemy po mordzie wyżej wymienioną historią. Nie wiemy skąd ta sonda pochodzi, a wyjaśnienie, czemu szuka ona właśnie wielorybów jest co najmniej idiotyczne. Mało tego, wszyscy mówią o podróży w czasie jakby to było nic wielkiego. Może to wynika z mojej nieznajomości serialu, ale i tak dostajemy to tak z dupy.

To wszystko prowadzi nas do sztampy, którą każdy zna. Nasza ekipa trafia do innego świata, jest w nim kompletnie zagubiona i będzie robić głupie rzeczy, po drodze do swojego celu. Wszystko to jest w dodatku tak typowe i rozwlekłe, że z trudem to wszystko ścierpiałem. Jedynym plusem tego jest to, że może by trochę bardziej poznać charakter naszej załogi. Mówię tu o postaciach pobocznych.
Aktorzy mają tu pole do popisu i każdy jest cudowny. Tak, czy owak warto było to wszystko przetrzymać, bo gdy do akcji wkracza Bones to robi się naprawdę zabawnie. Jego reakcja na XX-wieczny szpital to czyste złoto. Z tych wszystkich epizodów, które miały te wszystkie postacie, ten był faktycznie zabawny.

Później czuć frajdę do samego końca. W końcu film przechodzi do konkretnej akcji i dostajemy całkiem niezłe, ekologiczne przesłanie.

Warto też wspomnieć o ścieżce dźwiękowej, która jest tak niesamowicie, kurwa mać, cudowna, że mi kopara opadła gdy ją usłyszałem. Nic dziwnego, że została nominowana do Oscara. (Wyrażaj się, człowieku)


Reasumując, "Voyage Home" to film nierówny. Wiele osób go lubi i pewnie maja rację, ja nie. Choć ma kilka dobrych momentów i widać tutaj poziom poprzedników. Obejrzyjcie, oceńcie sami.

Star Trek III: W poszukiwaniu Spocka (1984) reż. Leonard Nimoy

Kontynuując naszą długą w cholerę podróż po kosmosie, nadszedł czas na trzecią odsłonę "Star Treka". Tym razem za reżyserię odpowiadał sam Leonard Nimoy i jest to ostatnia część serii, którą darzę jakąś większą sympatią.

Zaczynamy tam, gdzie kończyła się część druga, czyli czas na spoilery. Pod koniec "Gniewu Khana" Spock poświęcił własne życie, ratując Enterprise przed eksplozją. Jak się okazało, wszystkie swoje wspomnienia przekazał "Bonesowi", a co za tym idzie - można Spocka przywrócić do życia. Obok tego mamy wątek Klingonów, którzy zbierają dane na temat projektu Genesis z poprzedniego filmu.

Jak widać, jedynym celem tego filmu, tak naprawdę, jest odkręcenie zakończenia części poprzedniej. Niezbyt dobry punkt wyjścia na fabułę i w zasadzie cały film taki jest. Nie zrozumcie mnie źle, ogląda się go przyjemnie i ma kilka dobrych scen, a nawet klimat, ale nie da się pozbyć wrażenia, że wszystko to jest trochę wymuszone.
Nasi bohaterowie, jak zwykle, są niezawodni. To jest drużyna której chce się kibicować, zwłaszcza teraz. Wydarzenia z poprzedniego filmu mocno dały im po tyłku i jeszcze wielu kolejnych poświęceń będą musieli dokonać.
Po drugiej stronie barykady mamy naszych Klingonów i ich szefa, komandora Kruge (w tej roli Christopher Lloyd) i jest to nieco nierówna postać. Z jednej strony jest zagrożeniem dla bohaterów i jest odpowiednio przerysowany, ale brakuje my tego czegoś co miał Khan w poprzednim filmie. Poza tym, jego motywacje są tak trochę... słabe.

W odróżnieniu od poprzedniego filmu, tempo akcji jest wolniejsze, w dużej mierze odpowiedzialny za to jest dość pesymistyczny klimat. Dramatycznych momentów pod koniec też jest sporo, ale podane one są w bezpłciowy sposób. Od tak stało się i nijak to u widza emocji nie wzbudza.

Od strony efektów specjalnych film wygląda o wiele lepiej niż część poprzednia. Bluescreeny o dziwo są praktycznie niezauważalne.

Warto rzucić okiem, choć po tak świetnej "dwójce" każdy poczuje rozczarowanie. Poza tym, film ma tylko przywrócić najbardziej rozpoznawalną postać serii do życia. Szkoda, bo dużo ciekawego można było zrobić z brakiem obecności Spocka w załodze, a tak smutne zakończenie "dwójki" ląduje w koszu.

piątek, 13 marca 2015

The Visitor (1979) reż. Giulio Paradisi

Jestem świeżo po seansie, gdy to piszę. Decydując się na obejrzenie tego filmu wdepnąłem w niezłe gówno, a wszystko to za sprawą soundtracku, który znalazłem gdzieś na YouTube. Był on tak piękny, tak przyjemnie mi się go słuchało, że postanowiłem rzucić okiem na sam film.

W prologu filmu dowiadujemy się, że tysiące lat temu na Ziemię uciekł międzygalaktyczny przestępca Satin, ścigany przez komandora Jahve. Satin zmarł, ale spłodził wcześniej potomstwo z ziemskimi kobietami. Jego geny obecne są u ludzi do dziś – dzieci takie dysponują niezwykłymi mocami fizycznymi i psychicznymi. Nad ich bezpieczeństwem czuwa potężne tajne stowarzyszenie. Współczesna Atlanta. Barbara Collins jest zamożną kobietą, samotnie wychowującą dwunastoletnią córkę Cathy. Kochanek Barbary, Raymond Armstead nalega na małżeństwo, ale rozczarowana poprzednim małżeństwem kobieta nie chce się zgodzić. Nieoczekiwanie w otoczeniu Cathy zaczynają się mnożyć tajemnicze śmiertelne wypadki. Z Polski przybywa tajemniczy Jerzy, zainteresowany małą dziewczynką...

Koncept fabuły jest ostro popieprzony ale bardzo mi się spodobał. Jasne, z jednej strony mamy ewidentne inspiracje "Omenem", a z drugiej zaś, film wykorzystuje motywy biblijne i wykłada je w dość niecodzienny sposób.
Początek filmu bardzo mnie zachęcił. Sam prolog wyglądał klimatycznie i stylowo, gdy widzieliśmy tego kind-of Jezusa z kosmosu, opowiadającego całą tą historię. Zostaje nam przedstawiona cała intryga, która mogłaby być czymś ciekawym.
Do tego dochodzi całkiem niezła obsada. Gra tu sam Lance Henriksen, oraz John Huston.
Na dokładkę, jako, że reżyserem był Włoch - zdjęcia się przecudowne.
A teraz wyobraźcie sobie, że film zaprzepaszcza absolutnie wszystko. Po 20stu minutach dostajemy idiotyczną scenę postrzału, a potem w filmie aż do finału nic ciekawego się nie dzieje. Zupełnie nic. Film ponoć jest horrorem, ale ani tu klimatu grozy, ani czegokolwiek. Po prostu jeden wielki ciąg scen z których nic konkretnego nie wynika. Niektóre sceny nie mają sensu, albo nawet celu, wątki urywają się bez powodu, i tak dalej. Zerknijcie jeszcze raz do opisu fabuły i powiedzcie sami jakim kretynem trzeba być, lub jakim beztalenciem, żeby zaprzepaścić coś takiego. Rozumiem, że można nie mieć budżetu ale... dajcie spokój.

Wspomniałem coś o soundtracku. Miałem nadzieję podczas seansu chociaż nim się nacieszyć. Tylko wiecie co? Poza motywem przewodnim żadnego innego utworu nie usłyszymy. Poczułem się oszukany. Zwłaszcza, że te kompozycje są naprawdę dobre.

"The Visitor" to film o niczym. Zaczyna się dobrze i wygląda ładnie, ale potem szybko zamienia się w jeden wielki ciąg nudy. Ale soundtrack jest piękny. Moja rada - zostawcie film, posłuchajcie soundtracku.

Podróż w czasie (1979) reż. Nicholas Meyer

Ostatnim razem rozmawialiśmy o wielkim osiągnięciu Nicholasa Meyera, jakim był "Star Trek II". Jakiś czas temu postanowiłem rzucić okiem na debiut tego oto pana. Film nosił tytuł "Time After Time" i po jego obejrzeniu zrozumiałem, czemu właśnie Meyerowi powierzono pieczę nad drugą odsłoną "Star Treka".

Wyobraźcie sobie, że H. G. Wells spełnia swoje marzenie i tworzy wehikuł czasu. Za pomocą tejże maszyny, przed policją, ucieka sam Kuba Rozpruwacz. Teraz dwaj panowie będą ścigać się po San Francisco z końca lat 70tych XX wieku.

Film poznałem przez "Trailers From Hell", gdzie polecał go Alan Spencer. Z racji tego, że gra tam dwóch aktorów których lubię, postanowiłem dać temu dziełu szansę. I nie był to zmarnowany seans. Film Meyera to przyjemny miszmasz gatunkowy. Mamy dramat, film science-fiction, romans, satyrę społeczeństwa, przygodę, a nawet i thriller.
Przyjrzyjmy się zatem naszym bohaterom. H. G. Wells, grany przez Malcolma McDowella, jest sympatycznym, ale niesamowicie naiwnym marzycielem, którego wynalazek pokaże mu, że przyszłość nie jest taka jak ja sobie wyobrażał. Nie jest on irytujący, jego postawa jest jak najbardziej zrozumiała, po prostu trudno mu się w tym nowym świecie odnaleźć. Wychodzi z tego kilka zabawnych momentów, nawet kilka razy rzuci jakimiś złotymi tekstami.
W jego podróży pomagać mu będzie Amy Robbins, grana przez Mary Steenburgen. Przyznam, że mam pewien problem z grą aktorska tej pani. Chwilami wypadała... dziwnie. Niemniej jednak chemia między nią a McDowellem jest tak niesamowita, że dostajemy naprawdę pocieszny i wiarygodny romans. Baa, ta dwójka faktycznie zakochała się w sobie podczas kręcenia tego filmu.

Na koniec zostawiłem wisienkę na torcie - David Warner gra Kubę Rozpruwacza. No wiecie... fotograf z "Omenu". Pan ten całkiem sporo z kinem grozy ma wspólnego, w rolach złoczyńców też sprawdzał się znakomicie i tutaj nie jest inaczej. Wręcz chciałbym aby ten film był bardziej o nim, aby we własnym filmie powtórzył swoją roją rolę Kuby Rozpruwacza. Jest przebiegły, tajemniczy, nawet przerażający i stanowi całkowite przeciwieństwo naszego protagonisty.
O ile sami aktorzy i postacie ciągną cały film do góry i czynią go naprawdę przyjemnym, tak muszę przyznać, ze scenariusz wypada bardzo nierówno. Każdy "plot device" jest potwornie wymuszony, poza tym, gdzieś pod koniec pierwszego aktu akcja filmu strasznie zwalnia. Fakt, faktem od tego momentu zaczyna się wątek romansowy, ale jednak to strasznie zwolnienie jest odczuwalne. Kilka scen też wypada mocno naiwnie i należy je potraktować ze sporym przymrożeniem oka. Ta jedna scena, która jako tako trzyma w napięciu, scena przesłuchania na policji, jest jednak tą najbardziej rozwlekłą i męczącą. Finał też zapowiadał się całkiem nieźle i... wszystko prowadzi do naszego "plot device" o którym była mowa na początku filmu. Trochę rozczarowujące.

To debiut reżysera i jak na taki to jest bardzo dobrze. Film chwilami jest ambitny, ale nie wyrywa się z ram lekkiego, rozrywkowego kina. Dwugodzinny seans nie dłuży się, wręcz mija bardzo szybko. Nie jest to dzieło, które skopie komuś tyłek, ale zdecydowanie warto, chociażby dla samych postaci.