wtorek, 28 kwietnia 2015

Człowiek, który się śmieje (1928) reż. Paul Leni

Na zakończenie kwietnia niemych filmów zostawiłem "Człowieka, który się śmieje" Paula Leniego.

Gwynplaine jest synem Lorda Clancharlie, rewolucjonisty. Z rozkazu króla zostaje mu wyryty na twarzy olbrzymi uśmiech, w ramach zemsty na swoim wrogu. Lord umiera, a Gwynplaine wraz z niewidomą Deą trafiają pod opiekę filozofa Ursusa. Razem z grupą klaunów występują na jarmarku.
Podczas jednego z występów dostrzega go księżna Josiana i postanawia zabawić się jego kosztem. Wszystko się jednak komplikuje gdy wychodzi na jaw, że Gwynplaine jest prawowitym dziedzicem majątku księżnej.

Jest to druga adaptacja powieści Victora Hugo (pierwszą był "Dzwonnik z Notre Damme") od wytwórni Universal. Mimo iż Leni zatrudnił do głównej roli Conrada Veidta, tak sam film z niemieckim ekspresjonizmem niewiele ma wspólnego. Reżyser postanowił pójść bardziej w kierunku szalonego, depresyjnego mroku, którym później operować będzie także James Whale.

Veidt chyba odegrał najtrudniejszą rolę w swojej karierze. Musiał pokazać gniew i smutek, cały czas jednak szczerząc się do kamery. I niech mnie, udało mu się. Emocje, które ukazuje są jeszcze bardziej spotęgowane przez jego ciągłą walkę z niechcianym uśmiechem. Jest w tym także coś surrealistycznego. Mieszanka, która zostaje w pamięci na długo.
Nie ustępuje mu  Brandon Hurst w roli zepsutego Barkilpherdo. Wszyscy aktorzy dali z siebie wszystko. Oto przykład świetnej reżyserii.

Otrzymujemy mroczny dramat historyczny, uderzający w temat ludzkiej godności. Gwynplaine zaczyna jako sierota, zostaje zdeformowany przez cyganów i musi pracować jako klaun. Zmaga się z pogardą do samego siebie, a gdy udaje mu się ją pokonać dzięki Dei, zostaje on wykpiony, całkowicie uprzedmiotowiony, aby na końcu stanąć do walki o godność i wolność istoty ludzkiej.

Film stanowi kolaż mroku, przygnębienia i intrygi. To klasyk, który po dziś dzień potrafi mocno chwycić za serce. Można powiedzieć, że to jeden z tych filmów, których już się nie robi.
No i, rzecz jasna, Gwynplaine był bezpośrednią inspiracją dla Jokera z "Batmana".



niedziela, 26 kwietnia 2015

The Blackbird (1926) reż. Tod Browning

Kiedyś nazwałem Toda Browninga Timem Burtonem niemego kina. Tematyka filmów obu panów jest do siebie całkiem zbliżona i często wykorzystuje te same motywy. Dziś rzucimy okiem na Browningowskiego "The BlackBird", film którego szukałem przez bardzo długi czas. Żmudny proces zaowocował tym, że w końcu w moje łapki trafił biednej jakości VHSRip.

Blackbird jest złodziejem, bucem i nikt go nie lubi. Ma on też brata bliźniaka, kalekiego Bishopa, który uchodzi za wzór do naśladowania. Wydawać by się mogło, że to nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Blackbird i Bishop to jedna osoba.
Z jednej strony, oczywistym jest, że wykorzystuje swoje "drugie wcielenie" do ukrywania się przed policją, z drugiej zaś strony dziw bierze, że jest on w stanie być dwoma, zupełnie przeciwnymi charakterami. Przywodzi to nieco na myśl Jekylla i Hyde'a.

Pewnego dnia on i jeszcze inny złodziej, West End Bernie, zakochują się w tancerce Fifi. Gdy Berniemu udaje się zdobyć serce dziewczyny, Blackbird wykorzystuje swoje alter-ego by skłócić ze sobą kochanków.

Nie jest to długi film i nie jest specjalnie skomplikowany, ale pierwsze co rzuca się w oczy to to jak bardzo "browningowski" ten film jest. Blackbird to ciekawie skonstruowana postać, mająca być pewnie oczywistą metaforą ludzkiej dwulicowości.
Gra go, jak zwykle genialny Lon Chaney, ale Owen Moore w roli Berniego wcale mu nie ustępuje. Rzadko kiedy się zdarza, że ktoś staje na równi z Chaneyem.
Mamy wątek nieszczęśliwej miłości, który prowadzi naszego bohatera do zgubnych czynów a i finał tego wszystkiego jest gorzką ironią.

Film zadziwił mnie swoim brudnym klimatem. Widzimy zadymioną spelunę, pełną niewyjściowych mord, kieszonkowców, pijaków i tak dalej. Chwilami przywodził mi na myśl kino noir.
Nie jest to film, który rozkłada na łopatki, ale był wart tych żmudnych poszukiwań. Browning po raz kolejny kreatywnie wykorzystuje umiejętności swojego aktora.

piątek, 24 kwietnia 2015

Shadows (1922) reż. Tom Forman

Mój miesiąc niemych filmów powoli zbliża się do końca, więc czemu by nie rzucić okiem na jeszcze jeden zapomniany przez wszystkich film.
"Shadows" Opowiada historię pastora, który żeni się z wdową po wrednym marynarzu. Wszystko jest super, do czasu gdy pastor otrzymuje list od zmarłego, który domaga się pieniędzy. W obawie przed strata żony i linczem ze strony społeczności, ulega szantażowi.

Dostajemy zatem prostą historię o obawie przed tym "co ludzie powiedzą". Całkiem udaną, warto dodać, bo film ogląda się naprawdę dobrze. Główny bohater grany przez Harrisona Forda... nie TEGO Harrisona Forda, wypada całkiem nieźle, choć jego kreacji nie zaliczyłbym do specjalnie zapadającej w pamięć.

W tle mamy Lona Chaneya, w drugoplanowej roli chińczyka - Yen Sina. Jego charakteryzacja jest bezbłędna, a jego kreacja, choć niewielka, jest najjaśniejszym punktem całości.
Z jego postacią związany jest wątek nietolerancji. Ponieważ jest on zupełnie innego wyznania niż katoliccy mieszkańcy miasteczka, jest prześladowany, a na początku przepędzony tylko dlatego bo nie chciał się modlić. Trochę to łopatologiczne, ale można to przebaczyć.
Nasz główny bohater będzie się starać go nawrócić przez cały okres trwania filmu. To akurat jest ciekawie rozegrane, bo Yen Sin działa na zasadzie - Jeśli pokażesz mi, że tak się da, to uwierzę.

Jak już mówiłem, to prosta historia, miejscami nieco banalna, ale pełna emocji i dobrze zagrana. Osobiście nie czuję jakbym zmarnował czas, mimo faktu iż miałem tego filmu nie oglądać.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Ręce Orlaca (1924) reż. Robert Wiene

Filmów o morderczych rączkach powstało na przestrzeni lat całkiem sporo. Pierwszy z nich była autorstwa Roberta Wienego, który w końcu postanowił odpuścić sobie wciskanie wszędzie stylistyki Caligariego i, w końcu nakręcić film z własną tożsamością.

Paul Orlac to pianista, który w wyniku zderzenia dwóch pociągów traci ręce. Lekarze przyszywają mu ręce niedawno zmarłego mordercy. Od teraz Orlacowi wydaje się, że ręce zaczynają przejmować nad nim władzę.

"Ręce Orlaca" to solidny przedstawiciel ekspresjonizmu i niezwykle nastrojowy film. Zacznijmy jednak od Conrada Veidta, którego twarz w tym filmie jest jak dzieło sztuki. Idealnie miesza w sobie strach i smutek z przepełnionymi szaleństwem oczyma.

Strona wizualna to również perła. Podobają mi się wszystkie lokacje. Wyglądają całkiem prosto, ale są ogromne i przepełnione duchem ekspresjonizmu. Jednak najlepszą scenografią filmu jest mrok i cienie. One są w tym wszystkim najważniejsze. Często widzimy samych bohaterów, a wokół nich całkowitą ciemność. Daje to niesamowite wrażenie.

Ciekawe zabiegi stylistyczne potęgują jeszcze bardziej atmosferę obłędu. Film powoli buduje swoją mroczną atmosferę. Zaczynamy w sposób depresyjny i ponury, a potem powoli zatracamy się w szaleństwie bohatera. Mamy porządny watek psychologiczny i zastanawiamy się czy w tym wszystkim są jakieś elementy nadprzyrodzone. Mimo wolnego tempa, fabuła potrafi być odpowiednio odjechana, przez co widz nie przechodzi obok niej obojętnie.

I powiedziałbym, że to bardzo dobry film gdyby nie....
Dochodzimy do zakończenia i dwa wyżej wymienione elementy zostają wypieprzone do kosza. Dostajemy trochę kryminału i w takim stylu kończy się film. Zdemaskowany zostaje przegięty spisek i cała atmosfera filmu zostaje zabita.

"Ręce Orlaca" warto obejrzeć, bo to godny przedstawiciel kina ekspresjonistycznego, a także klimatyczny film psychologiczny. Jedyne co może zaboleć to nie pasujące do niczego zakończenie.

sobota, 18 kwietnia 2015

Niesamowita Trójka (1925) reż. Tod Browning

Na koncie Browninga jest mnóstwo filmów o cyrkowcach, głównie są to filmy cechujące depresyjny klimat. Pośród nich jednak znalazła się... komedia, w dodatku był to pierszy film, dzięki któremu Tod zyskał rozgłos. "Niesamowita Trójka" opowiada o grupie cyrkowych artystów. Echo - szef grupy jest brzuchomówcą, Twedledee to karzeł, Hercules to siłacz, a Rosie okrada ludzi na występach. Zakładają sklep zoologiczny, przez co mogą okradać co bogatszych klientów.

Mamy tu charakterystyczne dla Browninga elementy - Echo jest chorobliwie zazdrosny o Rosie, która to znowu jest zakochana w sklepowym asystencie. Trójka wrabia biedaka w kradzież z morderstwem i pojawia się pod koniec moralny konflikt. No i, oczywiście mamy naszych cyrkowców, którzy z minuty na minutę stają się coraz bardziej skłóceni i obracają się przeciw sobie,

Choć są tu zawarte wszelakie Browningowskie toposy, to jest to bardzo lekka produkcja, nastawiona po prostu na frajdę. Nie ma tu żadnego ponurego skupiania się na nieszczęsnych kolejach losu, a przyjemną, wciągającą komedię, pełną emocji, zwrotów akcji, oraz solidną dawką napięcia i dramatyzmu. W tym wszystkim jest jednak to coś przez co wiecie, że oglądacie film tego konkretnego reżysera.

Ponarzekać można jedynie na nieco naiwne zakończenie. Aha, no i gra tutaj, oczywiście, Lon Chaney. Jako Echo przebiera się także za babcię O'Grady i nie ukrywam, że oglądanie go w damskich fatałaszkach jest przezabawne.

Obejrzyjcie, film jest wart zachodu. Doczekał się nawet udźwiękowionego remake'u, który mimo pewnych zmian (jak mniej naiwnego zakończenia) pozostaje w gruncie rzeczy tym samym. Jasne, spora część obsady została zmieniona, ale nie jest to wcale odczuwalne.

piątek, 17 kwietnia 2015

Fantom (1922) reż. Friedrich Wilhelm Murnau

Po "Nosferatu: Symfonii Grozy", Fredrich Murnau porzuca stylistykę niemieckiego ekspresjonizmu i jeszcze w tym samym roku kręci film w zupełnie innym stylu.
"Fantom", to bowiem melodramat utrzymany w dobie romantyzmu.

Lorentz Lubota jest poetą i niespełnionym urzędnikiem. Pewnego dnia zostaje potrącony przez pewną dziewczynę i z miejsca się w niej zakochuje. Od tego momentu całe jego życie wywraca się do góry nogami.
Nasz główny bohater to romantyk pełną gębą - marzyciel i fajtłapa, kompletnie oderwany od rzeczywistości, w dodatku kompletnie niedojrzały emocjonalnie. Nam przez te 2 godziny dane będzie zobaczyć, jak obsesyjne zauroczenie sprowadzi go na złą drogę, a to zaś całe jego życie doprowadzi do ruiny.

Trudno jest to streścić, bo mamy tu całą wielką pajęczynę wątków, które krążą wokół Lorentza. Gdy próba oświadczenia się kończy się porażką, los zsyła Lubocie inną dziewczynę, Melittę, łudząco podobną do tej poprzedniej. Od tego momentu całkowicie chrzani swoją pracę i zostaje zwolniony, zaniedbuje swoją schorowaną matkę, która zostaje całkiem sama, wyłudza pieniądze od swojej ciotki, za namową jej przyjaciela i całkowicie ignoruje dziewczynę, która jest w nim faktycznie zakochana.
Oglądając ten film nie mogłem powstrzymać skojarzeń z naszą rodzimą "Lalką". Melitta naszego bohatera ewidentnie wykorzystuje i nie bierze go na poważnie, a on pogrąża się dla niej coraz bardziej.

Dzieło Murnaua nie postarzało się ani trochę. Po latach wciąż jest świeże i przepełnione goryczą. Oglądamy tutaj jak czyjeś życie wali się na naszych oczach, kawałek po kawałku. Mamy tu upadek moralności, zagubienie w otaczającym świecie, no i oczywiście, że prawda nas wyzwoli.

Taka mała ciekawostka - film był kręcony we Wrocławiu.

Na koniec dodam, że scenarzystką tego pięknego dzieła była Thea von Harbou, a to daje mi kolejny powód do tego by w stronę "Metropolis" powiedzieć - pieprz się filmie, razem ze swoim żałosnym scenariuszem.
"Fantom" to niezapomniane przeżycie i niezwykle gorzka historia. Gdy obejrzałem go po raz pierwszy, wzruszył mnie. Aż chciało się krzyknąć "Ach! Murnau, znów Ci się udało!"

TEN, którego biją po twarzy (1924) reż. Victor Sjostrom

Nie wszystkie historie o klaunach muszą być wesołe. Mogą być gorzkie i przygnębiające, jak obraz Victora Sjostroma. Były to czasy, gdy amerykanie, w celu podwyższenia poziomu swojego kina, sprowadzali sobie różnorakich twórców europejskich. Paul Leni kręcił dla wytwórni Universal, a Sjostromowi przypadła praca dla nowo uformowanej wytwórni MGM.

Poznajemy Paula Beaumonta, naukowca badającego pochodzenie rasy ludzkiej. W dniu wygłoszenia swojej teorii zostaje oszukany przez swojego przyjaciela, barona, który przypisuje sobie jego zasługi, ośmiesza przed innymi naukowcami, a na koniec ucieka z jego żoną. Załamany Beaumont porzuca swoje dotychczasowe życie, zostając klaunem w cyrku.

Reżyserowi "Fumana Śmierci" dane było współpracować z Lonem Chaneyem i, nie ma co ukrywać, on i jego postać to najjaśniejsze punkty całego filmu. Paul Beaumont nie cierpi z powodu straty żony, a raczej z powodu upokorzenia jakie go spotkało. Przebiera się w strój klauna tylko po to, by masochizować się, przeżywając tamtą chwilę raz po raz. By dodać sobie bezkarności porzuca nawet swoje imię. To bardzo tragiczny, a zarazem unikalny obraz szaleństwa i Chaneyowi udaje się to uchwycić perfekcyjnie.

Na horyzoncie pojawia się romans. Cyrkowiec Bezano zakochuje się w Consueli, córce hrabiego Manciniego... i przysięgam wam, ten człowiek jest cholernym szatanem, złem wcielonym i  absolutnym. Sprzedaje rękę swojej córki baronowi i kusi propozycją ślubu, jak diabeł na ramieniu.Ten facet jest tak zimny, tak złośliwy, że będziecie mieć ochotę go zarąbać i rozszarpać na strzępy. Gra aktorska Tully'ego Marshalla jeszcze to wszystko pogłębia. Brakuje mu głębi. Jest po prostu zły, a tym samym jednowymiarowy.

Sam romans Consueli z Benzano jest strasznie ckliwy, a niektóre teksty, którymi jesteśmy raczeni przyprawiają o ból oczu. Niemniej jednak, to jest do wybaczenia. Wątek ten jest na dalszym planie i jest jedynie ostatecznym pretekstem, danym Beaumontowi, do dokonania zemsty. Również jest zakochany w Consueli i nie zamierza dopuścić by wyszła ona za człowieka, który go zdradził.

To co czyni film tak dobrym, to jego emocjonalność. Pierwszy występ Beaumonta, to dosadna, może nieco przesadzona metafora zniszczenia czyjegoś uczucia, zaufania i miłości i przy okazji zmieszanie ludzkiej godności z błotem... dosłownie. Może to lekka łopatologia, ale scena ta bardzo mi się podobała. Sam finał jest całkiem drastyczny i zaprawiony goryczą.

Dzieło Sjostroma jest niesamowicie depresyjne, nie tylko pod względem fabuły, ale i pod względem warstwy wizualnej. Ponure, pełne mroku i cieni. Poczucie beznadziejności nie opuszcza nas do samego końca.

"TEN, którego biją po twarzy" to niezwykle ponury i pełen emocji obraz, choć serwuje nam kreatywne pomysły, na przemian z płytkimi banałami. Chaney jest na przemian niepokojący i pełen tragizmu. To naprawdę silny, wzruszający obraz, z mocnym elementem psychologicznym. Nie doskonały, ale godny polecenia.

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Salome (1923) reż. Charles Bryant

Kilka miesięcy temu, postanowiłem obejrzeć "Ostatni taniec Salome" w reżyserii Kena Russela. Nim to jednak uczyniłem, rzuciłem okiem na o wiele starszą adaptację sztuki Oscara Wilde'a, czyli po prostu "Salome".
Salome jest pasierbicą Heroda, tetrarchy Judei. Jest ona obiektem pożądania zarówno samego władcy, jak i jego strażnika-kapitana, lecz ją interesuje tylko zamknięty w więzieniu Jan Chrzciciel (w tym filmie nazywany imieniem Jokaanan z jakiegoś powodu). Postanawia uwieść proroka, a gdy się jej nie udaje, prosi Heroda, by ten przyniósł jej jego głowę.

"Salome" to film, który potrafi pochłonąć widza swoją oniryczną atmosferą. Zainspirowany niemieckim ekspresjonizmem, jest odrealniony od scenografii, po kostiumy. Coś, co zapadnie w pamięć na długi czas.
Podobnie jak "L'Inferno", film wygląda jak spektakl. Posiadamy dużo ujęć, obejmujących całe duże plany. Zbliżenia, owszem są, ale jest ich stosunkowo niewiele. Poza tym, to czarne tło daje wrażenie jakbyśmy przebywali w zamkniętej przestrzeni, widać, że film kręcony był w studiu. Ale to dobrze, bo potęguje to atmosferę snu.

Z obsady nie znam nikogo. O ile mi wiadomo, by oddać hołd Wilde'owi, do wszystkich ról zatrudniono homoseksualistów. Wszyscy spisali się bardzo dobrze. Może trochę nie pasowała mi Ałła Nazimova w roli Salome. Nie zagrała źle, była odpowiednio dziecinna, ale tym samym zbyt niewinna. Zabrakło jej iskry. Szkoda, że do dzisiejszych czasów nie zachowała się wersja "Salome" z Thedą Barą. Ona o wiele bardziej pasowała do tej roli.
Film jest wolniutki, i jak na 72 minuty, trochę się ciągnie. Do tego angielszczyzna napisów była... dziwna. Nigdy się z takimi pisowniami nie spotkałem.

"Salome" to nie jest jeden z najlepszych filmów jakie widziałem, jak już wspomniałem, dłużył się. Niemniej jednak dla tej atmosfery, dla jej całego wizualnego piękna warto rzucić okiem.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Gabinet Figur Woskowych (1924) reż. Paul Leni

Nie każdy klasyk musi być dobry. "Gabinet Figur Woskowych" Paula Leniego popełnił największą możliwa zbrodnię i zerżnął swoje dwa główne elementy z dwóch innych filmów.
Stara się zastosować odrealnioną stylistykę, jak "Gabinet doktora Caligari", oraz jest nowelą filmową jak "Zmęczona Śmierć".

Poznajemy poetę, który ma napisać historię do trzech figur woskowych - Tym samym dostajemy trzy historie, w których poeta i towarzysząca mu dziewczyna będą odgrywać poszczególne role. Dokładnie tak samo jak główna bohaterka w filmie Langa.

Pierwsza historia opowiada o piekarzu z Bagdadu, który postanawia zdobyć dla swojej żony pierścień życzeń od Kalifa. Ta historia jest potwornie nużąca. Kompletnie mnie nie wciągnęła i wymęczyła. Kalifa gra tutaj sam wielki Emil Jennings, ale wcale to nie pomaga. Odrealnione scenografie zdają się być kompletnie bez pomysłu i wepchnięte na siłę. Banalna historia, świetny aktor, który nie daje z siebie wszystkiego i stylistyka na odwal się - te wszystkie elementy dają nam jakieś 25 minut nijakości i nudy. Nic tu do siebie nie pasuje.

Druga historia jest o Ivanie Groźnym, który popada w paranoję, bojąc się o własne życie. Główną rolę gra tutaj Conrad Veidt i jest to najlepsza kreacja całego filmu. Zresztą, sam jego wygląd jest genialny. Ta nowelka jest nieco lepsza. Historia jest rozwleczona i mało angażująca, to fakt, ale przynajmniej ma całkiem solidne zakończenie i dysponuje mrocznym klimatem. Nawet scenografia wygląda tu całkiem całkiem. Dzięki temu i roli Veidta, historia Ivana groźnego staje się chociaż znośna.
Obie wyżej wymienione historie mają to do siebie, że się ciągną niemiłosiernie. Zajmują one ponad 3/4 całości, przez co ostatnia jest upchnięta na ostatnie 5 minut seansu. Werner Krauss ma zagrać Kubę Rozpruwacza i film kompletnie nie wykorzystuje potencjału jakim dysponuje.
Naszemu Poecie się przysypia i śni mu się, że jego i dziewczynę ściga Rozpruwacz. Kraussowi nie daje się tu nic praktycznie zagrać, a montaż tego pościgu to jeden wielki bajzel, w którym ledwo co widać, bo obrazy nakładają się na siebie. Ten segment jest największym rozczarowaniem całego filmu.

Już pomijając brak oryginalności ze strony Leniego, film nie oferuje nam absolutnie żadnej rozrywki. Każdej z historyjek brakuje iskry, napięcia, czegokolwiek co by zatrzymało widza przed ekranem. Aktorska śmietanka ekspresjonizmu mogłaby być na plus, gdyby nie to, że tylko Veidtowi dane było zagrać jakąś porządną rolę.
Nie chcę mówić, że film jest całkiem do dupy, bo pomysł na Kubę Rozpruwacza, czy niektóre elementy z opowieści i Ivanie mi się podobały... ale jednak jest to tak nudne dzieło, że lepiej sobie darować.

Au secours! (1924) reż. Abel Gance

Tym razem rzucimy okiem na krótkometrażowy komedio-horror.
Zaczyna się niepozornie. Hrabia zakłada się ze swoim przyjacielem, który ma spędzić godzinę w jego nawiedzonej posiadłości. Ostro nawiedzonej.
Pierwsze 7 minut to szybki wstęp, po którym następuje ponura i klimatyczna sekwencja podróży do zamku. Widz jest przekonany, że będzie oglądać horror.

Jednak film szybko zrzuca maskę powagi i dostajemy ogromną dawkę czarnego humoru. Startujemy dość gwałtownie i nie zatrzymujemy się ani na minutę. Nasze duchy robią bohatera w ciula na niezliczone i perfidne sposoby, nie dając mu odpocząć ani na sekundę. Ciągle coś się dzieje i są to rzeczy autentycznie śmieszne.

Jest króciutki, ale pomysłowy i rozbawił mnie bardzo. Warto rzucić okiem, bo to w końcu tylko 23 minuty.

sobota, 11 kwietnia 2015

L'Inferno (1911) reż. Francesco Bertolini, Adolfo Padovan, Giuseppe de Liguoro

"L'Inferno" to luźna adaptacja "Boskiej Komedii", mająca już 104. Trzech reżyserów pracowało nad tym filmem przez 3 lata, a rezultatem jest groteskowy i stylowy film, który mimo archaizmu wciąż trzyma poziom.

Werligiusz przybywa po poetę, Dantego i zabiera go w podróż po piekle. Nasi bohaterowie to jedynie obserwatorzy, film nawet nie opowiada żadnej konkretnej historii. Przemieszczamy się pomiędzy kolejnymi kręgami piekła, gdzie raczeni jesteśmy różnymi szalonymi wizjami i obrazami.

Scenografia cieszy oko i jest stylowa, a efekty specjalne mimo archaizmu, nadal są kreatywne i idealnie współgrają ze scenografią. Nadają całości teatralności, co jeszcze potęguje gra aktorska, która de facto jest mocno teatralna.
Film kręcony był w bardzo prosty sposób. Nie ma tutaj żadnych zbliżeń, tylko statyczne ujęcia, z czego po jednym, góra dwa na jedną scenę. Tak więc, film prezentuje się jak spektakl teatralny.
Na pewno było to kontrowersyjne dzieło. Mamy tu masy nagich statystów, olbrzymie ilości groteski, w tym między innymi Szatana dosłownie jedzącego duszę człowieka. Nawet teraz wygląda to niepokojąco.

Niestety film ma, w mojej opinii, fatalną narrację. Najpierw dostajemy panel tekstowy opisujący daną scenę, a później ja oglądamy. Jest to o tyle rozczarowujące, że pozbawia jakiegokolwiek elementu zaskoczenia, tym samym sprawia, że film może stać się nużący i monotonny. I tu nie ukrywam, ta godzina dłużyła mi się strasznie.

"L'Inferno" ma niepowtarzalny, sugestywny klimat, a i realizacja wciąż robi wrażenie. Ale jednak, przez swoją narrację staje się monotonny, a wszystkie te groteskowe obrazy stają się męczące, bo widz na nie kompletnie obojętnieje.

Szalony Paź / Kurutta Ippeji (1926) reż. Teinosuke Kinugasa

Nie jestem specjalnie rozeznany w azjatyckim kinie, ale po rzuceniu okiem na kilka filmów doszedłem do wniosku, że jest ono pełne różnych dziwactw. Jak się okazało, tak było od zawsze. Nie spodziewałem się znaleźć film niemy, kręcony w Japonii. Większość z tych które widziałem powstały albo w Ameryce, albo w Niemczech.

"Szalony paź", albo "Kurutta Ippeji" uchodzi za najtrudniejszy obraz całej niemej ery i, na pewno, za jeden z najbardziej niepokojących. Do teraz zachowała się niekompletna wersja filmu, bo jakaś 1/3 uległa zniszczeniu. Niemniej nie ujmuje to filmowi.
Akcja filmu ma miejsce w szpitalu psychiatrycznym. Opis filmu jaki znalazłem głosi, że jest to opowieść o woźnym ze szpitala, którego żona jest tam pacjentką. Pewnego dnia ich córka pojawia się w placówce, aby poinformować matkę o swoich zaręczynach.

To jednak tylko opis. W praktyce prezentuje się to zupełnie inaczej. Jeśli go nie znacie, to możecie poczuć się zagubieni. Film nie udziela nam żadnych wyjaśnień, ani też nie ma żadnych plansz tekstowych. Zostajemy rzuceni w wir surrealistycznego odjazdu i trwamy w nim przez godzinę.
Montaż filmu jest pełen dziwnej pracy kamery, ujęć pod różnymi kątami, szybkich cięć, nachodzących na siebie obrazów, rozmyć i tak dalej. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie wszystkie widoczne na ekranie cienie. Film pełen jest mroku.

To nie jest łatwy film i skłamałbym mówiąc, że go zrozumiałem. Byłem kompletnie zagubiony, brnąc scena po scenie w prezentowany nam obłęd i chaos scen. Ale z drugiej strony, to jak zaglądanie w czyjąś psychikę. Mimo iż ni cholery nie wiedziałem co się dzieje i na co ja patrzę, to jednak film oglądałem z zaciekawieniem i nie mogłem oderwać od niego wzroku.

"Szalony paź" uchwyca w sobie obłęd i zabiera nas na podróż w jego zakamarki. Nie jest to film dla każdego. To mroczny, surrealistyczny i poetycki obraz, a takie kino trzeba czuć.

Ciało i Krew (1922) reż. Irving Cummings

Powstało wiele filmów o zemście. "Flesh and Blood part 1" jest jednym z nich. Pierwsze co to zastanawia mnie ta jedynka w tytule. W napisach początkowych filmu się pojawia, natomiast nigdzie nie ma informacji dlaczego. Nie ma też jakichkolwiek kontynuacji, a film prezentuje się jako skończona całość.

David Webster ucieka po 15 latach z więzienia. Pomaga mu w tym, władający Chinatown Li Fang. Webster zamierza zemścić się na Fletcherze Burtonie, który wrobił go w ... cokolwiek to było. W międzyczasie, udając kalekę, stara się nawiązać kontakt ze swoją córką. Okazuje się, że jest ona zaręczona z synem Burtona - Tedem.

Jak na film o zemście to bardzo nietypowe dzieło. Motyw jest przez większość czasu na dalszym planie. Obserwować będziemy jak nasz bohater ukrywa się przed policją i stara się nawiązać relację ze swoją, niczego nieświadomą córką.

Kreacja Chaneya w tym filmie jest bardzo subtelna i delikatna. Widzimy jego smutną twarz, ale nigdy nie wybucha on emocjami, jest o wiele bardziej spokojny.

"Flesh and Blood" nie każdemu przypadnie do gustu. To prosty dramat, powolny, spokojny, ale nie nużący. Seans minął mi całkiem szybko, choć na pewno parę osób by to wszystko znudziło. Nie ma tu jakiejś wielkiej wzruszającej tragedii, czy czegoś w tym stylu. Poza brakiem jakiegoś napięcia, nie ma tu też nic co zapadłoby w pamięć.
Można go obejrzeć dla relaksu... i chyba tyle.

piątek, 10 kwietnia 2015

Metropolis (1927) reż. Fritz Lang


Ok, miejmy to już za sobą. "Metropolis" to najsłynniejszy obraz Fritza Langa i przy okazji kamień milowy w historii kinematografii. Niezliczone filmy science-fiction inspirowały się nim na przestrzeni lat. Film był odnawiany kilka razy. Ja byłem w posiadaniu wersji 2-godzinnej, w której brakowało kilku scen. Jakiś czas temu powstała nowa, bogatsza o 30 minut wersja. Ja w swojej recenzji bazować będę na swojej, niekompletnej, bo ani mi się śni oglądać ten film w dłuższym wydaniu. Dlaczego?  Ponieważ, w mojej opinii, posysa on w wielu aspektach bardzo mocno.

Ale zacznijmy od tych dobrych rzeczy. Lang prezentuje nam pierwszą wizję przyszłości, a motywy z jego filmu będą później przerabiane przez setki tysięcy innych twórców. Sam robot Futura był zapewne inspiracją dla Terminatora.
Efekty specjalne były wtedy rewolucyjne. Scenografia swoją kreatywnością i wielkością urzeka nawet teraz, zwłaszcza gdy ma się na uwadze, jak trudnym było osiągnięcie takiego efektu. Prace nad "Metropolis" o mało co nie doprowadziły studia do bankructwa. Mimo to Lang dał światu film, który był olbrzymim hitem i jest inspiracją po dziś dzień.

Wszystko to jednak trafia szlag, gdy przyjrzymy się fabule.
Freder jest synem Joha Fredersena, założyciela Metropolis. Pewnego dnia w Ogrodach Wieczności spotyka dziewczynę, Marię i zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia... bo jakżeby inaczej. Zamierza ją odszukać, więc wyrusza do jednej z fabryk i widzi pracujących tam ludzi. Jedna z maszyn eksploduje, więc jedzie do ojca, by mu o tym zawiadomić.

Joh Fredersen, to bezmózgi dupek. Gdy syn mówi mu o wypadku, ten zwraca się do swojego asystenta - "Josaphacie, czemu nie dowiaduję się tego od ciebie?". No nie wiem, może dlatego, że był cały czas z tobą i nie miał jak dowiedzieć się o zajściu?
Joh każe mu to sprawdzić i w tym czasie zjawia się jeden z pracowników, przynosząc dziwne plany. Co na to wielki szef? - "Josaphacie, czemu nie dostaję ich od ciebie?". Odpowiedzcie sobie sami. Fredersen się bulwersuje i wypieprza swojego pracownika za coś co nawet nie jest jego winą. Zajebisty facet, służyłbym mu do śmierci. Rozumiem, że można kreślić postać tyrana, ale to już podchodzi pod absurd.

Później Joh udaje się do konstruktora Rotwanga, aby dowiedzieć się czym są tajemnicze plany. Okazuje, się że to plany katakumb, które znajdują się pod Metropolis, a do których Rotwang ma zejście w swojej piwnicy, przez co może podglądać robotników... bo tak jest scenariuszowi wygodnie.
Obaj panowie widzą, że Maria przewodzi robotnikom i mówi, że "Rozjemcą między dłońmi, a rozumem musi być serce". Innymi słowy stara się ich powstrzymywać przed szturmem na miasto.
Dwaj panowie widzą pośród nich Fredera i Fredersen chce użyć robota Rotwanga, Futury, by upodobnić go do Marii i doprowadzić do buntu robotników... tak, to dobre pytanie - dlaczego?

"Metropolis" stara się powiedzieć tak dużo i zarazem tak mało i w tak nieudolny sposób, że wychodzi z tego jeden wielki bałagan. Jasne, omawiane przeze mnie inne nieme filmy z perspektywy czasu może i nie błyszczały oryginalnością, ale przynajmniej były logiczne. W "Metropolis" pełno dziur fabularnych. Mało tego, 6 lat wcześniej mieliśmy takiego "Furmana Śmierci".

Joh Fredersen postanawia porwać Marię, zastąpić ją złym robotem, tylko by zasiać między robotnikami niezgodę, lub coś takiego, by ci ruszyli na miasto. Nie dostajemy żadnego wytłumaczenia dlaczego robi to wszystko. To bierze się praktycznie znikąd i nie ma sensu, jakkolwiek by na to nie popatrzeć. Maria starała się trzymać nerwy robotników na wodzy, pomagała Fredersenowi jakby nie patrzeć, a ten postanawia zniszczyć to wszystko, tylko dlatego, bo jego syn nazwał robotników swoimi braćmi i kretyńsko się zadurzył. Nie no, zajebisty plan.
A przecież zawdzięcza tym ludziom tak wiele, mało tego oni nie robią mu nic złego. To on jest wobec nich nie w porządku.

Ale robotnicy także okazali się kompletnymi idiotami. Szturmują główną maszynę Metropolis, mimo iż jej zniszczenie spowoduje zalanie podziemi. Serio, nikt nie przewidział konsekwencji?

Skupmy się teraz na tym o czym ten film miał być. Maria opowiada historię o wieży Babel, o tym jak robotnicy i architekci nie mogli się dogadać między sobą. Film miał mówić o wyzysku szarych pracowników, przez ludzi władzy. Tylko, że wieża w legendzie nie powstaje, a Metropolis jak najbardziej zostaje wzniesione... a to oznacza, że chyba jednak jakoś się dwie strony musiały porozumieć. Poza tym, w tym filmie nie ma żadnego konfliktu. Tutaj Fredersen szkodzi sam sobie, bo swoją głupotą wywołuje lawinę nieszczęść i to samo robią robotnicy. Sami zatapiają własny dom.
Co więcej, wszystko jest w tym filmie sprowadzone do tego, że trzeba kierować się sercem. Miłość rozwiązaniem na wszystko. Świetnie. O samym braku porozumienia nie wiemy nic, bo film nie dotyka tematu zupełnie.

Ale może być jeszcze gorzej. W filmie nie ma ani grama subtelności. To już nie jest typowe dla niemego kina przedramatyzowanie. To już balansowanie na granicy surrealistycznego absurdu.
Freder widzi na początku eksplozję maszyny, rannych robotników i dostaje zwidów. Ukazuje mu się Moloch, pożerający ludzi. Swoją drogą jest to jedna z wielu wizji, jakich chłopak dostaje podczas trwania filmu.
Rotwang porywa Marię po długim pościgu, w którym ona wystraszona obija się o ściany, a ten zamiast ją po prostu złapać, woli świdrować latarką.
Futura zostaje dosłownie pokazana jako nierządnica z "Zagłady Babilonu".
Motto filmu, które w pojawiło się już tutaj w recenzji, a które w sumie widz powinien po seansie sam wywnioskować, jest nam przedstawiony z jakieś trzy razy, z czego raz na samym początku, przed tytułem. Mistrzostwo subtelności.

No i aktorstwo... Poza Alfredem Abelem i Rudolfem Kleinem-Rogge, nikt nie zagrał tutaj dobrze. Wszyscy grają ze straszną przesadą, ale Brigitte Helm w roli złej Marii pokazała wzorcowo, co to znaczy przeszarżować.

Dostaje jeszcze ten dziwny taniec w klubie i ta scena oddaje idealnie cały film. Maria odwala karykaturę tańca erotycznego, podczas gdy wszyscy faceci robią się napaleni, ślinią się, oblizują i robią te wszystkie przegięte miny. Jak ktoś może brać ta scenę na poważnie? Ona wygląda idiotycznie.

Lang nie powinien być kojarzony z tego filmu. Ma on na swoim koncie starsze, o wiele bardziej dojrzałe i zwyczajnie lepiej napisane dzieła. W nich też można uświadczyć realizacyjnego rozmachu. Thea von Harbou była w stanie napisać świetny scenariusz do 4-godzinnego "Doktora Mabuse". Tamten film nie był męczący, chciało się go oglądać. "Metropolis" stara się coś przekazać, ale w całym swoim absurdzie gubi sens, a futurystyczna stylistyka może w końcu zmęczyć. To dzieło inspirujące, ale nie dobre. Wygląda ładnie, ale teraz już tylko wygląda. To seans, który można sobie odpuścić.

"Dracula" wytwórni Hammer


Ostatnimi czasy zauważyłem, że na moim blogu nie pojawiła się jeszcze ani jedna pozycja ze stajni Wytwórni Hammer... a to naprawdę karygodne!
Ten wpis postanowiłem poświęcić całemu cyklowi Hammerowskiego "Draculi", od którego zresztą zacząłem przygodę z brytyjską wytwórnią.
Seria liczy obecnie 9 filmów i wyrażę swoją krótką opinię na temat każdego z nich.

We wszystkich filmach (oprócz ostatniego), w postać hrabiego Draculi wcielał się sam wielki Christopher Lee.
Jego wampira poznajemy najpierw jako szlachcica, który potem, z filmu na film staje się demonicznym, pełnym zwierzęcych instynktów geniuszem zła, oczywiście cały czas z klasą, wyrafinowaniem i chłodem. Nawet szczerząc zęby wyglądał dostojnie.

Co więcej, ten Dracula jest w dużej mierze milczący, co jeszcze dodaje mu tajemniczości.
Nie jest to jednak spowodowane wizją kogokolwiek, a tym, że zdaniem samego Lee, kwestie postaci były tak okropne, że ten odmawiał wypowiedzenia ich. Dlatego też, w takim "Księciu Ciemności" Dracula nie odzywa się ani słowem.

W trakcie trwania tych wszystkich filmów hrabia uwodzi kobiety, mści się na duchownych, odwiedza kolorowe lata 70te, podróżuje do Chin, a nawet planuje zniszczyć całą ludzkość.
Całkiem nieźle.
No ale Christopher Lee, jak to on trzymał fason zawsze, nieważne w jak złym filmie nie przyszłoby mu wystąpić.


Horror of Dracula (1958) reż. Terence Fisher

To obok "The Curse of Frankenstein" najważniejszy film wytwórni i najlepszy start na przygodę z Hammerem jaki może być.
Jest tutaj wszystko:
- doborowa obsada brytyjskich aktorów takich jak Peter Cushing i Michael Gough,
- piękne gotyckie scenografie, malowane tła, sztuczna mgła (wszystko powstałe w studiu, co jest też poniekąd wizytówką wytwórni),
- większe dekolty u pań,
- czerwona fluorescencyjna krew (poniekąd też "symbol Hammera").
Film luźno bazuje na motywach z powieści Stokera z jednego prostego powodu - prawa do "Draculi" były w rękach Universala i Hammer obawiał się pozwu. Jest to także jedyny film serii, który JAKKOLWIEK bazuje na motywach powieści Stokera. Sequele pozwoliły sobie na o wiele więcej swobody.
To wręcz cały Hammer w pigułce, ze wszystkimi dobrymi i złymi rzeczami.
Podoba mi się także finałowa konfrontacja z Draculą, przywodząca mi na myśl coś z niemego kina.

The Brides of Dracula (1960) reż. Terence Fisher

Zrobić sequel "Draculi" bez Draculi.
Fisher pokazuje że da się... i to nawet dobrze.
Christopher Lee nie chciał już odtwarzać roli demonicznego hrabiego, więc twórcy umieścili na jego miejscu innego szlachcica o przydługich ząbkach. Tutaj kąsać szuje pięknych kobiet będzie niejaki Baron Meinster. To absurdalny pomysł, bo tym samym tytuł nas okłamuje ale... da się przeboleć.
Bohaterem filmu jest grany przez Petera Cushinga Lawrence Van Helsing i to jemu właśnie film poświęca najwięcej czasu. Interesująca postać z "Horror of Dracula" dostaje tutaj przyzwoite rozwinięcie.
Pod względem scenografii film niczym nie odstaje od swojego poprzednika, wręcz wydaje się ciut mroczniejszy. Nawet muzyka zrobiła się o wiele bardziej nastrojowa.
Mimo braku Christophera Lee, uważam "The Brides of Dracula" za przyzwoity sequel dotrzymujący kroku swojemu poprzednikowi.


Dracula, Prince of Darkness (1966) reż. Terence Fisher

Mam sentyment do tego filmu.
Widziałem go jako dzieciak na TCM, podczas jednego z maratonów Halloween. Zapamiętałem go sobie, a po latach był on dla mnie początkiem przygody z Hammerem.
Zaczynamy od retrospekcji pierwszego filmu, tak jakby "Brides..." nigdy się nie wydarzyło. Jest to poniekąd uzasadnione bo Christopher Lee powraca jako Dracula.
Jak?
Producenci nie pytając go o zdanie obsadzili go w filmie i biedak został złapany na szantaż emocjonalny. Jeśli by odmówił, wszyscy zaangażowani w pracę nad "Prince of Darkness" straciliby pracę.
Film wykorzystuje schemat grupki przyjaciół, która ląduje tak, gdzie nie powinna. Fisher ubiera jednak kliszę w coś interesującego.
Postacie grane są przez aktorów często goszczących w filmach Hammera.
Film stawia przede wszystkim na klimat. Jako jedyny w serii może pochwalić się zdjęciami w cinemascoope.
Muzyka zrobiła się bardziej ponura, co połączone z resztą sprawiło, że film wprost ocieka gotyckim mrokiem. Pod względem atmosfery "Prince of Darkness" jest najlepszym filmem cyklu.
Starano się jakoś zrekompensować braki w fabule, która już nie jest tak interesująca jak przy okazji dwóch poprzednich odsłon.
Tu chodzi przede wszystkim o style i klimat.

Dracula Has Risen from the Grave (1968) reż. Freddie Francis.

Na tym etapie seria zaczęła zaliczać spory zjazd.
Terence Fisher opuścił serię, prawdopodobne na rzecz cyklu o Frankensteinie.
Czwarta odsłona "Draculi" wpadła w ręce innego mistrza gotyckiego horroru - Freddie'go Francisa.
Francis znany jest chociażby z uroczych nowel filmowych, które kręcił dla wytwórni Amicus. Można więc pomyśleć, że jesteśmy w dobrych rękach.
Fabularnie film stoi wyżej niż jego poprzednika.Dracula mści się na duchownym, który egzorcyzmował jego zamek, a w tle mamy romans.
To dobry film sam w sobie, ale gdzieś uleciał urok trzech poprzednich odsłon. Atmosfera wydaje się lżejsza, scenografie nie robią już takiego wrażenia i czasami wyglądają przeciętnie.
Nie można się pozbyć wrażenia, że to rutynowy sequel. Ma jakieś dobre elementy, ale nie są one w stanie wyciągnąć całości w górę i giną w morzu przeciętności.
Poza tym, Francis znany jest z pięknych, a w "Dracula has risen from the grave" niczego takiego nie uświadczymy.
Najgorzej wypadła jednak muzyka, od której dosłowne bolały mnie uszy.

Taste the Blood of Dracula (1970) reż. Peter Sasdy

Tę część w pewnym stopniu lubię, bo zarzuca innym ulubionym motywem wytwórni - okultyzmem. Ralph Bates odprawia czarną mszę i przywołuję Draculę do życia... bo jakoś trzeba.
Film Sasdy'ego jest o tyle nietypowy, że... jest to moralitet. Dramat rodzinny z wampirem w tle. Nasz krwiopijca dokonuje masakry na trzech dupkach, z czego jeden z nich ostro traktuje swoją żonę i córkę, nie lubi jej chłopaka bez powodu, a sam z kolegami lubi siedzieć w burdelu. Ktoś komu życzycie śmierci od samego początku, bo jest chujem bez żadnych dobrych stron.
Jak na film o tak mocnym tytule, nie ma w nim jednak nic szokującego. Klimat jest znów nieco mroczniejszy, ale dostajemy bardzo słabe zakończenie. Wszystko i tak sprowadza się do tego, że mamy tą dwójkę młodych i zakochanych, którzy staną do walki z wampirem. Tak więc, rutyna znów jest odczuwalna mimo wszystko. Ale z tych trzech filmów po "Prince of Darkness" ten jest moim ulubionym.

Scars of Dracula (1970) reż. Roy Ward Baker

Nie wiem jaki był cel tej produkcji, ale Hammer chyba tak desperacko potrzebowało kasy, że zdecydował się w tym samym roku nakręcić jeszcze jeden sequel "Draculi". "Scars..." jest nudne, wymęczone i pozbawione jakiegokolwiek polotu.
Zaczynając od scenografii, która w wielu przypadkach wygląda po prostu biednie, dostajemy znowu parkę, która zmuszona będzie walczyć z wampirem... oczywiście wszystko za sprawą "wleźliście nie tam gdzie trzeba."
Postacie są wyjątkowo mało wyraziste, a fabuła korzysta z boleśnie oklepanych schematów. Baa, niektóre kwestie postaci zdają się brzmieć znajomo. Film jest robiony kompletnie bez pomysłu i pokazuje nam to od samego początku. Prochy Draculi są rozłożone w jego zamku, bo tak, przylatuje nietoperz, rzyga krwią na nie i mamy wielkie zmartwychwstanie. To i tak nic bo zakończenie pozamiatało swoją kuriozalnością wszystko.
Nie twierdze, że film jest całkiem do dupy, bo ma naprawdę piękną muzykę, nawet jakiś tam klimat a kilka motywów wydały mi się nawet ciekawe. Ale to wciąż mdła i średnio zagrana sklejka rzeczy, które już były. Brakuje tu jakiejkolwiek iskry. Nawet Lee wyglądał jakby był tym całym badziewiem znudzony kompletnie.

Dracula A. D. 1972 (1972) reż. Alan Gibson

Powiedzmy to już teraz - Dracula zostaje wskrzeszony przez swojego wyznawcę... w kolorowych latach 70tych. Prawda, że kretyński pomysł?
Cóż, szkoda, bo to mój ulubiony film całej tej serii. Nie żartuję. Wbrew temu co może się wydawać, to filmidło przyjemne i zabawne. Jasne, odstaje od reszty całkowicie, ale jest miłym powiewem świeżości po trzech tak powtarzalnych filmach.
Wraca tutaj Peter Cusching i nawet dostaje jakąś w miarę przyzwoitą walkę z Draculą, a to jest coś czego nie uświadczyliśmy od czasu "Brides...". Christopher Lee ma tu nieco więcej do powiedzenia niż zwykle. Baa, są to naprawdę niezłe teksty.
Film mało ma wspólnego z poprzednimi, nawet ciężko go nazwać czysto horrorem, bo nie traktuje siebie jakoś mega serio... albo traktuje. Twórcy stają w pewnym rozkroku między starą formułą, a lżejszą i komediową otoczką, jakby bali się bardziej radykalnych zmian.
Gdy do niego zasiadałem, oczekiwałem gniota. Dostałem sympatyczną głupotę, która może i nie wykorzystuje swojego potencjału, ale mnie w jakiś sposób zauroczyła, a soundtrack siedział mi w głowie przez długi czas.
Plusik - Caroline Munro

Satanic Rites of Dracula (1973) reż. Alan Gibson

Kontynuując, jakby, wątki z poprzedniego filmu, wciąż siedzimy sobie we współczesności. Dracula ma teraz całą wielką organizację i staje się kimś w rodzaju bondowego złoczyńcy, co jest zabawne bo Christopher Lee faktycznie bondowego złoczyńcę zagrał. Ma plan, aby unicestwić całą ludzkość, za pomocą genetycznie zmutowanego wirusa dżumy, co nawiązuje jakoś do klasycznego "Nosferatu". Wiele osób tego filmu nie lubi i mają rację. "Satanic rites..." to w żadnym stopniu nie jest już horror. To kryminał, lub bardziej film sensacyjny, z wampirami i okultyzmem w tle.
Ja darzę go sympatią głównie za jego klimat. Lata 70te w pełnej krasie, ze świetną muzyką. Sama intryga była dla mnie wciągająca, pomijając kilka rażących absurdów... po prostu fajnie mi się to oglądało. Powraca Peter Cuschung, wraz z częścią obsady poprzedniego filmu, Christopher Lee ma pod sobą cały kult, którego członkami są najbogatsi ludzie... i kurde, znowu film nic z tym wszystkim za bardzo nie robi. Sam ten pomysł, rozwinięty, nadawałby się na osobny film. Samego Krzysia też jest jak na lekarstwo, ale przynajmniej zarabia boski monolog.
Niczym to poprzedników nie przypomina i nikomu bym z czystym sumieniem nie polecił... ale lubię.

Legenda Siedmiu Złotych Wampirów (1974) reż. Roy Ward Baker

Tym razem Lee już nie dał się już namówić na zagranie wampira. Wiele osób się sprzecza czy ten film jest częścią serii, czy nie.
Dracula jako tako się pojawia (grany przez Johna Forbes-Robertsona), Peter Cusching także wraca jako Van Helsing, ale to wszystko.
Wygląda na to, że Chińczycy mają swój rodzaj wampirów, a przeciw nim stanie grupa wojowników znających kung-fu, oraz sam Van Helsing.
"Legenda..." jest cudowna. W tej głupiutkiej otoczce skryte są solidne sceny walk, cała masa akcji, starć z bandytami, wampirami, oblężenie miasta i klimat rodem z filmów Bavy. Scenografie, oświetlenie i muzyka - zrobiły swoje.
Dracula za to jest w całej tej fabule kompletnie zbędny. Nic dziwnego w sumie, że Lee odmówił przyjęcia roli. Niby jest odpowiedzialny za cały bajzel, ale ma on raptem kilka minut na ekranie, a potem zostaje pokonany w strasznie żałosny sposób. Nawet Van Helsing wydaje się być upchany na siłę. Zgadza się ruszyć w podróż, ale w jej trakcie nic konkretnego nie robi.
To nieco Guilty Pleasure, nieco tak złe, że aż dobre, ale warto rzucić okiem. To autentycznie dobra zabawa.
Seria jest nierówna. Po pierwszych trzech, świetnych filmach dostajemy trzy nudne i trzy kuriozalne. Widać, że twórcy starali się z Draculą jeszcze coś zrobić, kombinowali jakby tu widownie zaskoczyć, ale efekt tego był co najmniej rozczarowujący. Może to przez brak Terence'a Fishera? Seria o Frankensteinie, którą nakręcił prawie w całości to sześć trzymających równy, wysoki poziom filmów.
Warto się z tymi Hammerowskim "Draculą" zapoznać, choćby dla samego Christophera Lee.


wtorek, 7 kwietnia 2015

Furman Śmierci (1921) reż. Victor Sjostrom



"Boże, spraw by moja dusza dojrzała, nim nadejdzie jej żniwo."



Każda sztuka się rozwija i w pewnym momencie powstaje dzieło przełomowe, które staje się inspiracją dla wielu późniejszych. "Furman Śmierci" Victora Sjostroma jest właśnie takim filmem. Przez historyków został okrzyknięty arcydziełem, a jego wpływ na kinematografię był olbrzymi. I nic dziwnego, że otrzymał taki tytuł, bo to historia która się nigdy nie zestarzeje.

Jest noc Sylwestrowa. Trójka pijaków przesiaduje na cmentarzu. Jeden z nich, David Holm opowiada im legendę. Mówi ona, że ostatni człowiek, który umrze w starym roku będzie musiał stać się woźnicą śmierci i przez cały rok zbierać dusze umarłych.
Tym pechowcem okazuje się być właśnie Holm. Furman przybywa do niego i zaczyna pokazywać mu jego dotychczasowe życie.

Film Sjostroma to taka "Opowieść Wigilijna", tyle że poważniejsza i o wiele bardziej depresyjna. Elementy kina grozy są tu jedynie dodatkiem, otoczką do opowieści o moralnym upadku człowieka, który nawet nie myśli zmieniać swojego zachowania.
David Holm to pijak, deprawator i sadysta. Człowiek zimny, okrutny, który czerpie przyjemność ze sprawiania bólu innym. Gdy żona ucieka od niego, ten kierowany zemstą przemierza Szwecję wzdłuż i wszerz by ją odszukać.

Na drodze jego staje siostra Armii Zbawienia, Edyta, która stara się Holma sprowadzić na właściwą drogę... bezskutecznie.
Dopiero w obliczu śmierci Holm postanawia się zmienić, ale niestety jest już za późno, a jego złe uczynki mają konsekwencje idące o wiele dalej, niż można by przypuszczać.

Jak na 1921 rok, jest to film niezwykle ambitny. Większość filmów z tego okresu to proste, teraz już banalne historie. Dzieło Sjostroma jednak broni się po dziś dzień swoją uniwersalnością. Ludzie jak David Holm byli są i będą na świecie zawsze.

Reżyser starał się swój film uczynić jak najbardziej realistycznym. Obsadził nawet główną rolę, tworząc jedną z najwybitniejszych kreacji aktorskich w historii kina. W celu przygotowania się do niej, w przebraniu biedaka przesiadywał w slumsach całe dnie.

Pesymizm i beznadziejność jest tutaj połączona z brudem i mrokiem, który wylewa się niemal ze wszystkich kadrów. Efekty specjalne jednak nie wygląda jednak zbyt dobrze. Nakładany na kadry powóz widmo i duchy bywają czasem ledwie widoczne.

Mimo upływu lat, dzieło Sjostroma to ogromne źródło inspiracji i niesamowicie wzruszający film. Coś co każdy powinien zobaczyć.

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

As Kier (1921) reż. Wallace Worsley

Naprawdę chciałem żeby ten film był dobry, no ale niestety... nie da się ciągle zachwalać. "As kier" to naprawdę dziwny film. Dziwny, bo ma całkiem ciekawy koncept i bardzo szybko zamienia go w ciąg idiotyzmów.

Poznajemy pewne towarzystwo. Nie wiemy kim są, ani jaki jest ich cel. Zasiadają w nim przyjaciele - Pan Forest i Pan Farallone. Szpiegowali oni pewnego bogatego mężczyznę, by ocenić czy zasługuje on by żyć. Facet chyba był strasznie zły bo wydają na niego wyrok śmierci. Chyba, bo o nim też gówno wiemy.
Ta tajemniczość jest zabiegiem specyficznym, ale dającym całości całkiem niezłego suspensu. Na pewno jest to coś godnego uwagi.

Farallone i Forest są zakochani w dziewczynie, Lilith, która przeprowadza losowanie, kto ma dokonać zabójstwa. Rozdaje karty, i ten kto dostanie Asa Kier, ten zostanie zabójcą. Trafia na Foresta. Do tego, Lilith twierdzi, ze jest tak oddana sprawie, że jest gotowa się z nim ożenić, jeśliby to miało dodać mu odwagi. To wszystko razem doprowadza Farallona do załamania.

I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że od tego momentu film zaczyna scena po scenie przeczyć sam sobie. Lilith mówi, że żyje tylko dla sprawy, a dzień po ślubie jest wielce zakochana i nie chce by Forest ryzykował swoim życiem. W ogóle postacie zmieniają zdanie co chwila. Twórcy idą z tym tak daleko, że zakończenie samo w sobie jest już jednym wielkim nieporozumieniem.

Do tego sceny ciągną się w nieskończoność. Dostajemy jedno z najdłuższych i najbardziej przegiętych wyznań miłosnych, masę patetycznych tekstów no i to przeciągane do bólu zakończenie.

Gdyby nie klimat, to pewnie bym tego filmu nie przetrwał. Jak już wspomniałem, pomysł był całkiem ciekawy i rzecz miała swój specyficzny klimat. Chaney, w roli Farallona, przynajmniej na początku, świetnie kreuje odrzuconego kochanka, uwydatniając cały ból swojej postaci.
Nie polecam.

Tell It to the Marines (1926) reż. George W. Hill

Długo się zabierałem za ten film. Pierwotnie nie miałem go nawet oglądać. Myślałem, że będzie to komedia i że mnie ta lekka atmosfera nie wciągnie. W "przypływie odwagi" zacząłem ów film oglądać, po czym doznałem szoku.

"Tell it to the Marines" nie jest czysto komedią. To świetnie skrojona mieszanka wątków zabawnych, poważnych, romansowych i tak dalej. Skeet Burns zostaje zaciągnięty do oddziału Marines, któremu przewodzi twardy i zdyscyplinowany sierżant O'Hara... i to w zasadzie tyle, w dużym skrócie, bo w filmie dzieje się tak dużo, że trudno by mi było to wszystko po kolei opisywać.

Do seansu zasiadłem nie wiedząc nawet o czym ten film jest i wsiąknąłem w niego jak gąbka. Dzisiaj stwierdzam, że jest to jeden z najlepszych niemych filmów jakie widziałem. Scenariusz zaskoczył mnie swoją kreatywnością, bo widzimy jak nasz główny bohater odnajduje się w szarej rzeczywistości żołnierza Marines, wdaje się w przewrotny romans z pielęgniarką, sprzecza się z sierżantem, przypada mu misja na morzu,a na końcu bierze udział w bitwie. Jest i miejsce na dramat i jest miejsce na śmiech, ale ogólnie ton jest lekki. Nudzić się nie będziemy bo dzieje się masa rzeczy, a i z z zaciekawieniem je śledzimy, bo postacie są sympatyczne i trójwymiarowe.

Ze scenariuszem idealnie współgrają aktorzy. Oglądanie Williama Hainesa i Lona Chaneya to czysta przyjemność. Po raz pierwszy znalazł się ktoś, kto nie pozwolił Chaneyowi zaskarbić sobie całego filmu.

No i oczywiście te świetne sceny na okręcie. Co tu dużo mówić - kawał porządnego kina rozrywkowego.

Szejk (1921) reż. George Melford

Rudolph Valentino był swego czasu bożyszczem kobiet. Baa, panował ogólny pierdolec na jego punkcie. Tak ogromny, że gdy ten zmarł przedwczesną śmiercią, to panie chciały się zabijać nad jego grobem. Wszystko to jednak skądś się musiało wziąć. Sprawcą tego był w dużej mierze właśnie "Szejk", w którym Valentino odegrał swoją najpopularniejszą rolę.

Poznajemy brytyjska dziewczynę, Dianę. Postanawia się ona wybrać na podróż po Saharze. Dzień przed rozpoczęciem wędrówki, zapoznaje w kasynie szejka Ahmeda Ben Hassana. Wpada mu w oko i ten postanawia, podczas jej wyjazdu porwać ją.

Swój fenomen film zawdzięcza postaci tytułowego szejka, który był władczy, dziki, niebezpieczny, przystojny i porywał kobiety. Panie pokochały ten film.
Jednak co takiego było w samym Rudolphie, tego nie jestem w stanie zrozumieć. Zagrał on bardzo mocno średnio, żeby nie powiedzieć słabo. Gdy stara się być zły, wygląda jak szczerzący się psychol. Nie ma w tym nic naturalnego. Niestety, ładna buźka to nie wszystko.

Doceniam, że twórcom chciało się targać za sobą kamerę na sam środek pustkowia, co w tamtych czasach łatwe pewnie nie było. Co więcej, nakręcili kilka scen batalistycznych. Krótkich, ale jednak.

Reszta to archetypiczne wręcz romansidło, z całkiem ładną oprawą. Takich filmów powstało później multum, ale dałem radę przymknąć oko na banalność historii i seans był całkiem przyjemny. To film, który bardziej chyba przypadnie do gustu żeńskiej części widowni.

A był on głupcem (1915) reż. Frank Powell

Wamp to kobieta demoniczna, wyrachowana, uwodzicielska, która każdego, najbardziej świętego mężczyznę jest w stanie doprowadzić do upadku. Tego wizerunku famme fatale nie byłoby, gdyby nie Theda Bara i omawiany przeze mnie film.

Poznajemy nowojorskiego dyplomatę, Johna Schuylera, przykładnego ojca i męża. Sielankowe życie zmienia się, kiedy podczas wyjazdy służbowego spotyka ją...
Ulega tajemniczej uwodzicielce i porzuca swoje dotychczasowe życie, co nie kończy się dla niego zbyt dobrze. Popada w alkoholizm i traci w oczach wszystkich, gdyż jawnie zdradza swoją żonę.

Film ma już dokładnie 100 lat i trzyma się lepiej niż można by przypuszczać. Nadal potrafi wzruszyć kilkoma scenami, choć, z perspektywy czasu to bardzo prosta i już wyblakła historia. Ale broni się.
Oglądanie mężczyzny, który jest tak omotany przez kobietę i osiąga mentalne dno dna było i na zawsze pozostanie gorzkim doświadczeniem.

Żałość głównego bohatera potęguje także przeplatane w filmie sceny z życia codziennego jego rodziny. Film naprawdę stara się nam te wszystkie postacie przybliżyć. Na samym początku dostajemy po pysku masą informacji, kto jest kim i jak się nazywa... ale wątpię, by ktoś tak szybko dał radę to wszystko zapamiętać. Może nie udaje się to w stu procentach, ale zabieg ciekawy.

Theda Bara po tym filmie stała się pierwszym symbolem seksu w Hollywood i
sprawiła, że wszyscy dostali manii na punkcie złych uwodzicielek. I w sumie... nie ma się co dziwić. Piękna, demoniczna i zła i nie można od niej oderwać wzroku. Jej bohaterka nie posiada nawet jako takiego imienia. Film nazywa ją raz Wampirem... i tyle.

Mając cały wiek na karku, wciąż posiada mocny ładunek emocjonalny a postać bezimiennej uwodzicielki na pewno każdemu zapadnie w pamięć.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Doktor Jekyll i pan Hyde (1920) reż. John S. Robertson

Podczas gdy kino ekspresjonistyczne rozwijało się w najlepsze, zachodni twórcy nie chcieli być gorsi i w 1920 roku nakręcili pierwszą pełnoprawną adaptację powieści Roberta Louisa Stevensona, czyli "Doktora Jekylla i Pana Hyde'a".

Henry Jekyll to lekarz, filantrop, który swoje życie poświęca leczeniu biednych. Postawa Jekylla jest jednak wyśmiewana przez jego starszych kolegów. Pewnego dnia, ojciec narzeczonej Jekylla zabiera go do jednego z barów, by pokazać mu świat pokusy i przyjemności. Sugeruje, że każdy człowiek posiada dwie natury, dobrą i złą. Zaintrygowany tymi słowami Jekyll dopuszcza się eksperymentu, który rozdzieli w nim te dwie natury.

Historię o brytyjskim dżentelmenie, który chcąc uchronić duszę przed swoją mroczna stroną, zostaje przez nią zdominowany, każdy chociaż słyszał. Ten film był dla mnie pierwszym faktycznym z nią kontaktem.
Początkowo oczekiwałem dzieła ekspresjonistycznego, otrzymałem jednak piękne, gotyckie kino grozy. Wiktoriański Londyn pełen jest brudu i paskudnych spelun, a nasz pan doktor obowiązkowo ma czaszkę na swoim biurku.

John Barrymoore odgrywa obie role i jest rewelacyjny, zwłaszcza jako Hyde. Potrafi być zły, przerysowany i dziki i czerpać z tego frajdę. Jego charakteryzacja również zasługuje na uznanie. Im silniejszy staje się Hyde, tym bardziej jego wygląd robi się z biegiem filmu prymitywny.
Sam Jekyll jest potwornie bezbarwny. Barrymoore nie ma tu za dużo do grania, bo jego postaci brakuje charakteru. Dopiero pod koniec, gdy ten bliski jest załamania, wtedy dane jest aktorowi pokazać nieco emocji.

Film jednak wydał mi się trochę zbyt grzeczny. Jekyll spotyka w jednej ze spelun młodą tancerkę i staje przed pokusą. Scena ta jest całkiem krótka, a zaloty dziewczyny zdają się nie robić na nim większego wrażenia. Hyde uwodzi ją później, ale ich relacja, opierająca się zapewne tylko na jednym nie jest nam za bardzo przybliżona.
Film stawia, co prawda bardziej na wewnętrznym konflikcie dobra ze złem, który ma miejsce w głowie bohatera, ale i tak mogliby sobie pozwolić na nieco więcej.
Mimo to, jest się czym delektować.

The Monster (1925) reż. Roland West

Historia i grupce ludzi, która trafia do niewłaściwego miejsca w niewłaściwym czasie, jest obecna w horrorze od zawsze i została już przewałkowana setki tysięcy razy. Niespodziewanie, Lon Chaney zagrał w pierwszej z nich.

Zaczynamy od zaginięcia pewnego mężczyzny. Policja z małego miasteczka znajduje miejsce wypadku i... nie znajduje żadnych tropów. Sprawą zainteresowany jest Johnny Goodlittle, typowa łamaga, która chce zostać detektywem. Jest on także zakochany w pięknej Betty, która obecnie jest z bogatym Amosem Ruggiem. Obaj panowie rywalizują ze sobą o względny pięknej dziewczyny i przypadek chce, że cała trójka trafia na miejsce poprzedniego wypadku. Stamtąd, trafiają do zakładu psychiatrycznego, opanowanego przez dziwne osobliwości, którym przewodzi tajemniczy dr. Ziska.

Oryginalnością fabuła nie grzeszy, jednakże sposób w jaki jest nam podana zdecydowanie mnie kupił.
"The Monster" bowiem to szalony komedio-horror, który oglądałem z rozdziawioną gębą. Johnny Arthur kreuje niezdarnego, ale sympatycznego bohatera, i to dzięki niemu duża część komedii działa. Chaney jako Herr Doktor to mistrzostwo. W takim wydaniu go jeszcze nie widziałem. To szalony naukowiec na miarę doktora Frankensteina, a jego podopieczni to parada dziwolągów, która potrafi wywołać ciarki. Właściwie to... ten archetyp szalonego naukowca narodził się właśnie tutaj. Były przedtem krótkometrażówki z Frankensteinem i Dr. Jekyllem, ale to właśnie tutaj, taki kompletny, najbardziej rozpoznawalny szalony naukowiec, którym później stanie się Henry Frankenstein w filmie Jamesa Whale'a, zostaje nam dostarczony przez Lona Chaneya.

Sam szpital to prawdziwy nawiedzony dom z masą tajemnych przejść i innych dziwów. Pierwszy nawiedzony dom w filmie pełnometrażowym warto dodać. Atmosfera rewelacyjna!

To B-klasowy film, ale przyjemny i zabawny jak cholera, w dodatku to taka mała lekcja historii. Widzimy bowiem narodziny dwóch najczęściej używanych horrorowych klisz.
Nie był to stracony czas, a czysta rozrywka z porządnym tajemniczym klimatem.

Golem - Jak pojawił się na ziemi (1920) reż. Paul Wegener

Cesarz praski wydaje dekret, za sprawą którego wszyscy Żydzi maja opuścić Pragę. W celu ochrony swego ludu, Rabin zawiera pakt z siłami ciemności i przywołuje do życia glinianego Golema. Pokazuje stworzenie cesarzowi i ten ułaskawia Żydów. Po wypełnieniu swojego zadania Golem jednak buntuje się przeciwko swojemu stwórcy. Do tego, córka Rabina ma romans z cesarskim posłańcem. Wszystko to razem doprowadzi do tragedii.

Tak prezentuje się fabuła filmu Paula Wegenera - "Golem, Jak pojawił się na świecie".  Jest to w zasadzie trzeci film z serii o tytułowym potworze z gliny, z czego jedyny, który przetrwał do dzisiejszych czasów. Dwa poprzednie , "Golem" z 1915 roku, oraz jego kontynuacja "Golem i tancerka", nie miały tyle szczęścia. Niech jednak nikogo to nie przeraża, gdyż "Jak pojawił się na świecie" jest prawdopodobnie remakiem tego pierwszego, albo prequelem to obydwu.

Film nie postarzał się za dobrze. Fabuła jest przewidywalna do bólu i opiera się całkowicie na znanych schematach. Mamy sekretnych kochanków, mamy zazdrośnika, który będzie przyczyną całego bałaganu, mamy zgubny pakt z ciemnymi mocami, cesarza, który z drwiną patrzy na naszych Żydów, i tak dalej. Rozumiem rok produkcji, ale to, co te wszystkie wady uwydatnia, to całkowity brak jakiegokolwiek napięcia. Przez film można przebrnąć nie odczuwając praktycznie żadnych emocji, a wręcz można się wynudzić.

Nie jest to jednak film całkowicie przegrany. Są rzeczy, które zapadają w pamięć i zasługują na uznanie. Scenografia w dobie niemieckiego ekspresjonizmu połączona z pięknymi zdjęciami i grą cieni, tworzy atmosferę mroku i grozy. Najlepiej widać to w scenie przywoływania Astarotha. Klimat rodem z horroru. Swoją drogą, wydaje mi się, że wygląd Astarotha zainspirował twórców "Egzorcysty", przy tworzeniu wizerunku demona.
Wisienką na torcie jest sam Wegener, wcielający się w Golema. Wbrew pozorom nie ma on do odegrania pozbawionego emocji potwora.

Kilka rzeczy zapada w pamięć, fani ekspresjonizmu na pewno docenią scenografię i klimat, ale poza tym, to archaiczny film, który wielu osobom może się nie spodobać.

Czarownice (1922) reż. Benjamin Christensen

Dokumentalizowane horrory stały się ostatnimi czasy bardzo popularne. Skąd jednak ta konwencja się wzięła? A no narodziła się ona już w epoce kina niemego, a jej twórcą był Benjamin Christensen.

"Haxan" swoją narracją przypomina wykład. Rozpoczyna się od pokazania jak kształtowały się wierzenia ludzi na przestrzeni wieków, na przykładzie wyobrażenia o wszechświecie.

Później zatrzymujemy się w średniowieczu i film opowiada nam o tytułowych czarownicach, jak wyglądały sabaty i tak dalej. Jest to przedstawienie bardzo szczegółowe, przez co widza nie może nie uderzyć płynący z nich absurd. Najbardziej w pamięć zapadło mi całowanie diabelskich zadów. Genialne!

Christensen między kolejnymi opisami prezentuje widzom obrazy, ryciny i modele, aby później zebrać wszystko do kupy w segmentach fabularnych.

Następnym naszym przystankiem jest proces przeciwko starszej pani, która została posądzona o bycie wiedźmą. Widzimy powierzchowność duchownych, którzy chętniej uwierzą młodej, pięknej kobiecie, aniżeli biednej staruszce.
Później, zaprezentowane nam zostają narzędzia tortur, które służyły do wymuszania zeznań i przyznania się do winy, z małą demonstracją ich działania. Nie ukrywam, zapiera to dech w piersiach.

Sami duchowni pokazani są tutaj jako bezduszni hipokryci, którzy szerzą paranoję nie tylko pośród ludzi, ale i między sobą, i którzy palili na stosie nie tyle czarownice i opętane, a jedynie chore psychicznie kobiety. Na koniec dostajemy współczesny przypadek histerii i kleptomanii jako ukoronowanie całości.

Nic dziwnego, że film poszedł pod cenzurę. Przedstawiane nam ryciny i obrazy pełne są drastycznych scen i nagości. To samo można też powiedzieć o segmentach fabularnych.
One same zasługują na uznanie. Zdjęcia są piękne, charakteryzacje diabłów imponujące, a i film nie boi się naturalizmu. Klimatu nie można tym segmentom odmówić.

Jasne, niektórych może śmieszyć wizerunek diabła, latającego z wywalonym językiem, ale takie kiczowate i naiwne elementy są uzasadnione. Nie tylko to oryginalna pozycja sama w sobie, ale i ciekawa lekcja historii, przy okazji wzór dla filmów o podobnej, atakującej średniowieczny Kościół, tematyce.

sobota, 4 kwietnia 2015

The Penalty (1920) reż. Wallace Worsley

"The Penalty" opowiada historię Blizzarda - szefa gangu z jedną cechą charakterystyczną - nie ma on nóg. W dzieciństwie zostaje potrącony przez samochód. Młody lekarz przez pomyłkę amputuje mu obie nogi. Po latach, nasz bohater znajduje ogłoszenie w gazecie. Pewna artystka poszukuje modela do glinianej rzeźby "Szatan po upadku". Owa dziewczyna okazuje się córką wspomnianego lekarza. Tak więc, Blizzard wyczekuje sposobności zemsty i szansy na przyszycie dobie nowej pary nóg.

Prawda, że szalone? Film Worsleya to całkiem udana opowieść o krzywdzie i zemście ale, nie oszukujmy się - to teatr jednego aktora. Całą swoją siłę zawdzięcza kreacji Chaneya. Widać jaką miał frajdę. Każda jego mina i spojrzenie zdawało się wręcz mówić do widza - O tak, jestem zły i dobrze mi z tym.
Ale postać Blizzarda jest kimś więcej niż szalonym draniem. Chaneyowi udaje się oddać także wrażliwą i tragiczną stronę tejże postaci. Ilość emocji jaką pokazuje w tym filmie jest ogromna.

Dostajemy też zbędny wątek poboczny. Jakiś inspektor wysyła do Blizzarda na przeszpiegi dziewczynę i ta zakochuje się w nim... i nic z tego nie wynika.
Nie rozumiem też sceny,w której Blizzard opowiada o swoim planie. Dostajemy retrospekcję, widzimy strzelaninę, eksplozję, długą, spektakularną scenę... ale to wszystko jest tylko spekulacją bohatera i nie ma miejsca w filmie. Wyglądać, może i wygląda ale jest kompletnie niepotrzebna.

Chaney ciągnie ten film w całości. Gdyby obsadzono kogoś innego, prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło. To jedna z jego najlepszych kreacji, przyćmiewająca nawet Upiora z opery czy Quasimoda. Nie wspomnę już o niesamowicie bolesnej charakteryzacji. Historia z klimatem, którą ogląda się sprawnie i przyjemnie.

Outside the Law (1920) reż. Tod Browning

Skoro jesteśmy przy kryminałach, to rzućmy okiem na "Outside the Law" Toda Browninga. Milczący Madden jest szefem podziemia. Z pomocą starego Chang Lowa postanawia on dokonać wielkich zmian. Zniweczyć to zamierza niejaki Mike Sylva. Wrabia Maddena w zabicie policjanta, a następnie próbuje wystawić policji jego córkę, Molly, podczas kradzieży diamentów.

Dostajemy więc, w gruncie rzeczy prostą fabułę, w której trudno się doszukiwać jakiś głębszych treści. Postacie także nie są wybitnie złożone. Milczącego w filmie nie ma zbyt dużo, Chang Low to wujek dobra rada, motywacji Mike'a zbytnio nie poznajemy, Molly Maden jest twardą, porywczą babką, a Bill Ballard to jedyny najbardziej ludzki ze wszystkich.

Wszystko to jednak ogląda się z zaangażowaniem. Dostajemy dwie porządnie strzelaniny, może troche chaotyczne, ale cieszące oko.
Film tworzy nawet ciekawą i naturalną relację między Molly a Billem. Ukrywają się w jednym z mieszkań, widzimy ich bawiących się z dzieckiem jednej z sąsiadek... Oglądamy relację, która zmienia się na naszych oczach i wspomniane dziecko ma w tym swój udział. Jednak chodzi w tym wszystkim o naprawienie wyrządzonych szkód. Molly i Bill postanowią zwrócić skradziony łup.

Lon Chaney ma tutaj do odegrania podwójną rolę. Gra on wspomnianego Mike'a i Ah Winga, służącego Chang Lowa. Sama postać chińczyka została dodana do filmu tylko po to, by Chaney mógł założyć tą świetną charakteryzację. I to widać, bo sama postać nie ma zbytniego wpływu na cokolwiek. No i oczywiście genialna scena w której Ah Wing strzela do Mike'a...

"Outside the Law" to porządna gansgerka. Dobrze zagrana, dobrze rozpisana i którą przyjemnie się ogląda, aczkolwiek nie uświadczymy tutaj dużo typowych dla Browninga toposów. Owszem, mamy tutaj motyw zemsty, ale na dobą sprawę, nie mamy tutaj żadnych dziwactw.

Doktor Mabuse (1922) reż. Fritz Lang

Rok po swojej poetyckiej "Zmęczonej Śmierci", Fritz Lang robi obrót o 180 stopni i postanawia nakręcić kryminał. Do "Doktora Mabuse" podchodziłem jak pies do jeża. Przyczyną tego był czas trwania, czyli bite 4 godziny. Jetem świeżo po seansie i stwierdzam, że nie tylko nie było się czego obawiać, ale i jest to jeden z najlepszych filmów gangsterskich jakie miałem przyjemność zobaczyć.

Tytułowy doktor to geniusz zbrodni, hazardzista, hipnotyzer i bezwzględny "władca marionetek". Stale zmienia swój wizerunek i za pomocą siły woli zmusza graczy w karty do przegrywania. To wręcz przestępca doskonały. Może wyglądać jak tylko zechce i zmusić cię do wszystkiego jednym spojrzeniem. Jego ludzie przenikną wszędzie, a on sam zawsze jest o krok przed swoimi przeciwnikami.
Przeciwko niemu stanie prokurator Norbert von Wenck i to właśnie starcie tej dwójki będziemy obserwować w tej dwuczęściowej opowieści.

Lang potrafi tworzyć monumentalne filmy i w przypadku "Doktora..." widać to doskonale. Plany są ogromne. Wnętrze giełdy, kasyno, posiadłość hrabiego Tolda i wiele innych, wszystkie wywołują opad szczęki, oczywiście utrzymane są w duchu niemieckiego ekspresjonizmu.

Zastanawiam się ile Lang musiał się wykosztować na ten film. Poza świetną strona realizacyjną, zgromadził tutaj aktorska śmietankę. Rudolf Klein-Rogge w roli Mabusego to czysta poezja, choć zdarza mu się przeszarżować. Przeciwko niemu staje bezbłędny Bernhard Goetzke znany już ze "Zmęczonej Śmierci", tworząc naprawdę mocną kreację.
Na dalszym planie mamy znanego z Munauowskiego "Fantoma" i późniejszego "Metropolis" Alfreda Abela i cudowną Gertrude Welcker, która w tym filmie miażdży stereotyp brzydkiej Niemki. Jest przepiękna.
Obawiałem się, że ten film będzie mi się ciągnął i mnie wymęczy, ale na szczęście tak nie było. Przeciwnie, film te 4 godziny wykorzystuje doskonale i potrafi po mistrzowsku trzymać w napięciu. Z zaciekawieniem oglądało się śledztwo van Wencka i to, jak nasz geniusz zła robił go ciągle na szaro. Ekspresjonistyczna scenografia idealnie współgra z klaustrofobiczną Atmosferą całości.

Film zwalniał czasami okropnie, kilka scen było rozwleczonych i końcówka była ostro przesadzona, ale mimo to, te 4 godziny pochłania się z zaciekawieniem. To wzór dla późniejszych filmów sensacyjnych i świetnie skrojony film sam w sobie. Lang pokazał swój filmowy geniusz i to właśnie z takimi filmami powinien być kojarzony, a nie z ... yyych, "Metropolis".


piątek, 3 kwietnia 2015

Genuine, historia wampira (1920) reż. Robert Wiene

"Gabinet doktora Caligari" swego czasu zdobył uznanie wszystkich i był wielkim hitem. Robert Wiene próbował zatem powtórzyć swój sukces, ale tylko z efektem coraz gorszym i gorszym. Po niespełna pół roku nakręcił krótkometrażową "Genuine".

Tytułowa bohaterka była kapłanką jakiegoś plemienia. To zostaje wymordowane, a ona trafia na targ niewolników. Tam wykupuje ją pewien stary mężczyzna, by trzymać ja w zamknięciu przed światem. Genuine po jakimś czasie wydostaje się, uwodzi siostrzeńca golibrody i skłania go do zabicia starca. Potem uwodzi kolejnych mężczyzn i namawia ich do samobójstwa w imię miłości.

Zacznijmy od tego, że tytuł kłamie. Genuine nie jest żadnym nadprzyrodzonym stworzeniem... chyba. W każdym razie, na pewno nie wampirem. To demoniczna famme fatale i Fern Andra spisuje się świetnie w tej roli, ale ciężko jest kupić to, że nazywają ją najpiękniejszą na świecie.
Z reszty aktorów nikt się nie wybija. Mamy Conrada Veidta... który nie ma zbyt wiele do zagrania. Występuje za to z jedną z najbardziej idiotycznych fryzur jakie widziałem.

Odrealniona scenografia się tutaj pojawia, ale jest o wiele bardziej odjechana niż w "Gabinecie...". Tutaj to już jest całkowity, surrealistyczny odjazd i, nie ukrywam, dodaje to filmowi smaku. Wygląda to nadal świeżo i wykonanie robi wrażenie.
Jeśli chodzi o fabułę to ta jest... dziwna. O ile stylistyka szła w parze z aspektami psychologicznymi w "Gabinecie..." tak tutaj film w całości zdaje się być surrealistycznym dziwadłem. Znaczy, niby zaczynamy od tego, że pewien malarz czyta sobie książkę, zasypia i zaczyna się akcja właściwa ale... to tyle.
Scenariusz naszpikowany jest naiwnymi motywami i rozwiązaniami. Rozpoczynając od samej ucieczki Genuine, a kończąc na służącym, który słucha każdego kto nosi pierścień starca. Poważnie, wystarczy, że pokaże mu się tą błyskotkę i to sprawia, że jest na każde zawołanie.

Nie jest to dobry film, ale też nie jest zły. Jest czymś mocno pośrodku. Gdy obejrzałem go po raz pierwszy,  piałem z zachwytu. Za drugim, już gorzej. Ma swoje wady i widać, że Wiene nie miał kompletnie pomysłu, po prostu kręcił, obsypał oniryczną stylistyką i miał nadzieję, że ludzie to kupią. Może gdyby posiedział nad tym filmem trochę dłużej...
W rezultacie dostajemy przyjemną, ale niezbyt udaną 40-minutową psychodelę.