wtorek, 30 czerwca 2015

Niebezpieczne związki, 1960 (1959) reż. Roger Vadim

Po moim drugim filmie Rogera Vadima stwierdzam, że gość o wiele lepiej odnajduje się w melodramacie. Po zrobieniu małego researchu zauważyłem, że zaczynał właśnie od tego gatunku kina.

"Niebezpieczne związki, 1960" to film, który w jakiejś tam mierze jest adaptacją książki "Niebezpieczne związki", ale zgaduję, że film niewiele ma wspólnego z czymkolwiek, więc podszedłem do niego jako do filmu na własnych prawach.

Juliette i Valmont są dobranym małżeństwem. Prowadzą oni specyficzny tryb życia. Oboje jawnie przed sobą uwodzą kolejne osoby, zdają sobie z tego relacje, a potem owych kochanków porzucają. Zdarza się im niektórych nawet swatać ze sobą. Jest tylko jedna zasada - Nie wolno im się zakochać.
Juliette postanawia wyswatać swojego ostatniego kochanka, Courta, z kuzynką Valmonta. Ten, podczas urlopu w Szwajcarii ma dziewczynę zdeprawować. Sprawy komplikują się, gdy Valmont trafia na niewinną Marianne. Stara się ją uwieść - tak jak zawsze - lecz zakochuje się w niej.

Film Vadima uderzył we mnie głównie przez jego konstrukcję. Przez większość czasu oglądamy delikatny, słodki dramat ze sporą dawką romansu, co prowadzi nas do niesamowicie gorzkiego i tragicznego zakończenia. Dopiero wtedy widz zdaje sobie sprawę jaki film obejrzał i wszystko w mgnieniu oka się krystalizuje. Największy ładunek emocjonalny filmu tkwi właśnie w jego finale, aczkolwiek los Juliette wydaje mi się nieco absurdalny.

Oczywiście, nie działałoby to tak dobrze, gdyby nie postacie, a te są z krwi i kości. Od dawna nie widziałem żeby scenariusz i aktorzy współgrali ze sobą tak idealnie.
Gérard Philipe to jeden z najsympatyczniejszych łamaczy serc jakiego widziałem. Przemiana jego postaci jest bardzo subtelna i miejscami można w nią wątpić, głównie przez to, że facet jest cały czas uśmiechnięty i z lekkością podchodzi do wszystkiego.
Postaci Jeanne Moreau mogło być o wiele więcej. Juliette jest oddaną zasadom, zimną kobietą i szkoda, że nie mieliśmy okazji przyjrzeć się jej romansowaniu z facetami. Ale i tak to, co otrzymujemy robi wrażenie.
Na koniec pozostaje... jedyna przyczyna, dla której sięgnąłem po ten film. Annette Vadim jest ZJA-WI-SKO-WA. Nie spodziewałem się zobaczyć ją w takim wydaniu, poukładanej, niewinnej dziewczyny. Nie wiem czemu, ale widziałbym tą aktorkę w roli wampa.

Klimat lat 60tych jest tu wszechobecny. Czasy gdy nawet najbardziej okrutne kobiety miały klasę.
Przewijają się tu, chyba jazzowe utwory różnych twórców i jest to muzyka, po którą mam ochotę sięgnąć autonomicznie, więc należy zaliczyć ją na plus.
jednakże film Vadima zapamiętam na długo przez jego niesamowicie klimatyczne zdjęcia, podchodzące pod kino noir. Gdy jesteśmy w zamkniętej przestrzeni zawsze wszystko będzie skąpane w cieniach, a kolejne elementy scenografii będą wyłaniać się z ciemności. To jeden z tych filmów, które nie mogły by być oglądane inaczej niż w czerni i bieli. Tworzy to mroczną i niezwykle duszną atmosferę.

"Niebezpieczne związki, 1960" to film, który rekomenduję każdemu kto poszukuje filmu na powolny, przyjemny seans. Historię, mimo swojej treści i finału, śledzi się miło i z lekkością. Jest w tym filmie piękno i delikatność. To jedna z tych zapomnianych perełek, którym powinno się dać szansę.

niedziela, 28 czerwca 2015

Wampir (1932) reż. Carl Theodor Dreyer

Kino wampiryczne często stosowało atmosferę sennego koszmaru. Robił to już F. M. Murnau w swoim "Nosferatu". Na "Wampira" trafiłem przypadkiem, poszukując wszelkich horrorów od wczesnych lat 30stych do końca lat 40stych. Carl Theodor Dreyer jest mi reżyserem zupełnie obcym, a jego dzieło, choć trochę nierówne, pozostanie mi w pamięci na długie lata.

Głównym bohaterem jest Allan Grey (ale nie ma on nic wspólnego z TYM Greyem, dzięki Bogu). Podczas jednych ze swoich wędrówkę trafia do zajazdu, nieopodal pewnej wioski. Od tamtego momentu staje się on świadkiem przeróżnych dziwnych wydarzeń.

"Wampir" to jeden z tych filmów, które mógłbym nazwać ekranizacją sennego koszmaru. Dreyer poszedł ciekawą drogą, gdyż swój film uczynił w połowie niemym. Wciąż obecne są plansze tekstowe,a udźwiękowienie filmu jest bardzo ubogie. Dialogi bywają słabo słyszalne, a czasem nawet im towarzyszą plansze tekstowe.

Atmosfera mroku przepełnia każdy kadr. To jeden z tych filmów, który mimo 80lat na karku wciąż potrafi wywołać ciarki u widza. Od prostych obrazów, takich jak mężczyzna z kosą, szyld zajazdu, wszelkiego rodzaju czaszki, czy nawet ten dziwnie wyglądający marynarz, po całe sceny - tańczące cienie duchów, scena pochowania żywcem - film wygląda ponuro i niepokojąco, a do tego jest mistrzowsko sfotografowany.

Nasz bohater, z aparycją podobną do H. P. Lovecrafta, jest tutaj w dużej mierze tylko obserwatorem, który ma niewielki, albo żaden wpływ na kolejne wydarzenia. Sama stara wampirzyca jest tutaj postacią przemykającą w tle.

Do tego dochodzi motyw z czytaniem książki, podczas którego kolejne plansze tekstowe opowiadać nam będą o zwyczajach wampirów. Może i nie wydaje się to na pierwszy rzut oka emocjonujące, ale dodaje jeszcze bardziej klimatu.

Film ma jednak pewien zasadniczy problem, a mianowicie śladowe ilości fabuły. Gdzieś przez połowę całość ogląda się z zaciekawieniem, a kolejne oniryczne wizje robią wrażenie, ale im dalej brniemy, tym bardziej to się wydaje bez pomysłu. Kompletnie nie rozumiem tego dziwnego motywu, z naszym bohaterem, który wyszedł z własnego ciała (?). Rozwleka się to wszystko i zaczyna nużyć.

"Wampir" to coś czego nigdzie indziej nie zobaczycie. Maniera kina niemego, potrafiąca wzbudzić u widza zarówno ciarki, jak i niestety ziewanie. Z jednej strony mamy obraz i całe sceny, które wyglądają wciąż niepokojąco, a z drugiej trochę rozwleczoną i średnio wciągającą fabułę. Warto się z nim zapoznać, choć odczucia mogą być różne.

sobota, 27 czerwca 2015

Cyrk Wampirów (1972) reż. Robert Young

Zbliżając się do końca miesiaca, pozwoliłem sobie przybliżyć Ci, Drogi Czytelniku, film pochodzący z końca działalności Wytwórni Hammer w latach 70tych.
Pewne mała wioska jest terroryzowana przez hrabiego Mitterhausa - wampira, porywacza dzieci. Pewnego dnia szkolny nauczyciel mobilizuje wieśniaków do szturmu na jego posiadłość. Hrabia zostaje zabity, lecz rzuca klątwę na wioskę. Kilka lat później faktycznie przychodzi zaraza, a wraz z nią cyrk, którego członkami również są wampiry. Zamierzają one wskrzesić hrabiego i dokonać zemsty.

A zatem - jest to Hammer z wczesnych lat 70tych, z okresu, gdy popularność studia pikowała w dół i żaden inny film chyba nie pokazuje tego jak desperacko próbowało ono przyciągnąć uwagę widzów.
Fabuła jest dziwaczną kombinacją i ciekawymi, aczkolwiek też nietypowymi pomysłami. Mamy tutaj wampiry, które zmieniają się w tygrysy, bliźniaki, które wspólnie odczuwają ból i inne dziwy. Jak na Hammer jednak mało tu czysto gotyckiego klimatu. Mamy trochę podziemnych krypt, odrobinę zamczyska na początku i to wszystko.

Tylko jednego aktora w większej roli tu znam i jest nim Thorley Walters. Pojawia się tutaj także David Prowse (Darth Vader) w roli siłacza, ale nie ma on tu nic do powiedzenia. Reszta aktorów wypada bez rewelacji, jednakże gdy wampirom przyjdzie się szczerzyć i pokazywać kły, to efekt jest przesadnie śmieszny.

Nie mogło też zabraknąć dwóch rzeczy - gore i nagości. To pierwsze, choć już archaiczne, to wciąż mocne. Kula z pistoletu zrobi w plecach gościa pokaźną dziurę, hrabia zalicza dekapitację kuszą, nawet kilka osób zostanie rozerwanych na strzępy, a potem zgnije.
Nagości może i jest niewiele, aczkolwiek scena z kobietą-tygrysem, trzeba przyznać, była całkiem zmysłowa, a jedną aktorkę w negliżu też zobaczymy.

Mimo iż jest to późniejszy, bardziej szalony Hammer, to trzyma poziom i osobiście byłem z seansu zadowolony. Kiczowata, przesadzona frajda, która i nie trwa zbyt długo, ani nie nudzi, a bywa miejscami naprawdę zabawna.

piątek, 26 czerwca 2015

SubSpecies IV: Bloodstorm (1998) reż. Ted Nicolaou

Dotarliśmy do końca tego przydługiego cyklu. Ostatni "Subspecies" to całkiem zgrabne zamknięcie serii i jedna z tych lepszych odsłon.
Zaczynamy mniej więcej tam, gdzie zakończyła się poprzednia odsłona. Ponieważ część aktorów z poprzednich części nie mogła wystąpić w "Bloostormie", reżyser postanowił ich bohaterów uśmiercić w wypadku samochodowym... bo czemu nie. Powraca jedynie Denice Duff i Anders Hove jako Radu, który jest jeszcze bardziej stuknięty niż przedtem. Straszna zmiana nastąpiła w jego charakterze.
Dziewczyna trafia do kliniki prowadzonej przez Dr. Niculescu, który to zamierza odebrać Bloodstone od Radu. W tle mamy także Asha z "Vampire Journals", który też chce śmierci wampira.

"Bloodstorm" to zgrabne zamknięcie i napakowane akcją. Wątków, stron konfliktu trochę jest i trzeba przyznać, że seans nie nudził, a nawet trzymał w napięciu i z zaciekawieniem oglądałem jak w końcu wszyscy postanawiają raz a dobrze pozbyć się Radu. I tak należy się uznanie, że przy takiej ilości film nie zamienił się w burdel. Tradycyjnie kilka głupotek się trafiło, ale za kilka udanych scen można to wybaczyć.

Mihai Dinvale był chyba najlepszym aktorem w tym filmie, i choć pojawił się w "Vampire Journals" to tutaj gra zupełnie inną postać... co może być lekko mylące.
Gdzieś tam w tle mamy jeszcze Iona Haiduca z jakiegoś powodu. Jego postać została zabita w poprzednim filmie, lecz tutaj powraca jako wampir i wątek ten gdzieś tam w tle przemyka ale nic z niego nie wynika. Nie wiem po co Nicolau pchał go w całą tą plątaninę wątków.

Czwarty "Subspecies" powstał u kresu lat 90tych, więc i klimat uległ całkowitej zmianie. Choć zdarzyły się czasem klimatyczne scenografie, to ogólnie film wyglądał... cóż, brzydko. Miejscami było zbyt ciemno, zdjęcia były kiepskie, zbliżenia na twarze bohaterów mało przemyślane... nie jest dobrze.

Tak, czy inaczej - jak na standardy serii to najlepsze zamknięcie jakie mogli mieć. Może nie powala ilością nawiązań i idzie bardziej w kierunku kina sensacyjnego, ale wciąż jest dobrze. Zaraz za "Bloodstone" jest to lepsza odsłona serii.

czwartek, 25 czerwca 2015

Antychryst (2009) reż. Lars von Trier

Nie znam twórczości Larsa von Triera, ale po "Antychryście" nie mam zamiaru nawet jej tykać dwumetrowym kijem. Trudno jest mi wyrazić łagodnymi słowami jak kurewsko mnie ten film wkurzył, jak żałosny jest w tym co chce powiedzieć i jak chce to powiedzieć.

Zaczynamy od sceny seksu, pokazanej w mocno naturalistyczny sposób. Nasza bezimienna parka pieprzy się przez cały dom, zaczynając pod prysznicem, a kończąc w łóżku w sypialni. W międzyczasie ich dziecko budzi się w nocy, wydostaje z łóżeczka, przechodzi obok nich, wspina się na parapet i wypada przez okno.
Podczas tej sceny film pokazuje nam swoje atuty. Niektóre sceny wizualnie wyglądają świetnie. Ma to swój naturalistyczny, mroczny i z lekka poetycki klimat.
Może to szczegół, ale... kto do cholery zostawia otwarte okno w zimowy wieczór? I to jeszcze mając małe dziecko? Poza tym, stało ono przez chwilę w drzwiach i widziało jak dwójka spółkuje ze sobą... ta kobieta musiała choć na chwilę otworzyć oko i zobaczyć dzieciaka.

No ale prezentuje się to potem tak - ona obwinia siebie o śmierć dziecka. On jest psychologiem i chce jej pomóc się ogarnąć. I na początku faktycznie przedstawia się to jako solidna psychoanaliza. Problem pojawia się, gdy ze sceny na scenę przeskakujemy z tego "to moja wina" do "boję się lasu".
Wyjeżdżają do swojej chatki w lesie, żeby Ona mogła zwalczyć swój strach. On proponuje jej następnego dnia ćwiczenie, polegające na przejściu kawałka trawy. Ona reaguje tak, jakby się tej trawy bała. Nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że całą drogę do chatki zapierdzielali właśnie po trawie, a w jednej ze scen leżała na niej... więc nie rozumiem tego.

Ale ta kobieta przez cały czas zachowuje się jak niewyżyta wariatka, chcąca ciągle uprawiać seks i generalnie robi różne, czasem sprzeczne ze sobą rzeczy, w zależności od tego jak scenariuszowi pasuje. Na koniec postanawia swojego męża zajebać, wyskakując z tekstem, że On chce ją zostawić. Bo jakoś trzeba było w tę spierdolinę władować nieco gore.

Von Trier swój film robi trochę w stylu kina exploitation w nieco ładnej oprawie wizualnej, ale to, co on swoim filmem próbuje powiedzieć, jest nie tylko niesmaczne ale i kurewsko głupie.
Otóż pada tutaj cytat - "Natura to kościół Szatana". Tak, Drogi Czytelniku. Pan reżyser jasno to zaznaczył, że według niego Natura jest zła. Antagonizuje ją, przedstawia jako coś plugawego, obrzydliwego i niszczycielskiego. Przez chwilę pomyśleć można , że chodzi o odniesienie do ludzkiej natury, ale film szybko robi znowu zwrot w kierunku Natury, w sensie trawa, drzewa, zwierzęta.

Mało tego, von Trier idzie z tym swoim absurdalnym wywodem jeszcze dalej, twierdząc, że kobiety nie kontrolują własnych ciał, tylko robi to natura - tym samym, kobiety same są wcieleniem zła absolutnego.  I jasne, można podciągnąć pod to Adama i Ewę, tylko, że... ludzie, kurwa, nie rodzą się źli sami z siebie. Osobowość ludzka kształtuje ich otoczenie, ich doświadczenia i tak dalej.
A natura, wszelkie podstawowe, prymitywne instynkty nie są ani złe, ani dobre bo ich celem jest tylko i wyłącznie przetrwanie. Zwierzęta nie zabijają się dla zabawy. Robią to by jeść, lub by się bronić.

Cała teza, którą von Trier rzuca w nas, niczym garścią śmierdzącego łajna jest kompletnie błędna, a sposób w jaki ją podtrzymuje jest żałosny. Naturę pokazuje, tak jak już wspomniałem, a zło w kobietach motywuje obrazem niewyżytej wariatki, której psychika jest jak słaby scenariusz - bezsensowna i dziurawa. To jest żałosne.

"Antychryst" to pseudointelektualne ścierwo, które może i bym zignorował, gdyby nie fakt, że... według niego wszystkie kobiety są złe... albo i nawet w ogóle wszyscy ludzie. Gdyby ktoś powiedział Ci, że osoby, które znasz, przyjaciółki, które lubisz i szanujesz są pieprzonymi pomiotami Szatana, to zapewne byś się ostro wkurwił. Ja tak.

Może biorę to zbyt mocno do siebie, ale nie dość, że film był nudną, pełną absurdów, męką samą w sobie, to jeszcze dostajemy po mordzie czymś takim. Wiele paskudnych filmów widziałem, ale żaden jeszcze nie był w mojej opinii tak obraźliwy dla widza jak to coś.

środa, 24 czerwca 2015

Cień Wampira (2000) reż. E. Elias Merhige

Jeśli widzieliście klasycznego "Nosferatu" Fredricha Murnaua, znacie też kreację Maxa Schrecka i zapewne też idąca za nią anegdotkę, mówiącą o tym, że aktor tak dobrze wcielił się w rolę wampira bo... faktycznie nim był. Po wielu, wielu latach reżyser E. Elias Merhige postanowił na tej właśnie historii oprzeć swój własny film - "Cień Wampira".

Opowiada on fikcyjną historię powstawania "Symfonii Grozy", w której Max Schreck naprawdę był wampirem. Cóż mogę rzec - pomysł genialny.
Siłą filmu jest to, że nie wiemy ile w nim prawdy, a ile fikcji, przez co rezultat jest wciągający i pozostawia w widzu nutkę niepewności. Jasne, odtwarzane kadry z "Nosferatu" nie do końca pokrywają się z oryginałem, ale myślę, że taką pierdółkę można sobie odpuścić.

Postacie, oczywiście, noszą imiona ekipy pracującej nad "Symfonią Grozy". I choć mamy tu aktorów takich jak Udo Kier, trochę razi, że postacie te są tak dwuwymiarowe. Najbardziej jednak gryzła mnie Greta Schroeder, która została ukazana jako typowa irytująca diva. Jakoś trudno mi uwierzyć, że była taką osobą.... chyba, że ktoś mnie wyprowadzi z błędu.

Tak, czy inaczej, mamy dwóch aktorów, którzy ciągną całość do góry i kradną sobie całe show. Pierwszym jest John Malkovich, w roli Friedricha Murnaua - reżyser dyktator, obsesyjnie chce nakręcić swoje arcydzieło i nie cofnie się przed niczym.

Drugim jest Willem Dafoe, w roli Schrecka. To z myślą o nim Merhige pisał tę postać i sam aktor za tę rolę został nominowany do Oscara. Nasza ekscentryczna gwiazda to perfekcyjny miszmasz tragizmu, grozy i komizmu. W jednej chwili jest równie niepokojący, co jego pierwowzór (tak, Dafoe jest w tej roli aż tak dobry), chwilami rzuca poetyckimi kwestiami,  czasami jest przerysowanym, budzącym litość dziwakiem, a czasami... wszystko naraz iw różnych konfiguracjach.

"Cień Wampira" to nie jest horror robiony na poważnie. To zabawa konwencją, mieszanie prawdy z fikcją i mały hołd w stronę klasyki. Max Schreck z tego filmu nie odnosi się tylko do wampira z niemego filmu, ale i do remake'u Herzoga. Tam nasz wampir też był tragiczną, ludzką postacią. Merhige swojego krwiopijcę też obdarza tymi cechami, tylko, że w bardziej dosadny i przerysowany sposób.
Poza tym, widać, że miał on frajdę z pracy nad tym filmem... a skoro reżyser miał frajdę, to widz też będzie mieć.

"Cień Wampira" sprawdza się i jako ciekawostka i jako film sam w sobie. Bierze ciekawy pomysł i robi z nim coś interesującego. Jest to jeden z moich faworytów kina wampirycznego i pozycja obowiązkowa, dla każdego fana klasyki.

wtorek, 23 czerwca 2015

Graveyard Shift/ Central Park Drifter (1987) reż. Jerry Ciccoritti

Michelle reżyseruje teledysk. Jej praca niestety zostaje przerwana, dodatkowo dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Na jej drodze staje tajemniczy taksówkarz, Stephen Tsepes, który okazuje się być wampirem. Między dwójką zaczyna rodzić się uczucie.

O "Graveyard Shift", albo o "Central Park Drifter" dowiedziałem się dzięki recenzji "RavensFilm Productions" na YT. Wątpię, że ktokolwiek z was też słyszał o tym filmie, zważywszy, że chyba nawet nie miał wydania na DVD. Do VHSRipu w sieci też dokopywałem się przez kilka dni, aż znalazłem tą jedną, jedyną stronę, na której się znajdował w miarę przyzwoitej jakości. I w pewnym stopniu było warto.

To notoryczna B-klasa w stylu typowym dla lat 80tych i z malutkim budżetem. Miasto nocą jest oświetlone neonami, a w ciemnym zaułku grupa gnojków zastrzeli cię bez wyraźnego powodu, no wiecie... Ameryka.
Za muzykę odpowiedzialny był Nicholas Pike i nigdy nie odżałuję, że jego soundtrack nie został nigdy wydany. Chwytliwa, klimatyczna muzyka na syntezatorze - coś co uwielbiam.

"Graveyard Shift" to film przepakowany zmysłowością i erotyką, zaserwowaną w artystyczny, oniryczny sposób. Szybki montaż scen, mocne, czerwone oświetlenie - może i wygląda to prosto, ale jak na niskobudżetówke i tak robi wrażenie. Nie, żeby montaż całego filmu był bez zarzutu. Jest kilka mocno widocznych zgrzytów.
Ale i tak wszystko to połączone ze sobą kreuje porządny klimat.

Choć strona audiowizualna jest imponująca, to fabuła sama w sobie nie jest już tak dobra. Romans sam w sobie jest przeciętny. Grająca główną bohaterkę Helen Papas wykreowała w miarę wiarygodną i żywotną postać. Ma ona osobowość, co warto pochwalić, bo wszyscy wiemy jak żeńskie postacie z reguły są pisane w horrorach. Michael Miranda (albo Silvio Oliviero, jak jest w czołówce) gra naszego krwiopijcę, Stevena i mimo że wygląda jak Chris Sarandon, to brakuje mu iskry. Nawiasem mówiąc, jego chyba obsypywali jakimś białym proszkiem. Gdy Steven czuł głód to cały bladł, nawet jego włosy robiły się białe. W niektórych scenach, z bliska wyglądało to tak, jakby ktoś go po prostu obsypał mąką, lub czymś podobnym. Nie za dobry make-up.
Po drodze mamy wszystkie kochanki Stevena i... nie do końca łapię jak to działa. Wątek te nie jest prawie wcale wyjaśniony, więc daruję sobie zagłębianie się w to. Za tym ciągnie się wątek policjantów, którzy sprzątają tylko zostawiony po wściekłych babach bałagan. Do tego dochodzi jeszcze mąż Michele, który będzie się starać ją z tego wszystkiego wyplątać.
Trochę bałagan.

Anyway, "Graveyard Shift" to solidny film. Nie mówię, że urwał mi tyłek, byłem nim z lekka zawiedziony, ale z drugiej strony ma on tak mocny klimat, świetną, ŚWIETNĄ muzykę, że wybaczyłem mu kiepskawą historię. A nawet jeśli już nic wam się w tym filmie nie spodoba to... zawsze pozostaje trójkącik - golizna, krew i morderstwa.

Vampire Journals (1997) reż. Ted Nicolaou

Wróćmy na chwilę do "Podgatunku". Po swojej trylogii Ted Nicolau postanowił nieco poszerzyć swoje wampirze uniwersum, co poskutkowało powstaniem "Vampire Journals", w mojej opinii najlepszego filmu całej serii.

Głównym bohaterem jest wampir Zachary, mszczący się za śmierć swojej ukochanej. Podróżuje po świecie mordując stopniowo wampirzy ród sprawcy wszystkiego. Trop prowadzi go w końcu do Bukaresztu, gdzie stawić czoła musi ekscentrycznego Ashowi.

Nigdy przedtem nie widziałem filmu FullMoon, który by wyglądał tak pięknie. Gotyk jest tutaj silny. Siedziba Asha i kostiumy wyglądają bogato - miła odmiana po starych, szaro burych zamczyskach.  Do tego dochodzi narracja głównego bohatera, odrobina dymu w powietrzu, oświetlenie - film jest mroczny i nastrojowy. Nawet muzyka robi wrażenie.

Jest to nastrojowy film pretendujący do czegoś ponad klasę B, jednak pozostajac gdzieś pośrodku. Aktorzy zaliczają całkiem solidne kreacje. Nikt nie jest tu drętwy, na pochwałę zasługują na pewno Mihai Dinvale, czy Jonathon Morris w roli Asha.
Problem pojawia się przy samej fabule, która miewa wzloty i upadki. Narracja Zachary'ego miała być poetycka i chwilami taka była, a chwilami była nazbyt patetyczna i  nienaturalna. Pojawiają się różne dziury fabularne typu, jeśli potrafie zamienić się w cień, to czemu po prostu nie wyjdzie z tego pokoju?

Efekty specjalne też biją tantedą, a walki wyglądają śmiesznie. Może nie są to duże uchybienia, zważywszy na to, że mowa o FullMoon, ale jednak rażą bardziej ,zważywszy, że film ma dużo mocnych elementów.

Z prymróżeniem oka, to solidny horror wampiryczny, zupełnie różny od B-klasowego kiczu "Subspecies". To bardziej nastrojowe, klimatyczne kino... może "dla ubogich", ale się sprawdza.

sobota, 20 czerwca 2015

Martin (1977) reż. George Romero

Kim jest George Romero?
A no ten pan dał popkulturze zombie w takiej formie w jakiej je znamy do dzisiaj. Nakręcił on w 1968 roku "Noc Żywych Trupów", film od którego wszystko się zaczęło,a także jego kontynuacje "Świt..." i "Dzień...". Jest jednak pewien jego film, który jest niesłusznie pomijany, a moim zdaniem jest osiągnięciem o wiele większym niż wyżej wymienione. "Martin" to film wizjonerski, który prezentuje niezwykle oryginalne podejście do tematu wampiryzmu.

Tytułowy bohater uważa, że jest wampirem. Zabija kobiety i pije ich krew. Trafia pod opiekę wujka, Cudy, który jeszcze go w tym przekonaniu utwierdza.
Fabułę tego filmu można interpretować dwojako. Pierwszą opcją jest, że Martin faktycznie jest wampirem. Wówczas dostaniemy całkiem udany pastisz gatunku. Nasz bohater to zwykły 18-latek, który po prostu pije krew ludzi. Wielokrotnie obala na oczach wuja wszelkie filmowe stereotypy i wyśmiewa je, powtarzając ciągle, że "nie ma w tym żadnej magii". Baa, dzwoni on nawet do telewizji i żali się, że to co pokazuje się w filmach to dla niego absurd.

To jednak tylko jedna opcja. Drogą jest studium choroby psychicznej. Rodzina Martina od lat wmawia mu, że jest wampirem. Egzorcyzmują go, zastraszają, traktują jak potwora. Brak akceptacji i czułości połączył się z ciągłym naciskiem rodziny i tak chłopak wpadł w obłęd. Obserwując Martina jak robi to co robi, dojdziemy do wniosku, że tu nie chodzi tylko o picie krwi, ale o zaspokojenie seksualnych frustracji.
Idąc dalej - jest on introwertyczny i nieśmiały. W jednej z pierwszych sekwencji obserwujemy świat z jego perspektywy - świat brudny, odpychający i nieprzyjazny.

Elementy psychologiczne mieszają się z dramatem i klimatycznym horrorem, co w sumie daje niepowtarzalne połączenie. Romero swoim filmem dokonał dwóch rzeczy jednocześnie. Przedstawił nam chorobę i dokonał pastiszu gatunku. I właśnie ta niejednoznaczność czyni film tak dobrym. Kolejny film typu - mały budżet, wielka historia.
Początek filmu może się wydać odrobinę rozwlekły, a strzelanina pod koniec koniec jest zupełnie niepotrzebną sceną ale... szczegóły.

Od strony klimatu, też jest się czym zachwycać. Zdjęcia bywają obłędne. Psychodelicznej mrocznej atmosfery dodają sekwencje kręcone w czerni i bieli. Są to prawdopodobnie wspomnienia Martina z młodości. Nigdy przedtem nie widziałem czarno-białych zdjęć, które wyglądałyby tak mrocznie i tak pięknie zarazem. Sceny kręcone w nocy też wyglądają cudnie. Do tego dochodzi ponura i niezwykle depresyjna muzyka Donalda Rubinsteina, na którą składają się zarówno piękne utwory, jak i wszelkiego rodzaju trzaski, piski i inne odgłosy. Proste, ale jednak robią swoje.

John Amplas w tytułowej roli był rewelacyjny. Jedynym znanym nazwiskiem z obsady był Tom Savini, którego Romero musiał po przyjacielsku obsadzić w jakiejś rólce.

Pomimo upływu jakieś 28 lat, film wciąż pozostaje czymś unikalnym i świeżym. To jeden z tych filmów, które porządnie kopią tyłki i wwiercają się w pamięć. Oto, dlaczego George Romero jest jednym z najlepszych reżyserów kina grozy... albo raczej był. Nie znam jego późniejszych prac, ale "Oczy Szatana" były nad wyraz rozczarowujące, a o "Dark Half" też nic dobrego nie słyszałem.
Tak czy inaczej, "Martin" to film obowiązkowy dla każdego fana wampirów, lub filmów psychologicznych. Jest otwarty na interpretacje, pomysłowy i niezwykle klimatyczny.

Miasteczko Salem (1979) reż. Tobe Hooper

Adaptacji prozy Stephena Kinga było całe mnóstwo. Powstawały albo filmy porządne, od świetnych reżyserów (Cronenberg, Carpenter, Kubrick), a czasami b-klasowe śmieci i idiotyczne miniseriale. Rok 1979 był dobrym rokiem dla horrorów wampirycznych. Badham nakręcił "Draculę" z Frankiem Langellą, Werner Herzog odkrył na nowo historię "Nosferatu" i to zapewne jeszcze nie wszystko. Dzisiejsza pozycja, na podstawie prozy w/w autora również doczekała się miana klasyka. Mowa tu o "Miasteczku Salem" - 3-godzinnej produkcji telewizyjnej, którą nakręcił Toobe Hooper (Teksańska Masakra, Poltergeist).

Ben Mears jest pisarzem. Przyjeżdża do rodzinnego miasta, Salem, by napisać książkę o miejscowym nawiedzonym domu. Owe stare domostwo zostaje wynajęte przez tajemniczego Richarda Strakera, który wraz z wspólnikiem, Kurtem Barlowem, prowadzi sklep z antykami. Ten drugi szczególnie przykuwa uwagę innych gdyż... nikt go nigdy nie widział. Nagle w miasteczku zaczynają grasować wampiry.

Pierwsze co rzuca się w oczy przy okazji tego filmu, jest wszechobecna tajemnica. Prolog filmu dzieje się 2 lata przed właściwą akcją, następnie oglądamy Strakera jadącego do miasta i już wtedy widać, że z tym gościem musi być coś nie tak.  Dom Marstena też jest niezwykle tajemniczym miejscem. Ma swoją ponurą historię, która jest bardzo pobieżnie przedstawiona, trochę czasu też minie nim nasz bohater wyjaśni czemu chce pisać właśnie o tym miejscu. Dostaniemy tylko jego relację i widzowi pozostanie się zastanawiać, czy w domu naprawdę panuje zło i czy ma jakiś związek ze wszystkimi wydarzeniami.

W ciągu tych trzech godzin będziemy mieli okazję przyjrzeć się poszczególnym mieszkańcom małego miasteczka. I nie, nie są to nudne zapychacze. Właściwie to oglądałem je z zaciekawieniem. Wszystkie te wątki jakoś wiążą się między sobą i z wątkiem głównym. Co więcej, żadna z postaci nie irytuje, a wręcz potrafi wzbudzić sympatię widza. Duża też w tym zasługa aktorów. Nie ma tu nikogo na kogo mógłbym narzekać. Wszyscy bez wyjątku spisali się bardzo dobrze. Napewno warto tu wyróżnić Jamesa Masona w roki Strakera i Davida Soula w roli naszego protagonisty. Nawet na krótko pojawia się tutaj Elisha Cook, weteran klasycznych horrorów, którego możecie kojarzyć z roli Pritcharda z "Domu na przeklętym wzgórzu".

Od strony scenariusza i fabuły nie mam zastrzeżeń. Można bez znudzenia przesiedzieć te 3 godziny, ale jednak jest ten czas trwania odczuwalny. Ale i tak mieć tyle rozmaitych wątków pobocznych i sprawić, że widza będą one w ogóle obchodzić to sztuka.

Moim ulubionym elementem całości jest jednak jego realizacja i klimat. To produkcja telewizyjna i jest to widoczne nawet w sposobie kręcenia, aczkolwiek zdarzyły się naprawdę klimatyczne zdjęcia.

Dodatkowo dochodzą naprawdę ciekawe sceny, jak ta na cmentarzu, lub ucieczka jednego z wampirów przez okno. Przelatuje przez nie, a chwilę potem nie ma po nim śladu.

Tobe Hooper bierze cały kicz i "telewizyjność" swojego obrazu i zamienia je na plus. Design wampirów jest całkiem dobry, może nie jakiś oryginalny, ale wkomponowany w klimat idealnie. !Te świecące się oczy!
Same sekwencje wampirów latających przy oknach domów i drapiących po nich, w towarzystwie sztucznej mgły wyglądają "teatralnie", ale w dobrym znaczeniu. Jest to coś unikalnego i zarazem klimatycznego.
Film w ogóle od strony klimatu jest niezwykle klasyczny i nawiązuje do starych dobrych horrorów o wampirach z lat 30-70. Sam Dom Marstena wygląda jak żywcem wyjęty z jakiegoś Hammera, tylko bardziej zakurzony i wybrudzony. Czysty mrok i gotyk. Dodatkowym nawiązaniem jest śmierć wampira pod koniec. Sposób w jaki została pokazana - przejścia między kolejnymi fazami rozkładu - jest znany chyba każdemu, kto oglądał, choćby którąś odsłonę Draculi z Christopherem Lee.
Tajemniczego pana Barlowa nie widzimy przez długi czas, jednak gdy już w końcu się nam ujawnia, to wygląda obłędnie. Przywodzi na myśl Nosferatu i trochę szkoda, że jest go w sumie tak niewiele w całym filmie. Jest on pokazywany na wszelkich materiałach promocyjnych, więc chyba żadnym spoilerem to nie będzie.
Prostota wykonania wychodzi filmowi na plus. Nie wiem jak ma się do książkowego pierwowzoru, ale jako film sam w sobie broni się swoim podejściem i masą nawiązań do klasyki. Tacy wyjadacze kiczu jak ja będą wniebowzięci, a resztę widzów na pewno kupi cały urok i mroczny klimat. Ach, ten klimat!

Istnieje też wersja mocno skrócona, trwająca około 100 minut, gdzie znaczna ilość scen została wycięta... i jest to widoczne w wielu miejscach, lecz główny wątek nie został naruszony. To dla tych, którym się nie uśmiecha 3-godzinny seans. To w gruncie rzeczy ten sam film, tylko nieco uproszczony.

czwartek, 18 czerwca 2015

Postrach Nocy/ Fright Night (1985) reż. Tom Holland

Lubię gdy horrory robi się z jajem, a jest to coraz rzadsze. Na szczęście, w latach 80tych powstało wiele filmów grozy, przy okazji których twórcy puszczali wodzę fantazji i po prostu dobrze się bawili.
Charlie Brewster jest typowym nastolatkiem w dobie lat 80tych. Zaczyna podejrzewać, że jego sąsiad jest wampirem i zabija ludzi w okolicy. Jak się domyślacie... ma rację. Próbuje ostrzec wszystkich, ale, oczywiście, nikt mu nie wierzy.

"Fright Night" ma całe mnóstwo irytujących bohaterów. Dziewczyna Charliego, Amy, przez cały czas obraża się na niego, bo twierdzi, że on ją olewa. Jego matka, to typowy, nierozgarnięty rodzic - stereotyp jaki panował w tamtym 10leciu. Najmniej irytuje przyjaciel, Evil.
Ale od czego jest Roddy McDowall. Gra on Petera Vincenta, gwiazdę horrorów, która zostaje wplątana przez Charliego w to wszystko. Chłopak twierdzi, że weteran filmów grozy pomoże mu ubić krwiopijcę.
Chris Sarandon gra wyżej wymienionego, Jerry'ego Dandgridge'a i jest przy okazji najlepszym aktorem, tuż obok Roddy'ego. Jest zabawny, bawi się swoją rolą... to czarny charakter, którego się uwielbia.
Ogółem aktorzy, mimo wkurzających ról, nie są źli. Poza tym, bohaterowie irytują tylko w pierwszej połowie filmu. Potem scenariusz daruje sobie to wszystko na szczęście.
Fabuła pełna jest naiwnych, głupich scen, dziur i niekonsekwencji, ale z drugiej strony bawi się sztampami ze starych filmów o wampirach. Nasz krwiopijca chodzi tylko nocą, ma pomylonego sługę, boi się krzyży, słońca, wody święconej, a zabić go można kołkiem.
W jednej scenie widzimy jak na ekranie telewizora leci "Scars of Dracula" z Christopherem Lee ([*]). Sama postać Petera Vincenta, to oczywiste nawiązanie do Petera Cushinga i Vincenta Price'a.

Klimatu, czy paru solidnych scen też nie mogę "Fright Night" odmówić. Wybaczcie puryści językowi ale - this movie is to 80's. Muzyka Brada Fiedela to stare dobre kawałki na syntezatorze, nie zabrakło nawet kilku popowych piosenek.
Efekty specjalne są udane. Wszystko czego można się spodziewać po horrorze lat 80tych. Nieco gore, paskudztw, potworków - wszystko to wykonane w solidny i cieszący oko sposób.

"Fright Night" znany jest tylko zapaleńcom starych horrorów. Jest głupi i kiczowaty, ale przy okazji też zabawny. Klimat lat 80tych ze wszystkim co dobre i złe jest tu wszechobecny. Nie jest to coś co robi wielkie WOW, ale też nie był to stracony czas.


środa, 17 czerwca 2015

... i umrzeć z rozkoszy (1960) reż. Roger Vadim


Nim nadszedł Hammer, 10 lat wcześniej Roger Vadim także nakręcił film o pięknej wampirzycy z roku Karnsteinów. O całej hammerowskiej trylogii pisał Smoke Eater tutaj, tutaj i tutaj, więc odsyłam was do niego, choć jego opinia jest bardziej pozytywna od mojej.

Anyway, "Et mourir de plaisir", lub "Blood and Roses", albo "...i umrzeć z rozkoszy", opowiada historię Carmilli, która jest zazdrosna o zaręczyny swojej przyjaciółki. Podczas balu w zamku Karnsteinów, odkrywa grobowiec wampirzycy, Mirlaki (czy jakkolwiek to się piszę) i zostaje przezeń opętana, lub coś takiego.

To cały opis fabuły, jaki mogę wam zaserwować, bo później niestety wieje nudą na potęgę. Jak na film o wampirach nie mamy tu nawet pokazanych ugryzień, ani w zasadzie samych wampirów. Carmilla albo przez większość czasu dziwnie się zachowuje, przystawia się do Leopolda, koń podczas spaceru boi się jej i... tyle. Przez 73 minuty nie mamy ani klimatu, ani grozy, ani napięcia... jedno wielkie nic. Nawet finał jest kompletnie z dupy.

Dostępna jest tylko wyblakła kopia z VHSa i takową właśnie oglądałem, więc z trudem jest mi się wypowiadać na temat scenografii, chociaż... wydawała się być w porządku.
Nawet aktorzy byli całkiem ok. Annette Vadim wyglądała ślicznie i w swojej roli też wypadła bardzo dobrze, choć jej specyficzny akcent trochę mnie drażnił.

Jak na swój prowokujący tytuł, film nie oferuje niczego. Dosłownie. Jedna piękna aktorka filmu nie ratuje. Ród Karnsteinów, poza "Twins of Evil" nie doczekał się niestety dobrego filmu.

wtorek, 16 czerwca 2015

The Return of the Vampire (1944) reż. Lew Landers

Wiedzieliście, że "Dracula" z Belą Lugosim doczekał się kontynuacji z tym właśnie aktorem? Cóż... w pewnym sensie tak, tylko, że nieoficjalnej. Columbia Pictures wybrało reżysera Lewa Landersa i scenarzystę Griffina Jaya, do pracy przy tymże projekcie. Obaj panowie mieli wiele wspólnego z wytwórnią Universal, a ten pierwszy miał już okazję nawet pracować z Lugosim na planie "The Raven".

Imię naszego wampira zostało oczywiście zmienione, w obawie przed pozwem, tak więc nie nazywa się on Dracula, a Armand Tesla, chociaż to w gruncie rzeczy ta sama postać.
Na początku film zostaje on zabity przez jednego doktora, któremu wcześniej podbijał córkę. kilka lat później za sprawą bombardowania cmentarza, wampir wraca do życia i planuje zemstę na bliskich wspomnianego starszego pana. Pomagać mu w tym będzie sługa, wilkołak o imieniu Andreas.

"The Return of the Vampire" to 40-letnia B-klasa w całej okazałości.
Jest to głupawa historyjka, z kilkoma niezłymi pomysłami i najlepszym klimatem tamtych lat. Mrok pokrywa ekran przez większość czasu, sztucznej mgły jest pod dostatkiem, a cmentarz i jego okolice, powstałe w studiu cieszą oko. Lubię te sztuczne, wysuszone drzewka.

Bela znów ma okazję przywdziać pelerynę i, mimo upływu lat i kilku zmarszczek więcej, jest równie świetny co przy okazji filmu Browninga.
Towarzyszy mu wilkołak w kiepściutkiej, aczkolwiek zabawnej charakteryzacji.
Przeciwko niemu natomiast staje pewna siebie pani naukowiec, co jest rzadkością, bo z reguły przeciwnikami wampira są mężczyźni. Nie ukrywam, dla mnie to plus.

Głupkowatość fabuły każdy już zauważył. Roi się w niej od masy patetycznych i okropnie brzmiących dialogów. Pełno tu także kiczu tamtego okresu.

Niemniej jednak jest to kontynuacja o niebo lepsza od "Córki Draculi" i przyjemna głupotka sama w sobie. Warto się z tym filmem zapoznać, nawet jeśli tylko w formie ciekawostki.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Upiór w operze (2004) reż. Joel Schumacher

DOSZLIŚMY DO KOŃCA!!!
Ok, nie będę owijać w bawełnę, kurewsko nienawidzę tego filmu. Wiem, że znajdziecie pewnie i na moim blogu całą masę o wiele gorszych filmów, na przykład wersja Argentego, ale TEN film mnie po prostu obraził.
Pamiętam jak kiedyś reklamowano go wszędzie, nagrodzono nagrodami i mówiono, jaki to jest wspaniały. Ja osobiście podszedłem do niego w dość nietypowy sposób, bo przed nim obejrzałem kilka innych adaptacji powieści Leroux'a. Dlatego też, Drogi Czytelniku zrobiłem całą tą długą retrospektywę, byś miał kontekst. Byś zobaczył jak wspaniałe rzeczy Joel Schumacher spuszcza w kiblu.

Film zaczyna się od sceny licytacji, mającej miejsce jakiś czas po właściwych wydarzeniach. Trwa ona około pięciu minut i jest zarazem jednym z najdłuższych i niepotrzebnych otwarć filmu jakie miałem okazję zobaczyć. Czemu o tym wspominam? Cóż, dojdziemy do tego.

Przyznać trzeba, że film wygląda znakomicie. Kostiumy, scenografia, wszystko jest kolorowe, pełne przepychu z odrobinką surrealizmu. Mamy różne przerysowane, czasem do bólu postacie, z rozwrzeszczaną, zadufana w sobie operową divą na czele. To kicz, ale celowy i przyjemny, w każdym razie gdy reżyser trzyma umiar.
Gdy widzimy wyłaniające się z wody palące się świeczniki, możemy dojść do wniosku, że ktoś tu sie zagalopował.

Przez pierwsze 20-pare minut wszystko jest w porządku. Jest stylowo, klimatycznie, całość wciąga widza, a piosenki są naprawdę na poziomie. Wszystko zmienia się diametralnie w chwili gdy Upiór przychodzi po Christine. Od tego momentu film jest niczym równia pochyła.

Po pierwsze, Gerard Butler jako Upiór zadziwił mnie. Niezależnie od tonu swojego głosu, wszystkie słowa wypowiadał z tą samą pozbawioną emocji twarzą i pustką w oczach. Gdy śpiewał robił przy tym miny tak idiotyczne, że czasem zdarzało mi się parskać śmiechem.
Sukcesywnie udało mu się pozbawić swoją postać tajemniczości i osobowości, chociaż... ile tu jego winy, a ile gównianego scenariusza?
Oglądając Butlera widziałem tylko przystojniaka w masce. Nie zakrywa on nawet całej swojej twarzy, tylko jej połowę. Jako zdeformowany, brzydki wyrzutek jest kompletnie niewiarygodny, a jego charakteryzacja wcale nie pomaga. W latach 40stych stać ich było na coś stokroć lepszego
Nie ma on za grosz klasy swoich poprzedników, ani szaleństwa Claude'a Rainsa, ani tajemniczości Herberta Loma, o Chaneyu już w ogóle nie wspomnę. Popatrzcie sami.
Lon Chaney w filmie z 1924 roku.
a tutaj Gerard Butler.

Reszta bohaterów jest tak samo pozbawiona osobowości. Narzekałem na postacie w filmie Juliana, ale Schumacher robi to jeszcze gorzej. Christine stała się tu już całkowicie przedmiotem, o który będą zmagać się Eric i Raoul, przy czym leci ona w ramiona tak samo jednego i drugiego, jak tylko scenariuszowi jest to potrzebne. Zmienia ona zdanie równie szybko co bohaterowie "Asa Kier". Gdy Eric chce zabrać ją do siebie ta nie boi się go ani trochę, po zdjęciu maski ewidentnie mu współczuje, wiedząc kim jest i co robił... a zaraz potem mówi Raoulowi, że się boi. Po czym przychodzi scena balu maskowego i jak ta idiotka znowu leci do Erica, wielce zakochana.

Raoul w sumie, nie wypada wcale lepiej. Nawet nie wiem co o nim napisać. On po prostu jest. Kocha Christine od dziecka i ich uczucie jest standardowo ckliwe, przesłodzone i w sumie to gówno kogokolwiek to obchodzi.

Ale to nie jest najgorsze.  Od momentu gdy Upiór zabiera Christine do swojej kryjówki, wszystko jest śpiewane. Jestem śmiertelnie poważny. Każdy dialog, nawet czytanie głupiego listu musi być śpiewane. Normalny filmowy musical daje widzowi chwilę oddechu, kwestiami mówionymi pcha fabułę do przodu.
Możecie powiedzieć, że to jest celowe, że film sam ma wyglądać jak opera... cóż, chuja! Pierwsze 20 minut jest mówione.
Ale to idzie jeszcze dalej. Piosenki ciągną się... i ciągną... w nieskończoność. Myślimy, że utwór się kończy, aktor cichnie po około 10 minutach wycia i... zaczyna drzeć ryja jeszcze głośniej. Każda piosenka trwa tutaj od 10 do 15stu minut. Sam film trwa 2,5 godziny. Finał wygląda tak, że trójka naszych bohaterów ma 3 osobne piosenki, które śpiewa w tym samym czasie. Przekrzykują się przez kilkanaście minut, a Ty, drogi widzu i tak nic z tego nie zrozumiesz.

Jedyna cicha, mówiona scena, następuje gdzieś w granicach trzeciego aktu. Co ciekawsze, jest kompletnie zbędna i relatywnie krótka, więc... po co?
Niema wersja trwa około 100 minut i opowiada tę samą historię. Film Schumachera, trwa 2,5 godziny, czyli 150 minut. Ten pieprznik nie ma żadnego poszanowania dla czasu widza i manifestuje to od najpierwszej swojej sceny.

Oglądając tego "Upiora w operze", gdzieś po godzinie seansu dostałem bólu głowy. Wyszedłem na spacer, musiałem się wyciszyć i dopiero wtedy zasiadłem do seansu dalej i skończyłem z jeszcze większym bólem głowy.
Jest stylowy, a nawet klimatyczny. Wizualia są niesamowite, tylko, że reżyser wykorzystuje je, żeby zakryć kiepski scenariusz. Nie macie nawet pojęcia ile dziur ma ten film. Całe to "będziesz śpiewała tylko dla mnie" ląduje zupełnie w koszu.
W rezultacie nie ma tu żadnego balansu, czy umiaru. Seans ciągnie się w nieskończoność, irytuje i męczy.

Upiór w operze (1998) reż. Dario Argento

Zdarzyło się wam trafić na film, w trakcie którego przez bile 108 minut zadawaliście sobie pytanie" co tu się kurwa dzieje?" Cóż, mi to doświadczenie zaserwował Dario Argento swoim "Upiorem w operze".
O Dario wspominałem kilkukrotnie przy okazji włoskiego kina grozy i jeszcze razem z Tobą, drogi czytelniku, przebrnę przez cały jego dorobek lat 60-80. Od lat 90tych wzwyż Argento zaczął chyba kompletnie się wypalać, bo jego filmy zaczęły stawać się niemożliwe do oglądania i wyżej wymieniony jest tego idealnym przykładem.

Julian Sands jest Upiorem. Sam aktor dobrany został doskonale, a sama postać mogłaby być czymś ciekawym. Został on porzucony przez rodziców i wychowany został przez szczury, przez co teraz zachowuje się w połowie jak zwierze. Przy okazji, podobnie jak Robert Englund nie nosi on maski (mimo iż na wszelkich materiałach promocyjnych się ona pojawia). Nie jest on zdeformowany, jest zwyczajnie chory psychicznie.
I to w, gruncie rzeczy wszystkie pozytywy.

Film posysa z jednego zasadniczego powodu - to jeden wielki bajzel absurdów, obrzydliwości i wszelkiej nieudolności.
Dostajemy taki jakby romans między Christine a Upiorem, który komunikuje się z nią telepatycznie... nie pytajcie. Wątek ten jest w zasadzie, gdzieś tam w tle i z trudem jest go śledzić, bo zostaje on przykryty przez piętrzące się sceny i wątki poboczne, które nie prowadzą do czegokolwiek.
Mamy dwójkę kochanków, która chce ukraść skarb Upiora... bo ten nagle ma jakiś skarb w podziemiach. Mamy szczurołapa, który buduje sobie wóz do zabijania szczurów. Mamy w końcu właściciela opery, pedofila, który ugania się za jedną z tancerek... generalnie, personel Paryskiej opery to degeneraci, zboczeńcy i psychopaci.
Na tym jednak się nie kończy, bo reżyser robi co może, byleby widza zgorszyć. Dostajemy wymuszone i tandetne gore, całą masę golizny... bo czymś trzeba przykuć uwagę widza... a nawet przed obiektywem przechodzi roznegliżowana, wieeeelka, gruba baba.
Do tej pory nie wiem, jak to możliwe, że nie oślepłem.
Najbardziej boli fakt, że cała ta paskudna otoczka, która miała budować atmosferę, jest wepchnięta tu na siłę. Kompletnie nie czuć, że to wszystko tworzy integralną całość ze sobą.
Już przemilczę resztę efektów specjalnych, z ruchomym tłem na czele.
Julian Sands jest definitywnie jedynym aktorem, który wykazuje się umiejętnościami. Reszta jest albo kompletnie nijaka, albo Asia Argento będzie was denerwować przy każdej możliwej okazji. Sorry, ale robieniem głupich min, podczas udawanego śpiewu nie wzbudzisz sympatii u widza.

Ciężko mi tu coś powiedzieć w podsumowaniu, poza tym, że był potencjał, nie wyszło z tego nic. Wszystko tu leży, od realizacji, efektów specjalnych, po scenariusz, aktorów... po prostu, podręcznikowo zły film. Najbardziej boli to, że spod ręki naprawdę dobrego reżysera.

niedziela, 14 czerwca 2015

Upiór w operze (1989) reż. Dwight H. Little

Z tą wersją pierwszy raz styczność miałem właśnie dzisiaj. O filmie widziałem tyle, że nakręcony został przez gościa odpowiedzialnego za "Halloween 4" i, że Robert Englund obsadza rolę Upiora. Na początku myślałem, że będzie to jakaś B-klasowa slasherowa sztampa ze znanym nazwiskiem na doczepkę. Zaskakująco tak... nie było.

Zaczynamy w czasach współczesnych. Christine Day występuje na Broadway`u. Podczas przesłuchania śpiewa "Don Juana triumfującego", autorstwa niejakiego Erica Destlera. Muzyka przenosi ją do XIX wieku, gdzie Destler żył. Mężczyzna zawarł pakt z Diabłem. Jego muzyka będzie uwielbiana. W zamian, Diabeł zabrał sobie jego twarz.

Ku mojemu zdumieniu, film wypadł naprawdę solidnie. Scenografie miejscami robią wrażenie, muzyka, zdjęcia... wszystko to nadaje filmowi całkiem niezłego klimatu, cieszy oczy, czuć tu jakiś powiew świeżości, aczkolwiek zalatuje tu mocno kiczem niszowych horrorów lat 80tych.
Samo to, że zaczynamy w czasach współczesnych może być trochę mylące. Do tego dochodzi, miejscami absurdalne gore, w stylu wyrywania serca, i tak dalej.

Gwiazdą filmu jest Robert Englund i obawiałem się, że będzie on powtarzać rolę Freddy'ego Kruegera. Wszystko na to wskazywało. Desing Erica, jego nadnaturalne zdolności... ale nie bójcie się, wcale tak nie jest. Upiór Endglunda jest szalony, niepokojący i tajemniczy, a sam aktor ma cholernie klimatyczny głos.
Tutaj jeszcze dwie kwestie.
Pierwsza - motyw zaprzedania duszy diabłu jest typowo Faustowski. Nie wiem, czy zauważyliście, ale opera "Faust" pojawia się w niemym klasyki  z Chaneyem i zapewne też w samej powieści. Korzystał z niego też "Upiór z Raju" De Palmy, więc... albo twórcy tego filmu zrobili nawiązanie, albo zainspirowali się w/w musicalem.
Druga - Jest to pierwsza adaptacja, w której Eric nie nosi maski. Drugą jest wersja Dario Argentego.

Podsumowując, film się sprawdza. Jest kiczowaty i to miejscami razi, ale jest solidną rozrywką z klimatem i ładną muzyką.

sobota, 13 czerwca 2015

Upiór z Raju (1974) reż. Brian De Palma

Brian De Palma zasłynął jako reżyser "Człowieka z blizną" i całej masy kryminałów i filmów sensacyjnych... ewentualnie z adaptacji "Carrie" Stephena Kinga.
Początki jego kariery jednak o wiele bardziej odstawały od tego wszystkiego. Wystarczy spojrzeć na "Upiora z Raju". Jest mała szansa, że ktoś z was o tym filmie słyszał. Nie jestem pewny, czy w ogóle kiedykolwiek został wydany w Polsce.

Fabuła miesza w sobie motywy z różnych filmowych "Upiorów w operze".
Winslow Leach tworzy rock-operę opartą na "Fauście". Jego praca zostaje ukradziona przez Swana - wielkiego muzyka i producenta, który pracuje nad olbrzymim wydarzeniem muzycznym - "Rajem". Chłopak trafia do więzienia. Gdy udaje mu się uciec, włamuje się do studia płytowego, chcąc zniszczyć wszystkie nagrania. Podczas włamania zostaje boleśnie poparzony. Teraz postanawia sabotować "Raj" jako zamaskowany upiór.
Brzmi znajomo? Powinno.

Musical De Palmy to pastisz wszelkich "Upiorów...", będący szaloną mieszanką surrealistycznej czarnej komedii, horroru i dramatu z odrobiną Faustowskich motywów, takich jak zaprzedanie duszy diabłu.

Film wyprzedził o rok "Rocky Horror Picture Show" i jest, w mojej opinii o wiele lepszy od wyżej wymienionego. "Upiór z Raju" to szalona, aczkolwiek zaprawiona goryczą żonglerka kiczem i absurdami. Jakby się nad tym zastanowić, to prawie cała historia składa się właśnie z nich. Początek jest bardzo szybki i mocno przerysowany... dokładnie jak uczucia głównego bohatera, które w pewnym momencie wybuchają.
Serwuje się nam sporą dawkę czarnej komedii, ale gdy film zaczyna być smutny, to robi to z siłą kopa w jaja. Winslow jest oszukiwany przez Swana cały czas. Cały czas los kładzie mu kłody pod nogi, a wszystkiemu towarzyszy smutna, czasem boleśnie ironiczna muzyka.

Film dostał nominację do Oscara za ścieżkę dźwiękową i szkoda, że go ostatecznie nie wygrał, bo piosenki Paula Williamsa są naprawdę genialne. Są utwory zabawne i niesamowicie smutne - wszystkie mają piękne teksty.

Aktorsko film stoi na dobrym poziomie. William Finley, czy Paul Williams w roli Swana, zagrali solidnie ale... nic poza tym. Był to też debiut Jessici Harper, która nie tylko ładnie wygląda ale i śpiewa i, dla tych, którzy widzieli "Suspirię", dziewczyna potrafi naprawdę dobrze grać.

Przy okazji strony wizualnej De Palma pokazuje jaki z niego cholerny wizjoner. Zdjęcia, wszelkiego rodzaju przejścia, montaż są niezwykle pomysłowe. Scenografia, czasem wręcz surrealistyczna, to czysty popis kreatywności i wyobraźni twórców. Można zbierać szczękę z podłogi.

Czym zatem jest "Upiór z Raju"? Audiowizualną orgią. Kawałek stylowego, wizjonerskiego kina, stworzony niemal w całości z kiczu, który De Palma zdaje się rozumieć najlepiej. No i słodko-gorzka huśtawka nastrojów, która rozbawi i zdołuje jednocześnie. W każdym razie - wrażliwsi widzowie zostaną rozłożeni na łopatki. Ja byłem rozłożony.
Mówiąc najprościej - to coś niesamowicie pięknego. Jeden z tych, przy którym można powiedzieć "Takich filmów się już nie robi".

Upiór w operze (1962) reż. Terence Fisher

Po 39 latach "Upiór w operze" trafił pod skrzydła wytwórni Hammer. Film wykorzystuje motywy z wersji z Claudem Rainsem, tworząc przy okazji kompletnie inną historię. Zmiany w fabule są ogromne.
Miejscem akcji nie jest Paryż, a XIX-wieczny Londyn. Lord D'arcy, zimnokrwisty buc, zamierza wystawić swoją nową operę. Prace są jednak sabotowane przez nie zgadniecie kogo. Gdy do opery zgłasza się Christine Charles, Upiór postanawia ją uprowadzić, by nauczyć ją śpiewać.

"Upiór..." Hammera różni się od pozostałych adaptacji, choćby tym, że nie mamy tutaj wątku miłosnego. Postać grana przez Herberta Loma nie jest nieszczęśliwie zakochanym szaleńcem. To artysta, który został okradziony ze swojego dzieła i teraz szuka zemsty. Herbert Lom tworzy tutaj własną, bardziej tajemniczą kreację. Mniej szalony, mniej demoniczny, ale nadal rewelacyjny i niepowtarzalny.

Nie mogło się obejść bez jakiegoś znanego nazwiska. Padło na Michaela Gougha, który świetnie sprawdza się jako przerysowany Lord D'arcy. Facet jest zły do szpiku.

Nie mamy tu romansu, za to film stawia o wiele bardziej na tajemnicę. Nasi bohaterowie prowadzą małe dochodzenie kim jest Upiór i dlaczego robi to wszystko.
Jest to też chyba jeden z najpiękniej wygladających Hammerów. XIX-wieczny Londyn jest ciasny i ponury, opera zaś wygląda olśniewająco. Tak samo kostiumy, czy kryjówka Upiora. Nawet zdjęcia czasami wyglądają cudownie. Czysty hammerowski gotyk. No ale co w tym dziwnego, skoro reżyserem jes Terence Fisher?

Hammer, jak to Hammer bierze klasyka i przerabia go na własną modłę i wedle swojego stylu i robi to znakomicie. Obok filmu z Chaneyem to moja ulubiona adaptacja "Upiora...".

piątek, 12 czerwca 2015

Upiór w operze (1943) reż. Arthur Lubin

W latach 40stych Universal postanowiło powrócić do "Upiora w operze" i wyłożyło kasę na remake nie tylko w dźwięku, ale i w kolorze. Jedyny w tym zestawieniu.
Zebrał on swymi czasy Oscary za scenografię i kostiumy i są one całkowicie zasłużone. Film to wizualna orgia. Zaczynając od świetnych kostiumów, a kończąc na wielkich, pełnych przepychu, pięknych planach. W dodatku wszystko nakręcone w równie cudowny sposób. Zdjęcia są niesamowicie klimatyczne i uchwycają piękno całej reszty.

No ale, realizacyjnym rozmachem pochwalić może się również niemy klasyk, a miał on również świetny scenariusz i fabułę. Jak jest z tym tutaj? Cóż... zmian było multum. Zacznijmy od tego, że nasz Upiór nie jest wcale zdeformowanym wyrzutkiem a nieszczęśliwym kochankiem. Erique Claudin zakochuje się w śpiewaczce operowej. Mając świadomość, że jest za stary dla niej i zbyt biedny, w tajemnicy opłaca dla niej lekcje śpiewania, samemu popadając przy tym w coraz większe kłopoty. Czara goryczy przelewa się jednak gdy jeden z wydawców próbuje ukraść koncert Erique'a. Podczas szarpaniny, jego twarz zostaje poparzona kwasem. Myślę, że dla tych, którzy znają historię "Upiora w operze" nie muszę mówić co było później.

Sam Claudin to taki trochę niezrównoważony psychicznie Stasiu Wokulski. Nie jest to złożona postać, ale gra go rewelacyjny Claude Rains i on tę postać ratuje.
Reszta bohaterów jest ... równie banalna. W zasadzie, niektóre z nich są wręcz stereotypowe. Mamy arogancką divę operową, która myśli, że jest wszystko naj-naj-naj, mamy dwóch rywalizujących ze sobą o względy młodej śpiewaczki panów. Przy tych dwóch się zatrzymam, bo każda scena z nimi razem to przerywnik komediowy. Czasem to wypada faktycznie zabawne, ale film mocno tego naużywa.

Mamy też okazję często pooglądać jak wystawiane są… cóż, opery. Wyglada to ładniej, niemniej jednak oglądanie tego na dłuższą metę, mnie doprowadzało czasami do bólu głowy. Do tego sceny te są zdecydowanie za długie. Pierwszą sceną jest właśnie wystawienie opery i trwa to jakieś 5 minut, zanim przechodzimy do właściwej akcji. Jasne, rozumiem, że chcieli się pochwalić nowymi możliwościami, ale dajcie spokój. To takie sztuczne wydłużanie czasu trwania filmu.

W rezultacie dostajemy film wizualnie piękny, ale z banalnym scenariuszem. Chyba określenie go typowo Hollywoodzkim będzie idealnie pasować. Sam w sobie jest nierówny, a w porównaniu z niemym klasykiem, po prostu leży. Ale, żeby nie było – warto ten film zobaczyć. To jeden z pierwszych, które były kręcone w kolorze, poza tym całkiem sympatyczny i przyjemny w odbiorze.

Upiór w operze (1925) reż. Rupert Julian

Jeżeli ktoś tam czyta mojego bloga to na pewno po kwietniu ma dość niemych filmów. Jesli tak to... szkoda, bo dziś zamierzam zrecenzować właśnie niemego "Upiora w operze" i tym samym rozpocząć retrospektywę rozmaitych adaptacji powieści Gastona Leroux.
A wszystko to zaprowadzi nas do musicalu Joela Schuamchera.

Pierwsza adaptacja "Upiora..." została nakręcona przez Ruperta Juliana z wytwórni Universal.
Grany przez Lona Chaneya Erik jest zdeformowanym mieszkańcem podziemi Paryskiej Opery. Zakochuje się w śpiewaczce Christinie Daae i postanawia nauczyć ją śpiewu. Następnie sabotuje on operę, tym samym dając Christine szansę na wybicie się. Wszystko jednak daje w łeb, gdy Erik postanawia pokazać się swojej wybrance serca.

Tak mniej więcej wygląda fabuła tego, naprawdę świetnego filmu. Ze wszystkich adaptacji, tą cenię sobie najbardziej. Niemy klasyk wyprzedził udźwiękowione gotyckie horrory Universala. Często to powtarzam przy okazji niemych filmów i teraz nie będzie inaczej - olbrzymie plany, masy ludzi, wszystko to przyprawia o opad szczęki nawet dzisiaj.

"Upiór..." może też pochwalić się naprawdę klimatycznymi i mrocznym zdjęciami. Nie jest to może arcydzieło, ale są solidne i... nie ukrywajmy się, ta poniszczona taśma dodaje całości klimatu. To jeden z tych filmów, które najlepiej ogląda się w czerni i bieli.
Jako ciekawostkę należy dodać, że sekwencja balu maskowego została nakręcona w kolorze.

No ale nie przedłużajmy już tego. Gdyby nie Lon Chaney, to "Upiór w operze" nie byłby pewnie tak wielkim sukcesem. Tym filmem na zawsze wpisał się w historię kinematografii, razem ze swoją niesamowitą charakteryzacją. Kobiety mdlały na jego widok. Jednak make-up to nie wszystko. Gra aktorska Chaneya to czysta klasa. Nawet wtedy, gdy go nie widać, potrafi oczarować widza nawet najprostszym gestem dłoni.
Erik w tym filmie jest postacią kompletnie pogubioną, nie umiejącą rozróżniać dobra od zła, która zwyczajnie nie wie co ze sobą począć. To tragiczna postać, którą ponoszą złe impulsy. I Chaney oddaje to wszystko perfekcyjnie. Nikt po nim nie wykreował tak mocnego wizerunku Upiora.

Nasz czarny charakter to istna perła, ale fajnie by było gdyby główni bohaterowie byli równie dobrze zarysowani. Niestety, Christine i Raoul są kompletnie bezbarwni i po seansie nie będziecie ich w ogóle pamiętać.

Film Juliana to klasyk kina grozy i chyba najlepsza adaptacja powieści Leroux'a. Wierzcie mi na słowo, żaden późniejszy film nie był już tak dobry. Chaneya zwyczajnie nic nie przebije.

M. Butterfly (1993) reż. David Cronenberg

"Madame Butterfly" to opera opowiadająca o kobiecie orientu, która zakochuje się w amerykańskim marynarzu. Mężczyzna żeni się z nią, lecz niedługo potem odpływ i nigdy już nie wraca. Na wieść o tym, że jej mąż ułożył sobie życie z kimś innym, kobieta postanawia popełnić samobójstwo.

Czemu o tym wspominam? Cóż, jest to ważny element omawianego przeze mnie filmu. "M. Buterfly", oparty o brodwayowską sztukę Davida Henry'go Hwanga, opowiada o dyplomacie Rene Gallimardzie, który zakochuje się w chińskiej śpiewaczce operowej. Z czasem jednak okazuje się, że miłość jego życia nie jest tym za kogo się podaje... nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego jak bardzo.

Hwang bierze koncept wspomnianej opery i wywraca wszystko do góry nogami. Reżyserem filmu był David Cronenberg, który po raz drugi już całkowicie rezygnuje ze swojego stylu. Jest to także drugi film reżysera, w którym Jeremy Irons obsadza główną rolę. Wypowiedziałbym się o innych aktorach ale.... spoilery.

Rezultatem jest bardzo subtelny i powolny film, jednakże nie wypada to tak dobrze, jak w przypadku "Martwej Strefy". Ale po kolei.
Romans jest delikatny i wiąże się z zestawieniem różnic między wschodem i zachodem, przy okazji też staje przeciwko stereotypom. Do tego dochodzi kilka aluzji do seksualności i cielesności.
Finał jest naprawdę mocny i może przyprawić o opad szczęki. Jednakże dochodzi do niego zbyt szybko. Dochodzimy do pewnego momentu w historii Gallimarda, potem mamy cięcie i już jesteśmy przy finale, gdzie dowiadujemy się co nas ominęło. Według mnie - kiepski pomysł. Wprowadza widza w konfuzję.

Nie ukrywam, że film mnie strasznie wymęczył. Starałem się, ale nie byłem w stanie się w niego wciągnąć. Zabrakło mi w nim jakiejś iskry, czy napięcia. Poza tym, wydaje mi się, że z tym naprawdę dobrym pomysłem można by zrobić znacznie więcej ciekawszych rzeczy.
Dobry film, nie porwał mnie - zobaczcie sami i być może wam przypadnie do gustu.

Bloodlust: Subspecies III (1994) reż. Ted Nicolaou

Wracamy do "Podgatunku"! Trzecia część, "Bloodlust" bezpośrednio kontynuuje wydarzenia z "Bloodstone". Radu zostaje uratowany przez Mamuśkę i teraz próbuje zdobyć serce Michele, przy okazji ucząc ją bycia wampirem. W międzyczasie, Becky i dwóch policjantów z poprzedniego filmu, próbują pozbyć się wampira raz na zawsze.

"Bloodlust" ma ze sobą spory problem. Ociera się o nudę części pierwszej i o pozostałości klimatu części drugiej. Przez większość czasu nic godnego uwagi się tu nie dzieje. Oglądamy jak Becky stara się udowodnić przygłupim rumuńskim policjantom, że za wszystkim stoją wampiry, a potem przez sporą część filmu zbroją się, czasami absurdalnymi metodami.

W tle leci sobie romans Radu z Michele. Ten twierdzi, że się w niej zakochał... jak niewiele sensu by to miało. W poprzednim filmie fakt, mówił coś podobnego, ale to za sprawą tego, że lubił patrzeć jak ona cierpi. Tutaj jego stosunek do niej jest zupełnie odwroty. Ona natomiast coraz bardziej przekonuje się do swojej wampirzej natury. Byłoby to wszystko ok, ale te wszystkie zmiany w postaciach zachodzą troszkę za szybko. Niemniej jednak relacje między tą dwójką ciągną całość do góry i są najciekawszym elementem całości.

Klimatu poprzednika pozostało niewiele. Zabrakło strony wizualnej, którą tak chwaliłem w przypadku "Bloodstone". To trochę jakby wziąć to, co było dobre w tamtym filmie i spiłować tą lepszą połowę. Finał jeszcze jakoś daje sobie radę, dostajemy nieco praktycznych efektów specjalnych, które jak na tak biedną produkcję cieszą oko.

"Bloodlust" to mocny średniak, stojący poziomem między jedynką a dwójką. Ewidentnie widać, że Nicolau nie miał pomysłu na ten film. Brak konkretnego tempa akcji, fabuła tylko miejscami ciekawi, a klimat... niby jest, ale jakby go nie było. Film powstał w mniej niż rok, więc w sumie nie powinno mnie to dziwić. Już daruję sobie naiwności i głupotki, bo w tej serii, na tym etapie każdy już powinien się do nich przyzwyczaić i je zwyczajnie ignorować.

czwartek, 11 czerwca 2015

The Devil Rides Out (1968) reż. Terence Fisher

Dziś jest 11 czerwca a świat okrążyła smutna wieść o śmierci Christophera Lee. Był to wielki aktor i każdy na pewno znał go chociażby z "Władcy Pierścieni", czy "Gwiezdnych Wojen". Był to też jeden z najlepszych aktorów kina grozy, któremu zawdzięczamy najlepszy wizerunek Draculi w historii kina. Aby uczcić śmierć tej wspaniałej persony postanowiłem zrecenzować jeden z moich pierwszych filmów z jego udziałem i przy okazji jeden z moich pierwszych Hammerów po cyklu "Draculi".

Duc de Richleau i Rex Van Ryn zaniepokojeni dziwnym zachowaniem swojego przyjaciela odkrywają, że wplątał się on w satanistyczny kult, któremu przewodzi potężny czarnoksiężnik Mocata.

Hammer idzie wraz z panującym w latach 60tych trendem na kino okultystyczne, oczywiście wciąż w swoim wyjątkowym stylu. Christopher Lee wciela się w znającego się na okultyzmie de Richleau. Nie jest to rola szczególnie wyróżniająca się w dorobku tego aktora, ale widać tu popis umiejętności.
Na przeciw niemu staje Mocata, czyli Charles Gray... no wiecie, narrator z "Rocky Horror Picture Show". Ale jak to? Ten sympatyczny pan stoi na czele kultu Rogatego? Odpowiedź brzmi - tak i jest niesamowity. Nie tylko sama postać przykuwa uwagę, ale i sam aktor jest niezwykle demoniczny. Mocata to człowiek na pozór kulturalny, a który samą swoją obecnością jest w stanie każdego zahipnotyzować. To mocny czarny charakter.

Gdy film rusza to z impetem i nie zwalnia ani na minutę. Jedyną dłużyzną jest trochę przydługi pościg samochodowy. Poza tym, przechodzimy od sceny do sceny i cały czas coś się dzieje, aczkolwiek do niektórych scen dochodzi zbyt szybko.

Akcja dzieje się w czasach współczesnych, co nie przeszkodziło Fisherowi w wykorzystaniu pięknej scenografii. Klimat buduje także użycie w filmie różnorakich przesądów. Te w połączeniu z cieszącymi oko rytuałami tworzą niepowtarzalną atmosferę, może nie grozy, ale jest to coś przyjemnego co wciągnęło mnie całkowicie. Do tego dochodzi zabawa kiczem. Już nie mówię o efektach specjalnych. Widok Diabła, który wybucha, dostając krucyfiksem, jest naprawdę uroczy.

"The Devil Rides Out" to film pełen uroku. Nie jest to może coś na miarę "Dziecka Rosemary", ale jest to Hammer w najlepszym wydaniu, z cudownym klimatem i świetnymi aktorami.