poniedziałek, 31 sierpnia 2015

A jednak żyje (1974) reż. Larry Cohen

Filmografie Larry'ego Cohena znam w sposób pobieżny. Jako scenarzysta pracował przy masie naprawdę dobrych filmów. Jako reżyser głównie siedział w tandetnym, ekstremalnie kiczowatym kinie klasy B. W jego wesołej twórczości można wyłapać prawdziwe perełki, jak i niezdatne do oglądania, nudne koszmarki. Niezależnie od tego, facet zawsze raczy nas przedziwnymi pomysłami.

Moim pierwszym kontaktem był film "It's Alive" z 1974 roku, oraz jego kontynuacje.
Państwo Davis oczekują dziecka i nie mogą się doczekać przyjścia szkraba na świat. Podczas porodu okazuje się jednak, że maleństwo jest wściekłym mutantem. Zabija wszystkich lekarzy na sali i ucieka, a za nim uganiać się będą wszyscy policjanci w okolicy.

Przyznajcie się - każdy chciałby obejrzeć, choćby z ciekawości film o morderczym noworodku-mutancie. Jak głupie i campowe to może być? A no... prawie, że wcale. "It's Alive" nie jest tym czym może się wydawać. Horror jest tutaj na dalszym planie, pierwsze skrzypce gra bowiem dramat.
Rodzina traci dziecko w dość... niecodzienny sposób, co samo w sobie jest ciosem. W dodatku jest ono małym krwiożerczym potworkiem, plus jeszcze są prześladowani zarówno przez policję, dziennikarzy i lekarzy, którzy chcą dziecka do swoich eksperymentów. Trochę tego za dużo.
Wszystko to wypada, może nie idealnie, ale dość przekonująco, żeby chwycić widza miejscami za serce, za Johna Ryana i Sharon Farrell.
On traci pracę, stara się swoją rodzinę bronić przed wścibskimi, przechodzi przez wyparcie się dziecka, próbę zabicia go i w końcu akceptację. Ona znerwicowana traci zmysły.

Film ma swoje momenty, ale nie ustrzegł się typowych dla kina klasy B bolączek. Tempo akcji jest bardzo powolne i jeśli szukacie jakiegoś solidnego horroru to zły adres.
Montaż miejscami siada, krew bywa zbyt czerwona, a charakteryzacja wygląda mało przekonująco. To, co widzimy zwyczajnie nie wygląda w większości jak śmiertelne rany.

Na plus warto zaliczyć całkiem fajny wygląd dzieciaczka i klimatyczną muzykę Herrmana. Nie jest to jakiś bardzo dobry film, ale z przymrożeniem oka ciekawy, klimatyczny i trochę smutny. Ja nie żałuję, chociaż nie wiem czy mógłbym go z czystym sumieniem polecić.

niedziela, 30 sierpnia 2015

Terminator: Genisys (2015) reż. Alan Taylor

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Tyle złego się o tym filmie nasłuchałem, miałem go nie oglądać, a co dopiero recenzować, ale dostałem pretekst od pewnej osoby, żeby rzucić okiem. I trochę głupio przeskakiwać do tego filmu, bez omówienia "Buntu Maszyn" i "Ocalenia"... ale dojdziemy do tego.

"Terminator: Genisys" rozpoczyna się od narracji Kyle'a Reese'a, która jest zlepkiem jego słów z pierwszej części z narracją Sary Connor z T2. Scenarzyści byli do tego stopnia leniwi, że przepisali wszystko słowo w słowo.
No i mamy scenę gdy mały Kyle spotyka Johna Connora po raz pierwszy, mamy bitwę, scenę z podróżą w czasie i trafiamy do 1984 roku. Początek nawet mnie trochę pozytywnie nastawił, ale też pokazał pierwsze mankamenty. Aktorzy są drętwi w cholerę, a ich kwestie sztuczne i nienaturalne. Ok, może jedna osoba, poza Arnoldem się wybija i jest nim Jason Clarke w roli Johna Connora. Miło, że po dwóch wpadkach w końcu tę rolę obsadziła właściwa osoba.
Miłym smaczkiem jest powrót do znajomych miejscówek z pierwszego filmu, ale odtworzone na nowo sceny wyglądają jakby grupa amatorów wzięła kamerę i starała się po swojemu zrekonstruować scenę z ulubionego filmu.

I od tego momentu zaczyna się istny potok gówna.
Kyle zostaje zaatakowany przez T-1000, ratuje go Sarah i okazuje się, że przeszłość i przyszłość nie są już takie jakie powinny. Gdy Sarah miała 9 lat, przybył inny Terminator by ją chronić. Cała trójka się schodzi i próbują powstrzymać system komputerowy o nazwie Genisys, który później stanie się Skynetem... czyli znowu mamy próbę powstrzymania Dnia Sądu... I've found your lack of creativity disturbing.

"Genisys" mnie poraził. Mija te 30 minut i gdy tylko akcja zaczyna nabierać tempa, cała fabuła sypie się jak domek z kart.
Kto wysłał dobrego Arnolda jeszcze dalej w przeszłość?
Skąd w 1984 roku wziął się T-1000? Dlaczego upuszczając kroplę swojego metalu uruchomił zniszczonego Terminatora? Jakim cudem Sarah i stary Arnold zbudowali działający wehikuł czasu i dlaczego wysyłają się na środek pierdolonej autostrady?
Jakim cudem Kyle i Sarah mają być razem, skoro nie ma żadnych przesłanek ku temu by się w sobie zakochali i w ogóle spłodzili Johna? Jakim cudem Sarah i Terminator wiedzą o tym jak miała wyglądać przeszłość i przyszłość skoro to się tak naprawdę nigdy nie wydarzyło?
I CO TU SIĘ KURWA DZIEJE!?

Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że jest scena, gdzie Kyle zasypuje swoich towarzyszy pytaniami, które zadaje sobie każdy z widzów w tym momencie i film wymija je w bardzo żałosny sposób. Terminator mówi po prostu - "te dane zostały ze mnie usunięte".
Film ledwie się zaczyna, coś się dzieje, ale nie dowiesz się dlaczego... bo chuj ci w dupę. Idź czekać na sequele z nadzieją, że może coś wyjaśnią.

I potem jest coraz gorzej...
Kyle Reese niczym nie przypomina siebie z pierwszego "Terminatora". Zamiast bycia... jak Michael Biehn, bo lepiej tego nie umiem określić, jest kompletną pierdołą. Nie tylko przez to, że Jai Courtney gra go z twarzą jakby sam siebie pytał co tu właściwie robi, ale scenariusz sam robi z niego popychadło i postać kompletnie zbędna w tym całym bajzlu. W dodatku neguje wszystko co mówią mu bohaterowie, nawet wtedy kiedy mają rację.

Później twórcy wprowadzają coraz więcej dziwnych rzeczy, wywracają wszystko do góry nogami migając się od odpowiedzi na pytania "jak?" i "dlaczego?". I film znowu sam zadaje pytania, a potem wykręca się z odpowiedzi na nie... po prostu ewidentne budowanie pod trylogię, której jedynym celem jest zarobienie na marce, przy okazji gwałcąc ją i posyłając do piachu.

Pozytywy są raptem trzy.
Pierwszym jest samo Genisys i pokazanie uzależnienia od technologii.
Drugim jest Arnold, który mimo lat wciąż nieźle sobie radzi i dostaje kilka niezłych momentów.
Sceny akcji są angażujące, zwłaszcza te z początku filmu. Film ma swoje momenty pod tym względem, ogółem dzieje się mnóstwo rzeczy, ale nic z tego nie składa się na logiczną, spójną historię. Aczkolwiek, gdy już mija te 2/3 to seans robi się w miarę bezbolesny bo bohaterowie mają cel i zwyczajnie dążą do jego zrealizowania.
Jedyne co świadczy o tym, że w ten scenariusz ktoś włożył jakikolwiek wysiłek są całkiem przyjemne nawiązania do poprzednich części, a jest ich całkiem sporo.

Żeby oddać sprawiedliwość, miejscami dobrze się bawiłem. Akcja, może i absurdalna, absorbowała mnie, a niektóre elementy fabuły nawet mi się podobały - wątek Genisys, relacja Terminatora z Sarą były w porządku. Reszta nie dość, że wywraca do góry nogami wszystko co znamy, nie wyjaśnia nam dlaczego, to jeszcze swoją intrygą nie jest niczym nowym.

Aktorzy, z dwoma wyjątkami, są zwyczajnie źle dobrani, źle ukierunkowani, a scenariusz nie daje im nawet pola do interpretacji.

To żenująco zły i poplątany film, na bazie którego ma powstać cała trylogia. Może i byłbym bardziej pozytywnie nastawiony, gdyby nie to, że to zła zagrywka sama w sobie, poza tym... z "Ocaleniem" miało być tak samo - pierwsza część, która ma być pretekstem do nowej trylogii filmów.

I wiecie co? Tamten film zebrał takie baty, że wszystkie plany porzucono i w przypadku "Genisys" scenariusz póki co się powtarza. Jestem ciekaw ile takich podejść ta seria jeszcze zaliczy nim zamieni się w kompletny burdel na kółkach.

Cameron, wróć...

piątek, 28 sierpnia 2015

Highlander: Endgame (2000) reż. Douglas Aarniokoski

Wstydzić się powinno studio Dimensions za posłanie do piachu kolejnej filmowej marki. Wstydzić też powinienem się ja, gdyż kiedyś omawiany film lubiłem, a nawet uważałem za dobry...

"Highlander: Endgame" obrał sobie za cel powiązania filmowej trylogii z serialem z Adrianem Paulem. Samo to jest wyczynem karkołomny, a jego efektem jest absurdalny crossover, jakiego nie powstydziłyby się horrory Universala. Właściwie... ciągłość fabularna "Nieśmiertelnego" to coś, co te filmy mają ze sobą wspólnego.

Zaczynamy od tego, że Rachel, przyjaciółka Connora z pierwszego filmu ginie w wybuchu. Nasz bohater się załamuje i oddaje się do sanktuarium, miejsca gdzie przebywają nieśmiertelni nie chcący walczyć. Ale ono też zostaje puszczone z dymem i za wszystkim stoi niesamowicie popierdolony, pozbawiony logicznych motywacji Jacob Kell.
W filmie występuje też Duncan McLeod, którego znamy z serialu. wspólnie z Connorem będą musieli stawić czoła z naszym przeszarżowanym czarnym charakterem.

Po drodze mamy kilka wątków pobocznych, które pierdolą ciągłość fabularną jeszcze bardziej, tak samo jak wszelką logikę.
Zacznijmy od Jacoba - żył on w wiosce Connora i był wychowywany przez miejscowego księdza. Księżulo każe spalić matkę Connora na stosie, tym samym skazując siebie na śmierć. Jacob sam okazuje się nieśmiertelnym i postanawia prześladować Connora w ramach zemsty za zabicie przybranego ojca-dupka. Gorszych motywacji nie mógł mieć.

Facet ma też głęboko w dupie zasady Gry, montuje sobie mała armię nieśmiertelnych i rośnie sobie w siłę... co ma jeszcze mniej sensu. Jakby tego było mało, łamanie zasad nie wiąże się z żadnymi konsekwencjami.

W filmie poznajemy też Kate, również nieśmiertelną, która deklaruje się jako żona Duncana. Wiecie, w serialu facet przeżywał tyle miłości w przeszłości i teraźniejszości, ale nigdy nie było mowy o tym, że kiedykolwiek miał żonę. Ta pani bierze się kompletnie znikąd i ma za złe Duncanowi, że ten uczynił z niej nieśmiertelną... bo okazuje się, że jeśli potencjalny nieśmiertelny nie będzie mieć swojego pierwszego zgonu na koncie, to jego umiejętności nigdy się nie uaktywnią. WHAT A BULLSHIT!

Jest jedna dobra rzecz w fabule, a mianowicie relacje Connora z Duncanem. Wszystkie retrospekcje pokazujące ich wędrówki, treningi itd, cała ich relacja w filmie jest całkiem nieźle nakreślona. Widać chemię między Lambertem i Paulem i choć raz zdarza sięim mieć autentyczną frajdę.

Pojawiają się inni bohaterowie z serialu, tacy jak Joe i Methos.... i jeżeli serialu nie widziałeś, to za chuja nie będziesz wiedział kim oni są, bo film nie przedstawia ich w żaden sposób.

I to są największe plothole filmu, przy czym to i tak jest tylko wierzchołek góry lodowej. Uwierzycie lub nie, ale "Endgame" jest nawet gorszy od "Nieśmiertelnego II". Ten drugi chociaż od strony technicznej prezentował jakiś poziom. Tutaj mamy do czynienia z wersją kinową krótszą od reżyserskiej o 10 minut, zawierające NAJISTOTNIEJSZE dla filmu sceny, takie jak wprowadzenie bohaterów.

I takie coś nie jest u Dimension Films czymś nowym, bo z ich "Halloween 6" było identycznie. Też powstały dwie różniące się między sobą wersje.
Scenariusz do "Highlander: Endgame" najpierw był pisany przez Gregory'ego Widena. Później przechodził z ręki do ręki, aż chyba ze oryginalnego skryptu nie pozostało nic.

To jednak i tak nie koniec tego kalekiego procesu twórczego, bo gdy film miał już zmontowane poszczególne sekwencje, studio rozmieniało je na drobne i montowało jeszcze raz w pozbawioną sensu kupę. Ilość wyciętych scen jest ogromna i możecie je znaleźć w sieci.
Przez podobny proces przeszedł "Hellraiser IV", ale tamten film miał o wiele więcej szczęścia.
W Dimension pracuje najwyraźniej banda idiotów, którzy nie mają zielonego pojęcia o tworzeniu filmu... bo jak inaczej można nazwać ludzi, którzy swoje dobre pomysły wypieprzają do kosza? No chyba, że umyślnie sabotują poszczególne marki.

I tak, montaż filmu jest koszmarnie skopany w wielu miejscach. Najbardziej rzuca się sekwencja walki na miecze, która jest 2 razy powtarzana. Zaraz obok niej są fatalnie zdubbingowane sceny z Adrianem Paulem.
Efekty specjalne też są złe. Green screeny są boleśnie widoczne, błyskawice i eksplozje sztuczne, wygląda to tak tanio, że człowiek przestaje wierzyć, że ktoś tu w cokolwiek włożył jakikolwiek wysiłek.

Jedyne co mi się jeszcze w tym filmie podobało, to niektóre sceny walk... mimo iż one też miały swoje absurdy.

I mógłbym powiedzieć, że to po prostu chujowy film, ale "Endgame" swoim absurdem przypomina mi strasznie "Frankenstein spotyka Wilkołaka". W obu przypadkach mamy olewający jakąkolwiek ciągłość crossover, pozbawiony na dobrą sprawę sensu.
Connor nawet swoim zachowaniem przypomina Lawrence'a Talbota.

Poza tym rzuciło mi się w oczy jeszcze coś. W "Frankenstein spotyka Wilkołaka" jest scena, w której Lawrence chodzi sobie po spalonym zamku, gdzie książki na regałach są nienaruszone. Gdy Duncan wchodzi do sklepu z antykami Connora możemy zobaczyć dokładnie to samo.

Cóż za koszmarny film. Jest w nim tyle złego, że nie wiedziałem od czego zacząć. Rzadko się widzi film do tego stopnia skopany na tak wielu płaszczyznach.
Do zakopania pod ziemią.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Nieśmiertelny III: Czarnoksiężnik (1994) reż. Andrew Morahan

Wiele osób mówiło - jeśli chcesz zrobić dobry sequel "Nieśmiertelnego" to obejrzyj pierwszy film i zrób coś podobnego. Nikt nie przewidział jednak, że Andy Morahan weźmie sobie te słowa aż tak dosłownie.

Film zaczyna się od retrospekcji. McLeod po śmierci żony Heather wyrusza w długą podróż po świecie, aż trafia do Japonii, gdzie szkoli się u czarnoksiężnika Nakano. Ten ma jednak zaciekłego wroga, nieśmiertelnego Kane'a, który pragnie jego magicznych umiejętności. Dochodzi do gównianej konfrontacji, stary mag ginie, a przyśpieszenie rozkurwia górską jaskinię i Kane wraz ze swoimi nieśmiertelnymi towarzyszami zostają zamrożeni.

Potem akcja przenosi się do kilku lat po wydarzeniach z pierwszej części. McLeod zdobył nagrodę, adoptował dzieciaka i wiedzie sobie spokojne życie... aż grupa archeologów odnajduje jaskinię Nakano i nasz zły nieśmiertelny zaczyna odmarzać.

"Nieśmiertelny III" ignoruje całkowicie istnienie feralnej dwójki, ale popełnia mnóstwo jej błędów. Zacznijmy od tego, że zarys fabuły nie ma zbyt wiele sensu. Jakim cudem lód wyłączył Kane'a z walki nieśmiertelnych? Dlaczego ci dwaj debile służą mu, skoro sami są nieśmiertelni?

Film popełnia jednak inną zbrodnię, gdyż jest w zasadzie powtórką po pierwszej części. Skopiowane są tu nie tylko wątki, ale i całe sceny.
Wątek przybranego syna Connora byłby ciekawy, gdyby relacje ojciec-syn jakkolwiek zarysowano. Ale nie, dzieciak jest tylko po to by kogoś mógł nasz szalony antagonista porwać, co więcej zamiast rozwoju tego wątku, film woli skopiować wątek miłosny kreska w kreskę. Dorzucone są flashbacki o innej wielkiej miłości Connora... która też nie ma racji bytu, bo w pierwszym filmie Connor sam mówi, że od śmierci Heatehr nie był z nikim.

Pomówmy sobie o naszym czarnym charakterze. Mario Van Peebles jako Kane jest w porządku, choć widać, że w dużej mierze kopiuje kreacje Clancy'ego Browna, razem z jego charakterystycznym głosem. Sama postać byłaby interesująca, bo w końcu jest cholernym czarownikiem. Jedyny problem jest taki, że film nic z tym wątkiem nie robi. Kane swoich czarów nie używa w walce, tylko żeby zarąbać okulary pierwszym lepszym z ulicy, albo zmienić się w sępa. Ekscytujące, nieprawdaż?

Dochodzi do tego całe mnóstwo skopiowanych scen. Wątek miłosny jest jedynie pretekstem by zachować wszelkie retrospekcje, sam w sobie zmierza tylko do ostrej sceny łóżkowej. Tylko i wyłącznie.
Tak samo jak w jedynce mamy przesłuchanie na policji, scenę jazdy samochodem, babkę, która będzie się starała odkryć tajemnicę Mc Leoda, Kurgana... przepraszam, Kane'a zabawiającego się z prostytutką... po prostu jedno wielkie zerżnięcie z pierwszego filmu.

Strona wizualna filmu jest jego sporym atutem. "Nieśmiertelny III" ma swój klimat, jest solidnie nakręcony. Poszczególne ujęcia, scenografie, oświetlenie, czy dynamiczny montaż dają radę.
Efekty specjalne z kolei są nierówne. Film z jednej strony stosuje odrobinę solidnego CGI, podczas przemian Kane'a... a z drugiej strony mamy te tragicznie wyglądające błyskawice, jakby je ktoś kredą namalować na kadrach filmu.
Walki na miecze są wyjątkowo słabe. Pierwszy film był archaiczny, ale mimo wszystko oglądało się je z zaciekawieniem. Tutaj nie tylko są krótkie, ale też pozbawione jakiegokolwiek pomysłu, polotu, czy napięcia.

Jest w tym wszystkim jednak coś autentycznie dobrego. Connor podczas filmu musi na nowo nauczyć się walczyć ,wrócić do formy i przekuć swój zniszczony miecz. Sceny gdy  pędzi po znajomych terenach, gdzie kiedyś trenował z Ramirezem mają w sobie nutkę pesymizmu. Nasz bohater został sam, nikt nie udzieli mu rady, nikt mu w tej walce nie pomoże. Ta jedna jedyna sekwencja uchwyca w sobie ducha pierwszej części.

"Nieśmiertelny III" miał potencjał na być zjadliwym sequelem. Byłbym w stanie przeboleć absurdalne przywrócenie czarnego charakteru, gdyby film miał w sobie więcej ducha, lepsze walki, co ważniejsze - relacje Connora z synem, lepsze wykorzystanie umiejętności czarnego charakteru, większy nacisk na osamotnienie Connora w walce...
Strona wizualna, klimat, muzyka, czy nawet gra aktorska była solidna. Można było sklecić dobry film. Co się stało? Nie mam pojęcia.

środa, 26 sierpnia 2015

Wiklinowy Koszyk (1982) reż. Frank Henenlotter

Lubię wszelkiej maści dziwaczne gówno, jakiego w latach 80tych było sporo. Frank Henenlotter jest bez wątpienia człowiekiem o wybujałej i spaczonej wyobraźni. Przejrzałem jego filmografię i doszedłem do wniosku, że jestem na jego filmy zbyt zdrowy psychicznie. Jest jednak jedna pozycja, którą bardzo polubiłem. Był nią "Basket Case".

Duane Bradley zatrzymuje się w obskurnym hotelu w Nowym Yorku, płacą za niego budżetem filmu. Nie żartuję, pieniądze, które aktor Kevin Van Hentenryck wyciąga na początku to pieniądze za, które ten film powstał.
W swoich rękach niesie pokaźny koszyk z ciekawą zawartością. Jest ona brzydka, groźna i żądna zemsty.

Henenlotter swój film kręcił w iście spartańskich warunkach. Dysponował budżetem raptem 35 tyś. dolarów, czteroosobową ekipą i grupą aktorów, chyba ściągniętych prosto z ulicy.
Wadą filmu jest jego kiczowatość i niestety tandetność. Charakteryzacja jeszcze daje radę, ale sceny gore (choć obfite w krew), czy też wykorzystana w kilku miejscach animacja poklatkowa, potrafi wzbudzić u widza politowanie.
Z aktorów wszyscy grali w przerysowany, czasem podchodzący pod głupkowatość sposób. Jedynie Van Hentenryck balansował gdzieś między grą " w porządku", a idiotyczną.

Ale, trzeba oddać filmowi sprawiedliwość - przedstawiona w nim historia jest całkiem ciekawa. Relacje między Duanem a jego zdeformowanym bratem to powalona psychodrama, połączona z absurdalnym body-horrorem, z topornym wątkiem romansowym na doczepkę.

Film posiada też wszystko co urocze w kinie klasy B z lat 80tych, a nawet w solidny sposób buduje suspens i napięcie. Muzyka Gusa Russo także jest jednym z tych bardziej klimatycznych soundtracków kina grozy jakie słyszałem.
Sam design potworka mimo swojego kiczowatego wykonania jest surrealistyczny... może niekoniecznie już straszny, ale groteskowy na pewno.

Krótko mówiąc - "Basket Case" to mieszanka naprawdę dobrego horroru z kompletnie koślawym i głupim horrorem. Film tandetny, ale kreatywny, balansujący na granicy bycia dobrym i tak złym, że aż śmiesznym. Skutkuje to porytym seansem, który daje dużo frajdy tak, czy siak.

Później Henenlotter nakręcił jeszcze 2 sequele, które miały swoje momenty, ale nie miały już tego klimatu. Szły o wiele bardziej w kierunku absurdalnej komedii i niestety strasznej nudy... dlatego też nie warto sobie nimi zawracać głowy.

wtorek, 25 sierpnia 2015

Batman zbawia świat (1966) reż. Leslie H. Martinson - - - albo, zbierałem mózg z podłogi.

Zrecenzowanie tego filmu jest nie lada wyzwaniem, bo żadne słowa nie są w stanie oddać tego co widziałem.
"Batman zbawia świat" jest pełnometrażowym filmem nakręconym na potrzeby (nie)sławnego serialu Adamem Westem w roli tytułowej.
Rozchodzi się o to, że mamy tu crossover czterech złoczyńców, którzy chcą przejąć władzę nad światem *Of course!* i nasz gacek wraz z Robinem będą się starać ich powstrzymać.

Wiecie, bardzo trudno jest mi uchwycić w jednym zdaniu jak surrealistycznie absurdalny jest to film.
Zaczyna się od sceny ratowania jachtu. Batmanowi machają i salutują wszyscy ludzie w mieście, gdy ten leci sobie bat-kopterem... i ów śmigłowiec wyposażony jest w bat-drabinę (bo jakżeby inaczej) i specjalny szprej przeciwko wybuchającym rekinom.
Tak, ja tak na serio.

Sam ten wstęp idealnie obrazuje nam z jakim dziełem będziemy mieli do czynienia. Poziom infantylności i naiwności wypierdala wszystkie mierniki w kosmos, gdy najgłupsze możliwe rozwiązania fabularne stają się rzeczywistością, a tok rozumowania bohaterów we wszystkich sytuacjach jest do tego stopnia *nie mam słowa*, że mózg sam wypełza człowiekowi z czaszki i ląduje na podłodze, gdzie doznaje samozapłonu.

I mógłbym, nawet  chciałbym podać jakieś konkretne przykłady tego jak niedorzeczne jest to dzieło, ale nie powinienem. Mogę jedynie wam powiedzieć, że złoczyńcy są kreskówkowo przerysowani, przywódcami narodów są poszczególne stereotypy, a West i Ward wymawiają swoje absurdalnie-niedorzeczne kwestie w sposób tak kurewsko poważny, wyniosły i przedramatyzowany, że to mogłoby posłużyć jako broń masowej zagłady przeciwko szarym komórkom mózgowym.

Polscy dystrybutorzy tym razem trafili w sedno swoim tytułem. Oglądając "Batman zbawia świat" człowiek dochodzi do wniosku, że nie ma chuja, ten cały absurd musi być i jest zamierzony... ale jednak... jakieś ziarnko niepewności w człowieku pozostaje.
Ja, nawet oglądając go drugi raz byłem nim porażony i ubaw z niego miałem pierwszoligowy. To, co ja sobie tutaj wypisuję to jest nic. Każdy powinien to arcydzieło campu w esencji zobaczyć na własne oczy.

Phantasm III (1994) reż.Don Coscarelli

Zacząłem o tej serii mówić dawno temu i co miesiąc miała pojawiać się recenzja jednej z odsłon... tak miało być w teorii. W praktyce... cóż.
Ale wracamy. Mija kolejne kilka lat nim Coscarelli wydaje na świat kolejną część swojej pojebanej serii i tym razem film wywołał mieszane uczucia pośród fanów.

Zaczynamy tam, gdzie skończyła się część poprzednia. Reggie, Mike i Liz uciekają z płonącego domu pogrzebowego, kilka metrów dalej wita ich odrodzony TallMan i ich samochód się rozbija. Liz umiera, a Mike trafia do szpitala, gdzie ma wizję podróży w stronę światła i spotkania tam brata... a potem atakuje go wkurwiona pielęgniarka-zombie.

Właściwie to nie była byle wizja, gdyż Jody, brat Mike'a z pierwszej części faktycznie wraca i zmienia się w jedną z kulek.

Potem Mike zostaje porwany, a Reggie rusza mu na ratunek, przy okazji znajdując sobie ciekawych sprzymierzeńców w postaci byłej, czarnoskórej komandoski i dzieciaka, będącego bardziej morderczą wersją Kevina samego w domu.

"Phantasm III" daleko idzie z akcją i humorem... być może nawet za daleko. Akcja wylewa się z filmu już od samego początku i praktycznie cały czas coś się dzieje. Humor, zwłaszcza slapstick jest w porządku, jednak czuć, że Coscarelli się nieco z tym wszystkim zagalopował i pewne rzeczy wypadają zwyczajnie idiotycznie. Pomysł na małego dzieciaka, który zabija bandę oprychów rzucając do nich frisbee z doklejonymi żyletkami jest... kontrowersyjny, że tak to ujmę. Ale wszyscy bohaterowie są nieźle zagrani, sympatyczni i dobrze zarysowani, więc tu nie ma się do czego przyczepić.

Film jednak nie zepchnął klimatu na dalszy plan. "Trójka" pozostaje gdzieś w klimacie swojego poprzednika, z dorzuceniem gry kolorów i świetnych ujęć. Strona wizualna filmu, z tymi wszystkimi laserami i tak dalej, najzwyczajniej się sprawdza i też jest czymś nowym. No i dochodzi znów tajemnica, o co w tym wszystkim chodzi.

Efekty specjalne są nieco bogatsze niż w swoich poprzednikach, ewidentnie widać, że Coscarelli dysponował jeszcze większym budżetem, więc mógł sobie pozwolić na jeszcze więcej. Nawet wraca obsada z pierwszej części. Mike'a znów gra Michael Baldwin, a razem z nim do serii, już na dobre, powraca Bill Thornbury.

Mamy spory twist na koniec, nad którym trochę trzeba pogłówkować, żeby to miało sens... o ile to w ogóle może mieć sens, tak czy inaczej wszystko się wywraca do góry nogami i zostajemy z furtką na kolejny sequel.

Trzeci "Phantasm" lubię najmniej z całej serii, ale wciąż lubię. Pomimo zbyt dużej ilości komedii, nie stracił uroku poprzedników, wciąż serwuje nam kilka ciekawych, absurdalnych pomysłów i jako kino akcji sprawdza się bezbłędnie. Nie da się jednak ukryć, że jest to film mocno kontrowersyjny. Jedni uważają go nawet za lepszy od "dwójki", inni uważają, że to początek końca serii. Ja jestem gdzieś pośrodku.

Pająk (2002) reż. David Cronenberg

Film rozpoczyna się na stacji metra. Widzimy idący w stronę kamery tłum, masę ludzi wychodząca z pociągu. Na samym końcu, niepewnym krokiem i z twarzą przedstawiającą całkowite zagubienie wysiada on - Dennis Cleg.

Patrick McGrath napisał scenariusz na podstawie własnej powieści i poszedł z nim do Davida Cronenberga... bo któż inny nadawałby się lepiej do wyreżyserowania tejże historii. Kanadyjczyk był scenariuszem tak zachwycony, że film w całości sfinansował z własnej kieszeni. Jak go tu nie podziwiać?

"Pająk" znacząco odbiega swoją tematyką od dotychczasowej pracy Kanadyjczyka. Odchodzi od makabreski, na rzecz analizy zawiłości umysłu, chorego umysłu.
Już na samym wstępie objawia nam swój melancholijny i depresyjny klimat, będąc dziełem bardzo powolnym i nastrojowym.

Grany przez Ralpha Fiennesa mężczyzna wraca w rodzinne strony, gdzie w pensjonacie pani Wilkinson zacznie analizować wspomnienia z dzieciństwa, które przyczyniły się do jego schizofrenii.
Sposób prowadzenia tychże retrospekcji jest bardzo ciekawy, gdyż Cleg jest nam pokazywany jako ich obserwator, co dodaje całości nutki surrealizmu. Z czasem jednak widz zacznie się zastanawiać, czy przywoływane przez niego wspomnienia są prawdziwe.
Za tym idzie cała masa symboliki. Żadna rzecz nie jest tu przypadkowa i odnosi się do głównego bohatera.
Przykładowo, Cleg od początku daje wrażenie skrytego, oderwanego od rzeczywistości. W każdej scenie wygląda na przerażonego i zagubionego. Mamrocze cały czas coś do siebie, zbiera różne śmieci, a swoje wspomnienia zapisuje w notesie niemożliwymi do odczytania bazgrołami. Nie pozwala jednak dotykać nikomu swoich rzeczy i skrzętnie ukrywa je przed światem.
Nawet gdy snuje się po ulicy, nigdy nie widzimy tam żadnych przechodniów.

Opisuję wszystko takim jakim jest, Ralph Fiennes jest w tej roli bezbłędny... cóż jeszcze można rzec.
Reszta obsady to też nie byle kto - Gabriel Byrne, Miranda Richardson w podwójnej roli...

Po dziś dzień "Pająk" uchodzi za najwierniejszy obraz schizofrenii w kinie i nawet takiemu laikowi jak mi trudno się z tym kłócić. Na tym etapie Cronenberg na dobre pożegnał się z horrorem i postanowił swój styl mieszać z przeróżnymi gatunkami kina.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Trzy oblicza strachu / Czarne święto (1963) reż. Mario Bava


"Trzy oblicza strachu" są 3-częściową nowelą od Mario Bavy i był to mój pierwszy kontakt z tym reżyserem... i nie mogłem mieć lepszego startu.
Na wstępie wita nas sympatycznie Boris Karloff mówiąc o tym, że duchy i wampiry są jak najbardziej realne. One też chodzą do kina i być może teraz siedzą obok nas.

Pierwsza historia zestawienia jest idealnym dowodem na to, że z dobrą historią Bava potrafi zdziałać cuda. A jest nią "Telefon".
Jest noc. Rosy bierze prysznic i dzwoni telefon. Głos w słuchawce deklaruje, że ją zabiję. Prześladowca nie ustępuje i okazuje się byłym kochankiem dziewczyny, teraz zbiegłym z więzienia.
Geniusz całej nowelki tkwi w jej minimalizmie. Jesteśmy zamknięci z główną bohaterką w jej domu, a gdzieś tam czai się na nią psychopata. Napięcie rośnie już od samego początku, a pojawienie się byłej kochanki, lesbijki Rosy wcale nie czyni atmosfery lżejszej.
Nie mogło oczywiście zabraknąć pełnych przepychu scenografii, przynoszących na myśl gotyckie filmy... żebyśmy nie zapomnieli kto jest reżyserem.
Zakończenie jest z kolei przewidywalne do bólu i trochę wszystko psuje, ale ogólne wrażenie pozostaje jak najbardziej pozytywne.

Drugą i przy okazji najdłuższą opowieść tego zestawienia, czyli "Wurdulaka" lubię najmniej.
W tej Boris Karloff obsadził jedną z ról. Gra on Gorcę, wieśniaka, który zabija tureckiego rzezimieszka, będącego Wurdulakiem, czyli takim wampirem. Teraz on sam jest takim stworem i zaczyna powoli eliminować członków swojej familii.
Cudowny w tej nowelce jest klimat drewnianej chatki i jej okolicy, w całości wykonanej w studiu. Do tego dochodzi kolorowe oświetlenie, sztuczne mgły, ruiny i świetna obsada. Poza Karloffem gra tutaj Mark Damon, którego widzieliśmy w "Zagładzie domu Usherów" Cormana.
Historię tę lubię najmniej, bo pomimo iż ma swój klimat i ciekawy pomysł, nie jest specjalnie wciągająca. Nie ma w niej zbyt wiele napięcia, pozwolę sobie stwierdzić, że jest z deczka przewidywalna. Trochę szkoda, bo jest najdłuższym epizodem całej noweli.

Ostatnia, "kropla wody" jest dla mnie kurewsko straszna. Naprawdę, siedziałem wryty w krzesło z ciarkami na plecach oglądając ją. To prekursor "Klątwy Ju-On" moi drodzy... w każdym razie ja tak myślę.
Pielęgniarka dostaje telefon, że jej podopieczna zmarła i trzeba ją przebrać w strój do trumienki. Owa staruszka nie była byle kim. Mieszkała w starej gotyckiej posiadłości, podobnej do tej z "Operazione Paura" i miała ciekawe hobby - kontaktowanie się ze zmarłymi. Więc, gdy owa pielęgniarka postanawia denatce zapieprzyć drogocenny pierścionek, noc we własnym domu zamienia się w koszmar.
Historia banalna, a jednak efektywna. Klimat to przede wszystkim kolorowe oświetlenie, którego reżyser nie szczędzi widzowi. Mrugające raz po raz światła wręcz same mówią "czekaj, zaraz coś się z tej ciemności wyłoni". I w takiej niepewności trzymani jesteśmy przez cały czas aż do niepokojącego finału.
Sama staruszka wygląda dość archaicznie, ale coś w tej krzywej mordzie jest co sprawia, że mam ciarki ilekroć ją widzę.
Wszystko to oniryczna atmosfera i świetnie budowane napięcie.

Oglądałem oryginalną, włoską wersję filmu. Wersja amerykańska mocno się od niej różni, nie tylko układem historyjek, ale i zapowiedziami Karloffa.
A jest to wielka strata, bo Boris żegna nas wraz z reżyserem bardzo uroczą sceną, mówiąc nam tym samym - Przestraszyliśmy cię, teraz zobacz sobie jak to wyglądało od naszej strony.

"Trzy oblicza strachu" są kawałem świetnego kina grozy. Każda z historii jest wciągająca, klimatyczna i różni się od pozostałych, przy okazji ukazując wszystko co najlepsze w kolorowej twórczości Bavy.

czwartek, 20 sierpnia 2015

A Bay of Blood (1971) reż. Mario Bava

Pewnego dnia Mario Bava postanowił zrobić giallo... ale nieco inne niż wszystkie, bo z grupą nastolatków w tle, odrobiną golizny i dużą ilością trupów. Tymże dziełem był "Bay of Blood", giallo, z którego później narodził się gatunek w horrorze zwany slasherem.

Zaczynamy z impetem. Hrabia zabija swoją starszą żonę... a potem ktoś zabija hrabiego. I ta scena w dużej mierze oddaje całokształt fabuły, za którą ciężko mi było nadążyć. Ilość wątków i postaci jest ogromna, a jako że większość postaci jest kompletnie bezbarwna, to trudno mi było odróżnić jednego faceta od drugiego. Tak, czy owak chodzi o to, że ktoś chce położyć łapy na posiadłości hrabiny i w tym celu zaczyna rąbać każdego potencjalnego spadkobiercę. Jednym z wątków jest grupka nastolatków, która musi sobie w starej posiadłości spędzić wieczór.

"Bay of Blood" mimo iż był dziełem wpływowym, sam slasherem nie jest. Posiada jego elementy, ale nim nie jest.
To właśnie temu filmowi zawdzięczamy grupę wkurzających nastolatków, którzy muszą spędzać noc tam gdzie nie powinni. Idącego za tym mordercę, solidną ilość mordu i krwi, oraz obowiązkową dawkę golizny także. Swoją drogą, to zabawne, bo postać grana przez Brigitte Skay najpierw ma scenę jak pływa sobie w jeziorku... a zaraz potem zostaje zabita.
Rozebrałaś się? To już nie jesteś potrzebna - idź i umrzyj!

Oczywiście nie mogło zabraknąć zdjęć i muzyki, jednak typowy dla Bavy klima  jest tu o wiele słabszy niż przy okazji innych jego filmów.

A zatem? Takie sobie 6/10
Nie jest to film zły, warto go zobaczyć chociaż żeby zobaczyć jak to się wszystko zaczęło. Kolejny dowód na to jak ważnym dla kina grozy twórcą był Bario Bava.

Dlaczego nie lubię "Piątku 13-go"?

 *SPOILERY!!!!*
Temat tego wpisu jest dość kontrowersyjny. Jak widzicie po tytule, nie lubię serii "Piątek 13-go". Nie dałem rady się do tych filmów przekonać, mimo licznych starań. I chyba problem polega na tym, że są to filmy dla widza o niskich wymaganiach - psychol, nabijanie bodycountu przez usuwanie kolejnych szablonowych bohaterów i odrobina golizny. Nic poza tym. Jedynymi slasherami, które lubię są Halloween i "Koszmar z ulicy wiązów", ale nie przez wyżej wymienione, ale przez ich unikalną atmosferę i podejście do tematu. "Piątki..." oryginalnością nie grzeszą.

Właściwie to pierwsza odsłona powstała na fali popularności filmu Carpentera, zapożyczając sobie całą masę z innych filmów. Morderstwa z perspektywy sprawcy to coś, co można zobaczyć w każdym włoskim giallo, natomiast wątek babki, która słyszy w swojej głowie głos "Kill, Kill!" był już w hammerowskim "Frankenstein stworzył kobietę".
To jednak nic bo ja zwyczajnie klimatu tego filmu nie poczułem. Do tego stopnia, że było to dla mnie oglądanie długich scen z bandą nudnych obozowiczów, przerywanych przez kilka mordów mniej lub bardziej pomysłowych. W rezultacie wynudziłem się strasznie.

Potem przyszedł sequel, który według opinii filmwebowiczów miał być lepszy. Pomyślałem, że zaufam i być może teraz się coś rozkręci. Co otrzymaliśmy? Pretty much, powtórkę z pierwszej odsłony. Schemat dokładnie ten sam, zmienia się tylko to, że mordercą jest Jason. Złamało mi to serce, jednak starałem się trwać przy serii dalej i dać jej szansę mnie zaskoczyć.

Trzecia odsłona miała już nieco lepszy klimat. Pomogły ujęcia w widescreenie, pomogła muzyka, można było odczuć całkiem fajną brudną atmosferę. Jason przybrał swoją ikoniczną maskę hokejową, a ja byłem pełen nadziei, że może tym razem będę dobrze się bawić. Klimat był... była też cała masa głupot, przez co część trzecia wydała mi się jeszcze gorsza od dwóch poprzednich. Kartonowi bohaterowie zamienili się w upośledzonych debili straszących siebie nawzajem, co czyniło całość jeszcze bardziej irytującą.

Nie poddawałem się. Przyszła pora na "The Final Chapter" (tytuł oczywiście kłamie) gdzie było odrobinę lepiej.
Piąta odsłona, została wyklęta przez wszystkich bo nie zawierała w sobie Jasona (oh what a twist!). Nie rozumiem jednak czemu, gdyż swoim poziomem nic a nic nie odstępowała reszty. Jasne był ten wielki TWIST, ale... muszę przyznać, że miał bohaterów którzy mnie choć troszkę, troszkę obchodzili. To już coś.

Część szósta, uznawana przez wszystkich za najlepszą miała świetny początek... i tyle mogę o tym powiedzieć, gdyż szybko wracamy do rutyny.
I to jest mój największy zarzut. Każdy z tych filmów ma to szalone, zabawne intro zwiastujące coś w ramach pastiszu... lub zabawy rodem z Evil Dead... Jason z filmu na film zmienia się w cholerne zombie, a oni zamiast zrobić coś zabawnego, bawić się konwencją, którą mają, wolą wałkować jedno i to samo do porzygu. "Piątki..." praktycznie stoją w miejscu od pierwszej części, bo mimo czasem niezłych pomysłów, wszystko sprowadzają  do tego samego.

Gdy przychodzi New Line Cinema, seria zaczyna pikować na jeszcze większe dno. W części siódmej Jason walczy z taką jakby Carrie, która rzuca w niego telewizorem... a w ósemce zwanej "Jason zdobywa Manhattan" mamy tylko 15 minut akcji na właściwym Manhattanie... reszta dzieje się na łodzi, która do owego miasta płynie.

W ramach "Jason idzie do piekła" twórcy puścili wodze fantazji i dali nam tak przesadzoną i kuriozalną paradę główna, że to jest wręcz surrealistyczne. Oczywiście sztampa wylewa się litrami i też serwowana jest z tą samą powagą co zawsze. To parada zrzynek, wziętych z dupy motywów i tragicznych efektów specjalnych. Na doczepkę - zapowiedź "Freddy vs Jason"

Jest jeszcze "Jason X", w którym to nasz zombiak ląduje w kosmosie. Film ma jedno z najgorszych CGI jakie widziałem, ale ma w sobie choć gram zabawy,zresztą na tym etapie byłem już kompletnie znieczulony na sztampę i absurdalność.

Seria ma wielu fanów, jest najdłuższą ze wszystkich slasherów... ale ja tego wszystkiego nie kupuję zupełnie. Brakuje mi w tych filmach klimatu i jakiegokolwiek ciekawego podejścia do tematu. Zwyczajnie nie moja bajka.

Operacja Strach (1966) reż. Mario Bava

Czas na jeden z najbardziej niedocenianych filmów Bavy, a przy okazji jeden z moich ulubionych i zdecydowanie jeden z bardziej tajemniczych.

W małej wiosce w górach pewna kobieta popełnia samobójstwo. Sprawę bada inspektor Kruger, jednak jego śledztwo staje w martwym punkcie, gdyż wieśniacy obwiniają o wszystko klątwę willi Grapsów, w której to denatka była służącą. Nie pomaga też fakt, że wszyscy srają ze strachu przed ową klątwą.
Sekcji zwłok dokonuje dr. Eswai, dokonując przy tym dziwnego odkrycia. Ofiara miała w sercu zaszytą monetę. Podczas gdy dwóch twardych racjonalistów wkurza się na miejscowych, nie zgadniecie... zaczyna się dziać weird shit.

"Operacja strach" ma dziwny tytuł. Poważnie, nie mam za cholerę pojęcia do czego on się odnosi, ale i tak wypada lepiej od anglojęzycznego "Kill, Baby, Kill".
Pierwsze co rzuca się w oczy to to, jak bardzo ten film jest Hammerowy. Podobnie jak u brytyjskiej wytwórni mamy przesądnych wieśniaków, tajemniczą posiadłość i ciążącą na niej klątwę. Standard.
Na klimat z kolei składają się ciasne kamienne uliczki, zamglone cmentarzysko, zakurzone karczmy, okraszone kolorowym oświetleniem, jak to u Bavy, cholernie sugestywnym.

Sama tajemnica, w mojej opinii, jest całkiem pomysłowa i jest punktem wyjścia do czegoś na wzór sennego koszmaru. Pierwsze 2 akty to intrygująca tajemnica z cholernie niepokojącym duchem małej dziewczynki, natomiast ostatni trzyma w napięciu, a atmosfera wszechobecnego zagrożenia jeszcze bardziej się nasila.

Może to tylko moja wrażliwa dusza, ale "Operacja strach" to naprawdę niepokojący film. Oglądając go siedziałem wryty w krzesło z ciarkami na plecach. Nie jest może wybitnie oryginalny, ale klimatyczny, stylowy i szalony jak najbardziej.
Zresztą, założę się, że "Ghosthouse" Lenziego dużo inspiracji znalazł własnie w tym filmie.

środa, 19 sierpnia 2015

Whip and the body (1963) reż. Mario Bava

Powiem szczerze, zmęczyły mnie na jakiś czas nieme filmy. W ramach przerwy zajmę się filmami Mario Bavy, zwłaszcza, że ten pan gościł u mnie stosunkowo rzadko.

Kurt Menliff powraca do rodzinnego domu. Swego czasu został wypędzony za uwiedzenie służącej tylko po to, by ją rzucić, co poskutkowało jej samobójstwem. Grany przez Christophera Lee jegomość nie należy do sympatycznych i już na samym starcie widzimy jaki z niego wyrachowany gad. Uwielbia on biczować młodą Nevenkę, która nawiasem mówiąc jest masochistką, zakochaną w nim na zabój.

Początkowo myślałem, że będzie to coś w duchu Poego, jednak dochodzi do morderstwa Kurta. Trochę szkoda Christophera Lee, który zaliczał tu świetną kreację. Mamy pogrzeb i nagle duch Kurta zaczyna nawiedzać Nevenkę i zapowiada zemstę, tym samym Krzysiu trochę powtarza swoją rolę z Draculi, tylko bez zębów i z kilkunastoma kwestiami więcej.

Tak więc człowiek wzdycha i myśli, że to kolejne ghost story... jednak nie. "Whip and the body" to całkiem ciekawa kombinacja sensualnych perwersji, tajemnicy, ghost story właśnie, a wszystko to w oprawie romantycznej gotyckiej baśni - czyli tego w czym Bava czuł się najlepiej.
Film subtelnie buduje suspens i przyciąga widza powolutku odkrywaną tajemnicą. Finał jest satysfakcjonujący i... w rzeczy samej jest to coś co wyszłoby spod ręki Mistrza Poe. Tak, czy owak nie ma tu żadnych dłużyzn,a jest to coś co u Bavy zdarza się dość często.

Klimat filmu jest zniewalający. Większość akcji dzieje się w nocy, gdy wszystko jest spowite mrokiem, a jedyne światło jakie pada na postacie i gotyckie wnętrza jest ciemno-niebieskie lub zgniło-zielone. Krótko mówiąc, jest cholernie mroczny.
A niektórych scenografii z tego filmu Bava użyje później w swoim "Black Sabbath".

Warto jest się z "Whip and the body" zapoznać bo to pełna cudownie mrocznego klimatu gotycka historia z rewelacyjnym aktorem na drugim planie.


poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Szok (1923) reż. Lambert Hillyer

Nieme kino ma to do siebie, że albo znajdziecie film wybitny, ze świetnie skonstruowaną fabułą i stylistyką, albo króciutki banalik, o którym szybko zapomnicie, a w którym akurat gra wasz ulubiony aktor.
"Szok" jest tym drugim, mimo iż sam mam do niego spory sentyment.

Reżyserem filmy był Lambert Hillyer, pracownik studia Universal, który w przyszłości zasłynie dzięki "Córce Draculi" i "Invisible Ray".
Fabuła przedstawia się następująco:
Lon Chaney gra Wilse'a Dillinga, niebezpiecznego gangstera na usługach złej do szpiku kości Ann Cardington. zostaje on wysłany przez swoją chlebodawczynię do małego miasteczka. Po co? Tego dowie się w swoim czasie. Póki co ma się zaprzyjaźnić z paroma osobami, poznać okolicę... żyć jak gdyby nigdy nic. Zakochuje się w młodej Gertrude Hadley i zaczyna rozmyślać nad swoim życiem przez co ciągle chodzi smutny. Wszystko przerywa telefon od Ann, która każde Wilse'owi zlikwidować ojca Gertrude, właściciela banku.

"Szok" ma bardzo randomowy tytuł, który nie odnosi się do niczego w fabule.
Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że scenarzysta inspirował się innymi filmami z Chaneyem bo powtarzają się tutaj przeróżne motywy. Nasz aktor gra sparaliżowanego od pasa w dół kalekę, który chodzi o kulach, - swoja drogą jak ktoś taki może być uznawany przez policję za niebezpiecznego? - akcja filmu zaczyna się w Chinatown... bo wszyscy PRAWDZIWI gangsterzy wywodzą się z Chinatown. Dochodzi do tego wątek nieszczęśliwej miłości i Chaney chodzi smutny... "Flesh and Blood" i "Outside the law" nasuwa się samo. Tak więc, oryginalnością film nie grzeszy.

Zaskoczyło mnie jednak jak przyjemnie się ten film oglądało. Chaney jest na tyle przekonujący, na tyle prawdziwie oddaje smutek swojego bohatera, że można przeżywać go razem z nim i cała ta prościutka historyjka nas obchodzi, nawet bardziej niż powinna. Czyni to całość nieco melancholijną.
A uwierzcie mi, to bardzo dużo, zwłaszcza na ten film. Aktorzy dają radę, aczkolwiek ich postacie są tak skomplikowane, że w ogóle. Gertrude jest miła dla Chaneya, stara się go podnieść na duchu i daje mu biblię...
Ann z kolei jest wcieleniem zła. Naprawdę, to do tego stopnia zimna i mściwa suka. Niby dostaje jakieś tam tło, ale to niczego nie zmienia.

Jest trochę dramatycznie, film ma absurdalny finał z trzęsieniem ziemi i kończy się happy endem większym niż można zakładać, że będzie. Gdyby nie Chaney to bym tego filmu nawet nie polecał. To praktycznie teatr jednego aktora, prosta historyjka, którą można obejrzeć i którą prawdopodobnie większość zapomni.

niedziela, 16 sierpnia 2015

Dom Egzorcyzmów (1973) - uzupełnienie do "Lisy i Diabła"

Joe Dante słusznie nazwał "Dom Egzorcyzmów" złym bliźniakiem "Lisy i Diabła". Postanowiłem dla małego uzupełnienia rzucić okiem na przerobioną przez studio wersję filmu Bavy i była taka jak zakładałem.

Fabuła prezentuje się z początku podobnie. Lisa widzi fresk diabła, następnie faceta o identycznej twarzy. Ten potem rozbija rzeźbę jej głowy i kobieta zostaje opętana.
Wszystkie sekwencje w domu Hrabiny zostały nieco pocięte i są one jedynie snem, wktórym utkwiła dusza bohaterki. W międzyczasie jej ciało będzie egzorcyzmować pewien ksiądz.

Stylowe intro oryginału zostało zastąpione przez bardziej sztampowe z dudniącą muzyką.
Stary materiał został pocięty i ni cholery nie tworzy niczego sensownego z wątkiem opętania. Baa, jedno gryzie się z drugim dosyć mocno. Cały wątek Maximilliana nie ma teraz racji bytu. W ramach onirycznej jazdy mógł sobie egzystować, ale teraz gdy wiemy, że wszystko to jest snem głównej bohaterki, skupianie się na tej postaci jest bezsensowne.

Nowy materiał to rzecz jasne ksiądz kontra opętana Lisa, która przeklina, wrzeszczy i rzyga na zielono... bo po co silić się na jakąkolwiek oryginalność.

Nie mam zielonego pojęcia kto i dlaczego wpadł na ten poroniony pomysł. Jako reżysera film podaje imię Mickey Lion... ale wątpię by ktoś taki w ogóle istniał. To tak jakby ktoś wplótł do filmu randomowe sceny z jakiegoś B-klasowego śmiecia. Nudne, głupie, tanie i bez pomysłu. Najbardziej boli fakt, że studio okazało brak szacunku dla reżysera niszcząc jego dzieło.

Lisa i Diabeł (1973) reż. Mario Bava

Powiem wprost - "Lisa i Diabel" jest najpiękniejszym włoskim horrorem jaki widziałem od bardzo, bardzo dawna. Idzie za nim jednak przykra historia, gdyż początkowo film został Bavie odebrany i wydany jako "Dom egzorcyzmów". Studio chciało go sprzedać za wszelką cenę, więc postanowili zamienić niekonwencjonalny horror na zrzynkę z "Egzorcysty". Całość została przemontowana, dodano masę scen nakręconych przez Alfredo Leone i w takiej formie film trafił do kin.
"Domu Egzorcyzmów" nie widziałem, jeszcze, a póki co przyjrzymy się, wydanej już po jego śmierci, pierwszej, oryginalnej wizji Bavy.

Zaczynamy od stylowej sekwencji z kartami tarota, przedstawiającej poszczególnych członków obsady. Takie urocze otwarcia były dla reżysera normą i to również cieszy oko.
Wszystko odbywa się przy akompaniamencie muzyki Carla Saviny. To właśnie motyw przewodni zadecydował o tym, że zainteresowałem się samym filmem. Później przyszedł trailer, który o dziwo oddaje to jaki film naprawdę jest. Wiadomo, że czasami bywa z tym różnie.

Młoda turystka, Lisa ogląda wraz z wycieczką malowidło przedstawiające Szatana torturującego swoje ofiary. Kobieta gubi wycieczkę i spotyka mężczyznę o twarzy identycznej jak u Diabła z obrazu. Wieczorem trafia na parę, której popsuł się samochód i wszyscy trafiają do posiadłości zamieszkiwanej przez niewidomą hrabinę i jej syna Maximilliana. Tam Lisa znów spotyka tajemniczego mężczyznę, który okazuje się służącym hrabiny.

Bava chyba nigdy przedtem nie miał tak romantycznego filmu. Lata 70te to końcówka jego filmowego dorobku i obawiałem się, że będę oglądać dzieło wypalającego się reżysera.
Otóż nie. To horror, który nie tyle ma w sobie atmosferę grozy, co atmosferę piękna. Kolorowe scenografie i kostiumy kreują senną, poetycką atmosferę. Nieważne, czy to wnętrze gotyckiej posiadłości, czy stare miejskie ulice, czy ogród nocą zawsze jest na czym oko zawiesić. Nawet gdy dochodzi do morderstwa to przedstawione jest to jako coś pięknego. Wszystko to eksponowane przez świetne zdjęcia.. w końcu Bava.

Jeśli chodzi o samą fabułę to jest ona bardzo powolna, bardzo pokręcona i ciężko się w wielu rzeczach połapać. Bava na długo przed Argento tworzy film, który jest w całości jak senny koszmar. Nasza główna bohaterka przez większość czasu milczy, jest obserwatorem i biernym uczestnikiem dziwnych zdarzeń.
Mimo iż mamy tu istny miszmasz - tajemniczy dom, duchy, szaleńca, zdradę i diabła - film jest bardzo powolny. To film bardzo nastrojowy i albo dacie się porwać tej atmosferze, jak ja, albo się wynudzicie.

Aktorsko jednak jest słabo. Występuje tutaj Alida Valli, która później wystąpi w "Suspirii" i "Inferno", czyli podobnych stylistycznie filmach. Elke Sommer wygląda, ale jak mówiłem, nie mówi zbyt wiele. Film kradnie sobie Telly Savalas w roli Leandra, służącego hrabiny. Jako jedyny gra przekonująco, bawi się swoją rolą i w wielu momentach jest zabawny.

Warto jest zobaczyć "Lisę i Diabła", mimo iż to specyficzne kino. Oryginał Bavy jest oniryczny, ale przy tym delikatny. Nie jest może straszny, czy mroczny, ale z pewnością oryginalny i ma w sobie dużo nastrojowości i nieprzewidywalności.

Na koniec macie trochę pięknej muzyki