sobota, 31 stycznia 2015

Nawiedzony Pałac (1963) reż. Roger Corman

Po "Kruku", seria adaptacji Edgara Allana Poe zrobiła się nieco dziwna. Corman naprawdę robił co mógł aby zaskoczyć czymś widzów. O ile wspomniany przeze mnie film mimo wszystko można jeszcze do serii zaliczyć, tak "Nawiedzony Pałac" to kwestia dyskusyjna. Fakt, nazwisko poety pojawia się w napisach. Fakt, słyszymy tutaj jego wiersz, ale w dużej mierze jest to adaptacja innego autora. Mam tu na myśli Howarda Phillipsa Lovecrafta, którego opowiadanie było dla Cormana główną inspiracją.

W 1665 roku, czarnoksiężnik Joseph Curwen zostaje spalony przez mieszkańców wioski Arkham. W chwili śmierci przeklina on całą wioskę. Sto lat później do wioski przybywa jego pra-pra wnuk, aby zamieszkać w zamku wraz z żoną. Od tego czasu obraz pra-dziada zaczyna mieć na niego dziwny wpływ...

Film powraca do mrocznej atmosfery grozy, ale jest to zupełnie inny mrok. Z jednej strony wciąż mamy gotyckie, stare zamczysko i bohatera popadającego w obłęd, a z drugiej okultyzm, pełną nieprzyjaznych ludzi wioskę, oraz nawiązania do mitologii Chthulhu. To cechy charakterystyczne dla Lovecrafta, aniżeli Poego. Scenografia wciąż jest obłędna. Większość planów spowitych jest ciemnością. Ulice Arkham są ciasne, duszne, pokryte wieczną mgłą - mówiąc krótko, jest to jeden z bardziej depresyjnych widoków jakie miałem okazję zobaczyć.

Nie zabrakło tu Vincenta Price'a, który w zasadzie ma do odegrania podwójną rolę - Charlesa Dextera Warda i jego pra-dziada, Josepha Curwena. Mój komentarz na temat jego roli wydaje mi się zbyteczny. Wiadomo - klasa.
Nie jest on jednak jedyną gwiazdą tego filmu. Mały występ zalicza tutaj Lon Chaney Jr, jako pomocnik Curwena. Niestety, nie ma on tu dużo do zagrania, przez większość czasu stoi po prostu z boku. Marnowanie dobrego aktora w filmie.
Pozostali aktorzy też spisali się dobrze... i w zasadzie tyle.

Pomimo nazwiska Poego w tym filmie, jest to adaptacja Lovecrafta, swoja drogą, pierwsza w historii. Był to też mój pierwszy film z Vincentem Pricem, i co tu dużo mówić, był do dobry początek. Film broni się, zarówno jako osobne dzieło, oddając klimat Lovecrafta idealnie, oraz jako część "serii Poego" jest to jeden z najlepszych filmów tego cyklu.

piątek, 30 stycznia 2015

Suspiria (1977) reż. Dario Argento

Włoskie kino grozy jest czymś, co odkryłem zupełnie przypadkowo i było to coś, co udowodniło mi, że mało jeszcze w życiu widziałem. Na taki typowy włoski film grozy składają się trzy cechy: odrealniona, oniryczna atmosfera rodem z sennego koszmaru, niesamowicie krwawe, groteskowe i imponujące sceny gore (budżet nie ma tu nic do rzeczy), oraz absurdalna do granic możliwości, lub banalna fabuła, która jest tylko pretekstem do dwóch powyższych.
Jednym z najważniejszych reżyserów tego nurtu jest Dario Argento, i to jego najpopularniejszym filmem zajmiemy się dzisiaj. A takowym jest "Suspiria".

Pierwsze co rzuca się w oczy to stylistyka. Reżyser czerpie odrobinę z "Gabinetu doktora Caligari", ale stawia na użycie kolorów. Każde pomieszczenie, czy budynek jest wzorzyste i kolorowe. Oświetlenie również. Najczęściej plany skąpane są w krwisto-czerwonym blasku. Argento przeskakuje pomiędzy wykreowanym przez siebie baśniowym klimatem, do atmosfery sennego koszmaru. Nawet sceny morderstw są tutaj piękne, nawet przemoc przedstawiona jest w artystyczny sposób.

Następną w kolejności mamy muzykę. "Suspiria" przedstawiła mi, mój ukochany zespół Goblin. Kilkukrotnie pracowali oni z Argento i komponowali niesamowite soundtracki do jego filmów. Brakuje mi słów na opisanie tego soundtracku, więc posłuchajcie sami.
Jedyny problem z muzyką jest taki, że składa się ona właściwie z czterech motywów, z czego jeden jest boleśnie nadużywany. Stylistyka i muzyka najlepiej współgrają ze sobą kiedy nasza główna bohaterka przechodzi przez szkolny labirynt.

Fabularnie film jest dość nierówny. Tutaj właśnie więcej mamy baśni, aniżeli horroru. Historia jest prosta, a momentami wręcz naiwna. Chwilami wydać się może, że jest ona całkowicie na marginesie. Zdarzają się sceny, które nie mają zbytniego sensu. Niemniej jednak, filmowi można to wybaczyć, przez wzgląd na jego odrealnioną atmosferę. Mamy również tajemnicę, której strzeże nienamacalne, wszechobecne i wszechwiedzące zło, co czyni całość jeszcze bardziej nieprzewidywalną. Takim jakimi są senne koszmary. 

Przejdźmy do głównej bohaterki. Ta, przyznać trzeba, jest kartonowa. Mógłbym powiedzieć, że to wada, ale tak nie uczynię. Jessica Harper, może i wygląda w tej roli jak ta "dobra księżniczka z bajki" i na początku jakby tak jest, ale jej zadaniem jest bycie taką czystą kartą, by każdy mógł jej oczami oglądać cały ten odrealniony świat. Do tego mamy paradę ekscentrycznych i z lekka groteskowych postaci drugoplanowych. To czyni, że "Suspiria" staje się odrobinę, jak jakaś groteskowa wersja "Alicji w Krainie Czarów".

To, co zawodzi najbardziej, to ostatnia scena. Finał jest błyskawiczny i rozegrany zupełnie bez pomysłu. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie ma tu mowy o jakimkolwiek budowaniu napięcia.

"Suspiria" to specyficzny film. Dario Argento, kreuje nam piękną wizualnie, oniryczną baśń dla dorosłych, z lekko kulejącym scenariuszem. Mamy tu wszystkie charakterystyczne dla Argentego elementy. Nie odpuścił sobie nawet mordujących rąk w rękawiczkach, czyli wizytówki giallo. Film ma swoje plusy i minusy, ale jest pozycją godną polecenia, i też będzie to coś, czego nie zobaczycie nigdzie indziej. 

Nosferatu: Symfonia Grozy (1922) reż. F. M. Murnau

Czemu by nie rzucić okiem na prawdziwy klasyk kina grozy?
Mowa tu oczywiście o "Nosferatu: Symfonii Grozy" Friedricha Wilhelma Murnaua. Bez tego filmu zapewne horror wampiryczny nigdy nie byłby tym czym jest, wykluczając "Zmierzch", oczywiście.
Każdy przynajmniej o tym filmie słyszał. To prawdziwa legenda, nakręcona przez legendarnego reżysera. Był to też mój pierwszy kontakt z kinem niemym i objawił mi on ukochany przeze mnie "niemiecki ekspresjonizm".

Na wstępie warto zaznaczyć, że jest to bardzo luźna adaptacja "Draculi" Brama Stokera. Murnau nie otrzymał bowiem praw do ekranizacji, a co za tym idzie - imiona postaci uległy zmianie. Dlatego Nosferatu w filmie nie nazywa się Dracula, a Hrabia Orlock.
Naszego demonicznego Hrabiego zagrał oczywiście Max Schreck, który to stał się już legendą samą w sobie. Na jego charakteryzację składały się jedynie długie pazury i kły. Warto też nadmienić, że przez cały okres trwania filmu nie widzimy, aby mrugał on oczami. Przyznać trzeba, że jego kreacja, nawet po upływie tylu lat wciąż jest bardzo niepokojąca. Zrobił on swego czasu tak wielkie wrażenie, że powstało wiele plotek, jakoby Schreck faktycznie był wampirem. Nie ma co, pozostanie on bardzo tajemniczą postacią. Informacji na jego temat można znaleźć niewiele, a i żaden inny film z jego udziałem nie zachował się do dzisiejszych czasów.

Reszta aktorów zagrała w sposób bardzo teatralny. Nie ma w tym nic złego, wprost przeciwnie. Wypadło to naprawdę dobrze, w zestawieniu z odrealnioną, oniryczną atmosferą całości. Jest to też element, który już na zawsze związał się z horrorem wampirycznym i wiele filmów, nawet teraz kreuje podobny klimat. Przemawiają za tym piękne zdjęcia, między innymi pokazanie nam polipa pod mikroskopem, rośliczki wraz z całą masą innych żyjątek nawiązujących do wampirów, oraz dziwna więź łącząca naszego Nosferatu z żoną Huttera, naszego głównego bohatera.

To, co mi się rzuciło w oczy to fakt, że do finału dochodzi tak szybko. Nie ma zbytniego budowania napięcia. Po prostu przychodzi i odchodzi szybko. Ale za to dostajemy ikoniczną już scenę z cieniem wampira.

Film postarzał się, oczywiście, ale wciąż urzeka swoją niepokojącą atmosferą. To jedna z filmowych biblii horroru o wampirach i świetna gotycka historia. Jeśli przebrniecie przez fakt, że film jest niemy to nie będziecie rozczarowani. 

Wyspa doktora Moreau (1932) reż. Erle C. Kenton

Film ten, mimo iż znajduje się w Kolekcji Horrorów Universala, przez owe studio nie został nakręcony. Universal miało prawa do tego filmu, zapewne przez użyczenie reżysera i Beli Lugosiego do jednej z drugoplanowych ról. Jest to adaptacja dzieła H. G. Wellesa, pod tym samym tytułem.

Zacznijmy od tego, że tytułowy doktor Moreau to typowy szalony naukowiec, jakich w latach 30-stych i 40-stych było dużo.  Bawi się w boga zmieniając zwierzęta w ludzi i, w rezultacie tworzy całą społeczność włochatych pół-ludzi pół-małp, których wodzem jest Bela Lugosi. Ciekawe, ale daje wrażenie, jakby zostało strasznie spłycone. Na początku towarzyszy nam klimat wszechogarniającej tajemnicy, ale ten szybko ulatuje i po jakimś czasie film może wydać się odrobinę smętny.

Efekty specjalne, charakteryzacja, sceneria i zdjęcia są cudowne. Kenton potrafi robić ładnie wyglądające, rozrywkowe filmy. Problem polega na tym, że filmowi w pewnym momencie kończą się asy z rękawa i nie ma nas już czym do siebie przyciągnąć. Tajemnica w pewnym momencie zanika, społeczność wyspy niczym nowym nas nie zaskakuje, a przebłyski geniuszu pozostają tylko przebłyskami. Pozostaje tylko czekać na zakończenie, które jest naprawdę mocne jak na 1932 rok. To najmocniejszy punkt całego filmu.

Aktorsko film wypada mocno przeciętnie. Charles Laughton robi solidną robotę jako doktor Moreau. Z jednej strony wzbudzający sympatię, z drugiej zaś szaleniec i sadysta. Lugosi będąc na uboczu nie ma zbyt wiele do robienia, a szkoda, więc o jakimś popisie aktorstwa nie ma co mówić. Reszta obsady kompletnie nie zapada w pamięć. Jest tam co prawda Kathleen Burke, która wygląda w tym filmie cudowne, ale podobnie jak reszta gra w ten sam mętny sposób.

Filmowi brakuje muzyki, co nie służy całości. Oglądając "Wyspę..." po raz pierwszy, brak muzyki sprawił, że film mnie zwyczajnie nudził. Może to tylko ja, ale za pierwszym razem tak było. Jest to dziwne, bo w 1932 roku filmy już normalnie posiadały własne ścieżki dźwiękowe.

Generalnie - udana produkcja klasy B. Jeśli przebrniecie przez całkowity brak muzyki, to na pewno przykuje waszą uwagę, choć będziecie czuć niedosyt.

czwartek, 29 stycznia 2015

Kruk (1963) reż. Roger Corman

Każdy, kto zna Edgara Allana Poe, zna też jego najbardziej rozpoznawalne dzieło - wiersz pod tytułem "Kruk". Nie co dzień widzi się też, aby ktoś postanowił dokonać filmowej adaptacji wiersza. Roger Corman pokazuje, że można.

Ok, może trochę przesadzam, bo podobnie jak inne filmy z tej Cormanowskiej serii, ten również jest luźno oparty na motywach zaczerpniętych z dzieła poety.
Doktor Craven jest synem nieżyjącego już, wielkiego czarodzieja. Pewnego wieczoru przybywa do niego zamieniony w kruka doktor Bedlo. Prosi on go o pomoc w odzyskaniu ludzkiej postaci i zemście na złym czarnoksiężniku - Skarabusie.
Nie rozpisując się zbytnio dodać mogę, że jest to maksymalnie kiczowata historia o czarownikach, podana z dużą dawką humoru. Tak, ten film jest komedią. Fani Edgara zapewne będą w szoku, zwłaszcza kiedy powiem, że ów film Cormanowi się jak najbardziej udał. Jest to też najbardziej znany film z całego tego cyklu.

Lekkość fabuły wcale nie przeszkadza Cormanowi w żonglowaniu motywami z wiersza. Klimat chwilami, co prawda powiewa mrokiem, ale idzie bardziej w kierunku przyjemnego fantasy z pocieszną, typowo komediową muzyką.

Aktorzy spisali się dobrze. Tylko dobrze. Vinnie Price, jasne chwilami ma frajdę z komedii, lecz przez większość czasu gra bez większego zaangażowania. Razem z nim powrócił Peter Lorre, w roli tchórzliwego doktora Bedlo. Mamy także Borisa Karloffa, jako złego doktora Scarabusa. Całkiem nieźle udaje mu się przechodzić z "czarującego starszego pana" w żądny władzy czarny charakter i, swoją drogą miło jest widzieć, że na starość wciąż przypadały mu role w solidnych produkcjach. Wiele innych gwiazd kina grozy lat 30-40 tyle szczęścia nie miało. Ale czym byłby "Kruk" Poego bez Lenore. W tej roli piękna Hazel Court i , matko, jakież z niej wredne babsko! Dla władzy i bogactwa zrobi wszystko!

Warto też wspomnieć, że widzimy tutaj młodziutkiego Jacka Nicholsona.
Efekty specjalne tutaj są - jakby to powiedzieć - umowne. Ale odnieść można wrażenie, że całe to tandeciarstwo jest zamierzone i komponuje się z całością idealnie.
Jedyne za rzuty to, że aktorzy nie dali z siebie wszystkiego. Poza tym, gdzieś na początku trzeciego aktu akcja filmu zwalnia na jakiś czas potwornie i trzeba przebrnąć przez ten krótki moment nudy. Później film rekompensuje to nam z nawiązką pomysłowym i zabawnym pojedynkiem czarowników. 

Jak na adaptację E. A. Poe, to film jest dziwny. Nie jest to coś czego ktokolwiek by się spodziewał. Niemniej jednak jest to film godny uwagi i jeden z lepszych jeśli chodzi o cykl. I przy okazji, jedno z głównych źródeł inspiracji dla Tima Burtona.


wtorek, 27 stycznia 2015

Comedy of Terrors (1963) reż. Jacques Tourneur


Gdyby Edgar Allan Poe postanowił któregoś dnia napisać komedię to prawdopodobnie wyszłoby mu coś takiego jak "Comedy of Terrors". Jest to jeden z, jak to zwykłem nazywać, wyrobów Cormanopodobnych - tj. filmów, które starały się naśladować styl i klimat adaptacji Rogera Cormana. Film, o którym mowa wyszedł spod ręki American International, odpowiedzialnej za cały cykl.

Przedsiębiorca pogrzebowy Waldo Trumbull i jego pomocnik Felix Gillie robią co mogą by ich interes się kręcił. Wobec tego zabijają staruszków w okolicy. To jednak nie wystarcza i urzędnik John Black grozi im eksmisją, jeżeli ci nie spłacą swoich długów. Panowie postanawiają "upiec dwie pieczenie na jednym ogniu". Problem tylko w tym, że pan Black cierpi na katalepsję...

Reżyser Jacques Tourneur zebrał na planie całą ekipę grającą w "Tales of Terror". Sam tytuł jest oczywistym nawiązaniem. Za scenariusz odpowiedzialny jest Richard Matheson, który pracował przy wszystkich Cormanowskich adaptacjach Poego. Co więcej w filmie użyto niektórych planów z owych filmów, jak na przykład cmentarz z "Przedwczesnego Pogrzebu".

Vincent Price gra wiecznie spitego Trumbulla, robiąc przy tym mistrzowskie, przerysowane miny. W rolę Gilliego, niezdarnego zbiega o złotym sercu, któremu słoń nadepnął na ucho wcielił się Peter Lorre. Basil Rathbone wciela się tutaj w pana Blacka, kataleptyka, który ma hyzia na punkcie "Makbeta". W filmie występuje także Joyce Jameson, w roli pani Trumbull, której wydaje się, że umie śpiewać. Wydaje.
Wszyscy wspomniani przeze mnie aktorzy mieli swój występ w "Tales of Terror". Na dokładkę mamy jeszcze Borisa Karloffa w roli przygłuchego dziadunia Hinchley'a.

Mimo iż sam Roger Corman z tym filmem nic wspólnego nie miał, tak estetyka pozostaje niezmieniona. Poza powyższymi nawiązaniami, sama fabuła jest czymś co mogłoby wyjść spod ręki poety z Baltimore, tylko, że z humorem na doczepkę. Mamy tu różne, typowe dlań cechy, z obowiązkowym wręcz kataleptykiem na czele. Samego czarnego humoru jest tutaj ogrom i nie ma tu ani jednego chybionego żartu. Nic, tylko najczystszy ubaw, od początku, po ostatnią sekundę.
Zwłaszcza, że to jest Edgar Allan Poe, tylko na wesoło... a to nie jest często spotykane połączenie.


Opowieści Niesamowite (1962) reż. Roger Corman

Po małej wpadce, jaką okazał się "Przedwczesny Pogrzeb", Corman postanowił odświeżyć nieco formułę swoich adaptacji E. A. Poe. Inspirując się czterema opowiadaniami mistrza, nakręcił on trzy-częściową nowelę filmową, pod tytułem "Opowieści niesamowite". Tematem przewodnim wszystkich trzech nowelek jest śmierć... oczywiście!

"Morella"
Segment opowiada o Locke'u. Po śmierci żony pogrążą się w rozpaczy i zapuszcza się w swoim zamczysku. O wszystko wini swoją córkę, Lenorę, do której to zmarła również pałała nienawiścią. Gdy Lenora przybywa do zamku by pojednać się z ojcem dochodzi do tragedii.

Opowiadania niestety nie czytałem, ale na pewno jest lepsze niż ów segment. Fabuła sama w sobie nadawałaby się bardziej na pełnometrażowy film, a nie na krótki 20-minutową nowelkę. Dlatego też większość dialogów to sucha ekspozycja, a akcja pędzi złamanie karku, bo czas goni.

Szkoda ogromna, bo opowieść ma w sobie ogromny potencjał.
Zamek Locke'a wyglądał obłędnie. Sama historia jest depresyjna i zasługuje na większe rozwinięcie. No i Vincent Price w roli Locke'a ma rezygnację i gniew wyryte na twarzy.

Oglądając to ma się wrażenie, jakby się widziało wstęp i zakończenie, bez przestrzeni pomiędzy.

"Czarny Kot"

Drugi segment to połączenie "Beczki Amontillado" z "Czarnym kotem" właśnie.

Montresor Herringbone to pijak i despota, który do domu wraca tylko, by wyłudzić pieniądze od swojej żony Annabelle. Nienawidzi też kotów. Zataczając się trafia na zebranie sprzedawców wina, gdzie wyzywa Fortunata Luchresiego na pojedynek, opierający się na degustowaniu rozpoznawaniu win. Po pojedynku Fortunato odprowadza pijanego Montresora do domu i tak zaczyna się jego romans z Annabelle.

W przeciwieństwie do "Morelli", ten segment jest rozpisany idealnie na ok. 30 minut. Łączy w sobie mroczny klimat ciasnych uliczek, zimną psychodelę i sporą dozę humoru. Właściwie, tego ostatniego jest tu chyba najwięcej.

Duet Price-Lorre pokazuje, że mają zacięcie nie tylko do horroru, ale i do komedii. Obaj bohaterowie są przerysowani w sam raz pod ekspresyjną grę obu panów.

Na plus warto zaliczyć niecodzienną scenografię. Z zamków przechodzimy na ciasne, brudne ulice... gdziekolwiek to się by nie działo. Jest także senny koszmar Montresora z podrzucaniem głową.

Udane połączenie świetnie oddające klimat każdego z opowiadań.

"Przypadek pana Waldemara"

Powiem bez ogródek - to jest mój ulubiony segment całej noweli. "Opis wypadku z panem Waldemarem" był pierwszym opowiadaniem Poego, które przeczytałem, więc na tę część czekałem z niecierpliwością.

Ernest Waldemar zawiera pewną umowę z hipnotyzerem Carmichaelem. Weźmie on udział w eksperymencie polegającym na tym, że zostanie on zahipnotyzowany w chwili śmierci.

Choć Vincent Price pojawia się i w tym segmencie, pierwsze skrzypce gra Basil Rathbone. Mając zaledwie 25 minut tworzy on tajemniczy i hipnotyczny czarny charakter.

Poza sama fabułą, jest to wierna adaptacja. Corman po mistrzowsku odwzorowuje poszczególne sceny z opowiadania. Nowela jest też dowodem na to, że niestety klimatu oddanego słowem i stylem pisania, nie zawsze da się oddać obrazem na taśmie filmowej. jednakże reżyser zbliża się do atmosfery tajemniczości, którą osnute jest opowiadanie na tyle blisko, że należy mu się pochwała.

Jest to satysfakcjonujący segment, ale również, wolałbym go w formie pełnometrażowego filmu.
"Opowieści Niesamowite" pokazują, że nieważne jak zaczynasz, ważne jak kończysz. Pozostawia miejscami lekki niedosyt, ale jest to film wart polecenia i powrót do formy po nie do końca udanym "Przedwczesnym Pogrzebie". Jedyne czego mi najbardziej brakowało to jakieś puenty na koniec, czegoś co by zawiązało te trzy historie ze sobą.      

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przedwczesny Pogrzeb (1962) reż. Roger Corman

"Przedwczesny pogrzeb"...
Muszę przyznać, że książkowego oryginału nigdy nie czytałem. O istnieniu filmu dowiedziałem się bardzo późno i przez przypadek. Roger Corman przedstawił ten film w "Trailers From Hell". Historia prezentuje się następująco: Między Cormanem a wytwórnią American International doszło do pewnej sprzeczki, co doprowadziło do tego, że kolejna Adaptacja E. A. Poe kręcona była niezależnie. Przez zerwanie kontaktu z wytwórnią reżyser nie mógł obsadzić w głównej roli Vincenta Price'a.

Wszystkie niedogodności mocno odbiły się na tej, trzeciej już adaptacji poety z Baltimore.
Zacznijmy od zarysu fabuły. Głównym bohaterem jest Guy Carrel. Przekonany, że jego ojciec został pochowany żywcem, boi się, że sam dostanie ataku katalepsji i umrze w podobny sposób. Jego żona i przyjaciele starają się pomóc mu ten lęk zwalczyć, ale Guy popada w coraz większą paranoję.

Richard Matherson, odpowiedzialny za scenariusze do większości adaptacji, w związku z wyżej opisaną historią, również musiał zostać zastąpiony. Tempo filmu zdecydowanie zwolniło, w porównaniu z pozostałymi adaptacjami, a nowi scenarzyści, i sam Corman chyba, całkiem pogubili się w swoim B-klasowym kiczu. Ale po kolei.
Wszystkie, całkowicie powstałe w studiu plany wyglądają cudnie. Ach, ta sztuczna mgła! Czyli standard.
Niestety najbardziej cierpi historia, a ta pociągła za sobą cały klimat poprzedników. Obsesja Guya na początku jest intrygująca, ale gdzieś od połowy filmu zaczyna z lekka popadać w absurd. Buduje on dla siebie specjalną kryptę, z wyposażeniem schronu i tysiącem przejść, przez które mógłby się wydostać. Mało, że buduje to mauzoleum sam, to jeszcze zastanawia mnie jak, u licha, działają te wszystkie mechanizmy. Tego typu naiwne i głupawe pomysły jeszcze bardziej pozbawiają film klimatu.

Jeśli chodzi o aktorów to wypadło przeciętnie. Nikt jakoś specjalnie tutaj w pamięć nie zapada. Jest to pierwszy film z serii, w którym wystąpiła Hazel Court. Owszem, jest piękna, ale w tym filmie nie daje z siebie wszystkiego.
Ale, chwila - kto zastąpił Vincenta Price'a? A no, rola ta dostała się Rayowi Millandowi. Sam Corman stwierdził, że nadawał się on do tej roli bardziej niż Price, w co trudno jest mi uwierzyć. Choć zastąpił Vinniego godnie, to jednak nie mogłem pozbyć się wrażenia, że ta rola jest pisana pod kogoś innego, że na tym miejscu miał być ktoś inny. Niemniej jednak tworzy on znakomicie obraz nękanego przez strach człowieka, powoli popadającego w szaleństwo.

Jest to najsłabszy film serii. Corman zwyczajnie zgubił dobre elementy swoich filmów podczas tej niezależnej produkcji. Niemniej jednak, widać tu pewne przebłyski geniuszu. Niektóre motywy, czy sceny wciąż dają radę. 
Historia ta ma koniec taki, że pod koniec prac nad „Przedwczesnym Pogrzebem”, reżyser i wytwórnia pogodzili się i wspólnie wydali film, by później powrócić do formy przy następnych adaptacjach.  

niedziela, 25 stycznia 2015

Studnia i wahadło (1961) reż. Roger Corman

Niespełna rok po "Zagładzie domu Usherów", Roger Corman poszedł za ciosem i zaadaptował inne dzieło E. A. Poe. Padło na "Studnię i wahadło", które był opisem tylko jednej sceny. Nie dawało ono materiału na jakąkolwiek większą fabułę, wobec czego Corman postanowił, dosłownie, być jak Edgar i zbudował własną historię, utrzymując ją jednak w duchu innych opowiadań poety.

I udało mu się. Nie tylko odwzorował klimat dzieł Poego, wraz z wszystkich charakterystycznymi dla nich cechami, ale i przy okazji stworzył solidną, gotycką opowieść o obłędzie.

Vincent Price gra tutaj Nicholasa Medinę, syna szalonego inkwizytora, który w podziemiach zamku miał własną salę tortur. Sir Nicholas nie może pogodzić się ze śmiercią swojej żony i narasta w nim strach, że pochował ja żywcem. Do zamku przybywa brat zmarłej - Francis Barnard, z zamiarem wyjaśnienia okoliczności śmierci siostry. Tymczasem w zamku zaczynają dziać się dziwne rzeczy, przez co Nicholas utwierdza się w przekonaniu, że duch zmarłej żony szuka na nim zemsty. To z kolei doprowadza go do obłędu.

Bez Price'a zamczysko świeciłoby pustkami. Po raz kolejny rozłożył na łopatki. Snuje się w strachu po korytarzach, powoli odchodzi od zmysłów, by w końcu stać się swoim ojcem... dosłownie. Sama słodycz.

Na resztę obsady składają się, między innymi John Kerr, w roli zimnego, dociekliwego Francisa Barnarda i obyta w kinie grozy Barbara Steele (nic dziwnego, że sir Nicholas tak to przeżywał). 

Scenariusz powoli buduje tajemnicę, choć widoczne są pewne podobieństwa do "Domu Usherów". Nie jest to żaden plagiat, ot kilka podobnych do siebie motywów. Właściwie to Nicholas przypomina Rodericka Ushera bardziej, niż jego filmowy odpowiednik z poprzedniej adaptacji.
Odkryta intryga jest jednak w rezultacie lekko przekombinowana.

Scenografia jest, oczywiście piękna. Corman po raz kolejny pokazał, że jak się chce to za dolara się postawi całe zamczysko. To jest szare, pokryte pajęczynami i pełne ukrytych przejść. Sama sala tortur Sebastiana Mediny robi wrażenie. Jednakże, to co najlepsze Corman zostawia nam na koniec, czyli tytułową studnię. Finał zgrabnie łączy w sobie kicz, mrok i oniryczną atmosferę.

Myślę, że jakiekolwiek dłuższe podsumowanie będzie tu zbyteczne. Film Cormana to czysta, gotycka słodycz, ze wszystkim co u Edgara jest tak cudowne.


sobota, 24 stycznia 2015

Zagłada domu Usherów (1960) reż. Roger Corman

Ach, Roger Corman! Wielu zna go jako twórcę B i C-klasowych śmieci, jednakże jego zasługi dla kinematografii są niezrównane. To właśnie w jego filmach pierwsze kroki stawiał Jack Nicholson i James Cameron i to u jego boku Francis Coppola zaliczył swój reżyserski debiut. Pojawiali się u niego także kompozytorzy muzyki filmowej, którzy później zbierali Oscary. Choć dziś ma on na swoim koncie olbrzymią liczbę śmieci, tak swoimi adaptacjami Edgara Allana Poe pokazał, że nawet z małym budżetem, w ciągu tygodnia (albo mniej) można nakręcić piękne, gotyckie i nastrojowe kino grozy.

Pierwszym filmem z serii adaptacji był "The House of Usher". Na wstępnie należy zaznaczyć, że jest to luźna adaptacja "Zagłady domu Usherów". Fabuła przedstawia się tutaj następująco: Nasz główny bohater - Philip Winthrop przybywa do starego domu Usherów z zamiarem wzięcia ślubu z Madeline Usher. Jej brat, Roderick (w tej roli Vincent Price) jest temu przeciwny. Twierdzi on, że dom oraz cały ród Usherów jest przeklęty przez grzechy jego przodków. To prowadzi do swego rodzaju psychologicznego pojedynku pomiędzy Whintropem, a Roderickiem.

Można pokręcić nosem, że w opowiadaniu jest zupełnie inaczej... tylko po co? Zmiany nie przeszkodziły Cormanowi w wykorzystaniu poszczególnych motywów opowiadania i to w dość kreatywny sposób. O ile cała fabuła została zmieniona, tak reżyserowi udało się uchwycić jego klimat. Mroczna, tajemnicza, pesymistyczna atmosfera z szczyptą obłędu bije z ekranu niemal od pierwszej sceny. Największym atutem całości jest jednak to, że nie wiemy czy to wszystko zbiegi okoliczności, czy sprawka upiorów przeszłości, czy też może paranoja jednego człowieka.

Jeśli chodzi o scenografię i kostiumy to film wygląda powalająco, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jak niskim budżetem Corman dysponował i w jak krótkim czasie kręcił ten film  (Raptem 2 tygodnie). Dom Usherów jest przesycony mrokiem i gotykiem i ten styl utrzyma się również przez inne, późniejsze adaptacje.

Aktorów w filmie było tylko czterech i wszyscy spisali się znakomicie, ale i tak zostali przyćmieni przez Vincenta Price'a. Jego Roderick Usher to postać przepełniona pesymizmem, zaślepiona swoją obsesją i bezwzględna w swoim działaniu. Mark Damon jako Philip Whintrop też był w porządku, choć jego postać jest bezbarwna.

Mimo wszelkich zmian względem pierwowzoru, w mojej opinii, film nic nie traci. To nastrojowe, gotyckie kino grozy zrobione z szacunkiem dla Poego, przy czym Corman nie bał się zrobić jej w swoim stylu. Nikt nie powinien być zawiedziony, zwłaszcza, że klimat dzieł poety z Baltimore trudno jest oddać na taśmie filmowej.


piątek, 23 stycznia 2015

Morderstwa przy Rue Morgue (1932) reż. Robert Florey

Tym razem Universal wziął na warsztat powieść mistrza E.A. Poe, i jak to z jego adaptacjami bywa - jest na bardzo luźno opata na pierwowzorze. Jak bardzo, nie mam pojęcia, gdyż książkowego oryginału nie czytałem. Opieram się na relacjach osób, które to zrobiły. Ponoć jedyne co się ostało to część zarysu fabuły, a reszta to już wymysł twórców.
Nie będę jednak się rozwodzić nad tym jak dobra jest to adaptacja, bo nie jestem kompetentny do tego. Jako film sam w sobie jest to solidne kino grozy.

Na początek rzućmy okiem na Paryż, który jest brudny, duszny i kompletnie nieprzyjazny. Wręcz idealne miejsce dla grasującego maniaka. Film również tworzy dzięki temu surowy, mroczny klimat, a czarno-biała taśma jeszcze bardziej to potęguje.

Bela Lugosi występuje w tym filmie i znów na przemian jest ekscentrycznym, szarmanckim  gentelmanem by zaraz potem zbliżyć wykrzywioną w obłędzie twarz do obiektywu kamery. Bela dostaje w tym filmie naprawdę rewelacyjne zbliżenia. Możemy podziwiać jego straszne miny, raz po raz zakrywane przez cienie. Skłamałbym jednak mówiąc, że jest to coś nowego. To w zasadzie ta sama rola którą odegrał w kilku innych filmach.
Z reszty aktorów nikt specjalnie się nie wybija. Leon Ames w roli Pierre'a Dupin był kompletnie nijaki.

Pomimo klimatu, sama historia jest średnio angażująca. Książka jest jednym z pierwszych kryminałów z tego co się orientuję, jednak postanowiono przerobić ją na horror. Tak, to jest dziwny pomysł i pozbawia historię wszelkiej tajemniczości.  Z góry wiemy o co chodzi, ale obserwujemy naszego głównego bohatera starającego się odkryć to co my już od początku wiemy.

Najbardziej zirytowało mnie jednak ostatnie 20 minut filmu, a właściwie jedna konkretna scena, która jest jednym wielkim bałaganem.  Otóż dochodzi do morderstwa, zbierają się ludzie i wraz z prefektem starają się wyjaśnić wszystko. Mamy czterech gości, którzy zaczynają się sprzeczać w ten typowo komediowy sposób... co trwa... długo. Nasz główny bohater dzieli się ze wszystkimi swoimi odkryciami i wyjaśnia wszystko jednym zdaniem, na co prefekt rzuca zdaniem: "Coś za dużo wiesz, chyba jesteś winny. Aresztować go!".  To prowadzi do nieporozumienia i jeszcze bardziej wydłuża tą scenę.  Film rzuca w nas tą szopką, chyba tylko dlatego, bo scenarzysta przypomniał sobie, że musi wepchnąć gdzieś wątek kryminalny.

Nie wiem do końca co myśleć o tym filmie. Ma swoje dobre strony i jako średnie kino z dreszczykiem daje radę. Jeśli wymagacie czegoś naprawdę dobrego to obejrzyjcie inne "adaptacje" Poego od Universala. A jeśli szukacie czegoś co wiernie przedstawia książkę to trafiliście pod zły adres.

Mumia (1932) reż Karl Freund


Kiedy miałem na myśli, że "Frankenstein" otworzył Karloffowi wrota do sławy, naprawdę miałem to na myśli. W zasadzie chyba tylko on z tych wszystkich ikon horroru doczekał się spokojnej starości.

Oprócz wspomnianego Monstra wykreował on inną ikoniczną, lecz dzisiaj mniej znaną postać. Mowa tu o powstałem z martwych mumii. I nie, nie mam tu na myśli zabandażowanego zombie mordującego wszystko, co napotka na swojej drodze. To przyszło o wiele później.  W zasadzie to nasz zmartwychwstały kapłan (bo tym właśnie jest) przez większość filmu wygląda zupełnie zdrowo i normalnie.

Klimat również dopisuje. Egipt wygląda pięknie i na pewno wyróżnia "Mumię" na tle innych, bardziej gotyckich filmów grozy.
Niewiele osób o tym wie, ale Karl Freund, odpowiedzialny za reżyserię tego filmu, był współreżyserem "Draculi", często pomijanym. Jak wielki był jego wpływ na tamten film, nie wiem. Czemu o tym wspominam? Ponieważ "Mumia" w zasadzie perfidnie zrzyna z naszego krwiopijcy. Podobieństw jest całe mnóstwo.

Karloff, podobnie jak Lugosi, gra tajemniczego ekscentryka mówiącego ze specyficznym akcentem. Nasz powstały z grobu kapłan zamierza uwieść pewną dziewczynę i uczynić ją podobną sobie. Sposób, w jaki to robi, również przypomina Draculę. Różnica jest tylko taka, że tutaj mamy jakiś wątek romansowy. Przeciwko niemu staje nie kto inny jak Edward Van Sloan, który częściowo powtarza swoją role z filmu Browninga. Znów gra profesora, który zna się na folklorze i on jedyny posiada wiedzę, jak naszego zakochanego zombiaka powstrzymać. Jak na wampira działały krzyże i czosnek, tak tutaj mamy prastare zaklęcia i podobizny bogów. Oczywiście pomagają mu ojciec wspomnianej dziewczyny i zakochany w niej, sceptyczny młodzieniec. Skąd my to znamy?
Na dokładkę mamy jeszcze szalony śmiech Bramwella Fletchera.

Podobieństw jest mnóstwo, celowych czy nie i można je rozpatrywać jako wadę. Bo... to "Dracula", tylko, że zamiast Transylwanii, mrocznych zamczysk, pajęczyn i kurzu mamy Egipt, piramidy i piasek.
Film jednak ogląda się zaskakująco dobrze. Jest to klasyk na mniejszym poziomie, ale wciąż przyjemny i ze świetną rolą Karloffa i Van Sloana, z całkiem solidnym wątkiem miłosnym, orientalnym klimatem i kilkoma pięknymi ujęciami i planami.

Babadook (2014) reż. Jennifer Kent


Zacznę może trochę nie na temat, ale jest to dla mnie istotną sprawą przy omówieniu tego filmu. Jestem wielkim fanem horrorów. Od niemej ery, aż po czasy współczesne mogę podzielić ten gatunek na swego rodzaju ery, gdzie każda z nich była w zasadzie inna niż druga. Zaczynając od filmów niemieckiego ekspresjonizmu lat 20-tych, a kończąc na wizjonerskich, ciężkich, przekraczających wszelkie granice filmach lat 80-tych. Co jest jednak później? Od lat 90-tych powoli, powoli Hollywood zabijało kreatywność, ikoniczne serie horrorów sięgały dna, bo gdy ktoś miał dobry pomysł, to ten momentalnie leciał do kosza. Taki los spotkał "Halloween 6" i "Hellraisera 4", które były chaotycznymi i boleśnie pociętymi filmami. Później przyszła moda na wszelkiego rodzaju remaki i ogólne żerowanie na filmach, które kiedyś odniosły sukces.
Dzisiaj gatunek horroru stanął w martwym punkcie. Standard jest teraz taki, że sprzedaje się najbardziej sztampowe i durne fabuły, zasypując widza całą masą straszaków, wyskakujących z ekranu rzeczy, często bez tworzenia jakiegokolwiek klimatu czy czegokolwiek. Ale niestety ta metoda się sprawdza, bo młodzież na takie filmy chodzi i producenci zarabiają niezłą kasę. Ale czasem pojawi się film, który popełni jeszcze większą zbrodnie i będzie widzowi starał się wmówić, że jest trudny, zawiły i "mądry", tym samym będąc jednym wielkim ciągiem absurdów i wyżej wymienionych.

Pewnego dnia trafiłem na "Babadooka". A teraz powiem wam, dlaczego to jeden z najgorszych filmów grozy, jakie w życiu widziałem. Dobrym pomysłem jest, gdy horror miesza się z jakimś innym gatunkiem kina. Tutaj mamy to film psychologiczny. Jedynym powodem, dla którego w ogóle postanowiłem to cudo obejrzeć, to był jego plakat i wielki napis na nim - "Jak horrory Romana Polańskiego". Tego pana znam i jego "Apartamentowa Trylogia" to świetne filmy psychologiczne z mroczną atmosferą. Po przeczytaniu tego napisu pomyślałem, że może wyjść z tego niezły polew i że muszę ten film obejrzeć. Zakładałem, że będzie źle. Okazało się, że w rzeczywistości jest jeszcze gorzej.

Amelia to bohaterka, której mąż zmarł "X" lat temu (wybaczcie, nie pamiętam) w wypadku samochodowym. Jej syn, Samuel, ma dość specyficzną obsesję - chce chronić swoja mamę przed potworami. W tym celu buduje różne niebezpieczne maszyny jak kusza czy katapulta, którą nosi na plecach.
Amelia zmaga się ze stratą męża od kilku ładnych lat. Oglądając ją, widzę osobę, która jest świeżo po stracie. Tak to wygląda od mojej strony. Co więcej, jej syn swojej obsesji dostaje akurat wtedy, kiedy film się rozpoczyna - czyli kilka lat po fakcie. Co więcej, ma ona grupę przyjaciół i żadna z tych osób przez te wszystkie lata nie namówiła jej na pójście na terapię. Jest jeszcze kolega z pracy Amelii, który na nią leci... i ten wątek dałby jakieś możliwości do stworzenia ciekawego rozwoju postaci, ale zostaje wyrzucony tak szybko, jak się pojawia. Mało tego, nie rozumiem, czemu przełożeni bohaterki nie kazali jej udać się na terapię. Czy pielęgniarka z problemami emocjonalnymi nie stanowi zagrożenia? Rozumiem, że ten ośrodek tonie w długach, ale myślę, że postawienie warunku - udaj się na terapię, albo nie będziesz mogła tu pracować - dużo by ich nie kosztowało. Ale jedźmy dalej.

Amelia jest najgorszym i najgłupszym rodzicem na świecie. Widzi ,co dzieje się z jej synem. Ten dostaje ataków, krzyczy, tworzy te nieszczęsne machiny wojenne, a ona nie robi z tym absolutnie nic. Gdy dyrekcja szkoły mówi jej, że chłopak potrzebuje pomocy, ta strzela focha i zabiera go ze szkoły. Jest scena, w której Samuel wchodzi na szczyt huśtawki, a ona rozmawia z przyjaciółką, praktycznie patrzy się w jego kierunku i reakcji brak. Nie bierze chłopaka do lekarza, dopóki ten nie spowodował prawie wypadku samochodowego. Rodzic miesiąca! A przypominam, że to jest postać, którą będziemy obserwować w tym filmie, którą powinniśmy chcieć poznawać. Ja nie mogę tego zrobić, bo zrobiła wszystko, by nie wzbudzać we mnie sympatii, a bycia głupim i ślepym nie usprawiedliwia depresja.

No to teraz - kim jest sam Babadook? Na wstępie przyznaję, że pomysł jest w jakiś sposób interesujący, bo potwór z książki dla dzieci to coś, co dałoby możliwości do nakręcenia porządnego horroru. Zwłaszcza że sama książeczka i sam Babadook wyglądają obłędnie. To wręcz coś, co mogłoby znaleźć się w niemym filmie z okresu ekspresjonizmu. Tylko co ma lęk dziecka do potworów do depresji po utracie męża? Czy Babadook miał być jakimś ucieleśnieniem całego tego bagażu emocjonalnego Amelii? Cóż, nie wiem, bo film w zasadzie nie wykłada tego w taki sposób. To bardziej przypomina standardowe opętanie przez ducha.

Jak to się prezentuje od strony klimatu? Wszystko jest mroczne i szaro-bure i ekstremalnie przygnębiające, a film w tym, co prezentuje, jest kompletnie pozbawiony iskry i nijaki. Do tego nie stara się być jakkolwiek subtelny. Pani reżyser wyszła z założenia, że im więcej karykaturalnych zachowań bohaterów nam pokaże, tym będzie lepiej. Na doczepkę mamy jeszcze samego Babadooka, który podczas finałowych scen rozwala dom, rzuca wszystkim o ściany i wydaje z siebie ryk Godżilli. Nie żartuję - to jest ten sam efekt dźwiękowy. Jestem tego pewny.

Scena, która istotnie miała jakąś atmosferę grozy, to ta, w której Babadook odwiedza Amelię podczas snu. Trzymająca w napięciu, mroczna i do tego z kochaną animacją poklatkową. Podobały mi się również nieme filmy w telewizji, w których przemykała postać Babadooka.

Nie powiedziałem tego wcześniej, ale jak zapewne zauważyliście, film nie ma jakiejkolwiek wiarygodności, wręcz sam gryzie się po tyłku, jeśli chodzi o scenariusz. Jest taka mała scena, o której chciałbym jeszcze wspomnieć. Może to nic takiego, ale wywołało u mnie pusty śmiech. Otóż, z powodu nieobecności syna w szkole do domu Amelii przychodzą pracownicy opieki społecznej. Gdy wchodzą, widzą, że matce odbiła kompletnie szajba, dom jest zaniedbany, syn tak samo, co więcej - opowiada różne brednie. Co robią z tym wszystkim? A no nic. Wychodzą i nie wracają. Nie mam nic więcej do powiedzenia.

Na koniec aktorzy! Jest to po prostu mój ulubiony element tego filmu. Essie Davis na początku jest całkiem okej. Gra bezboleśnie. Jednak gdy przychodzi trzeci akt, zaczyna tak szarżować, że siedzący obok mnie ludzie w kinie zaczęli się głośno śmiać. I nic w tym dziwnego. Jej postać wtedy miała być chyba żeńską wersję Johny'ego z "Lśnienia", ale pani Davis tworzy karykaturę tejże postaci. Nie pomaga też to, że podczas gdy ta robi maksymalnie głupie miny, dostaje zbliżenia na twarz. Noah Wiseman jako Samuel jest zwyczajnie irytujący. Ciężko powiedzieć mi coś więcej. Niemal każda scena z nim jest udręką, zwłaszcza gdy przychodzi mu się jeszcze wydzierać.

Roman Polański w swojej "Apartamentowej Trylogii" pokazywał nam różne choroby psychiczne. Mieliśmy uraz do mężczyzn, depresję związaną z narodzinami dziecka i manię prześladowczą. Niemniej jednak reżyser przedstawił to w logiczny dla widza sposób. Poznawaliśmy bohaterów na tyle, byśmy mogli wczuć się w ich sytuację i sami chcieli zgłębiać ich szaleństwo. „Babadook” robi te wszystkie rzeczy źle. Udaje coś interesującego, ale tak naprawdę kpi z widza na prawie każdym kroku. To film, który zaczyna się głupio i stopniowo zamienia się w kuriozum. Podczas końcowych scen ludzie w kinie wyśmiali ten film. Ja natomiast z konsternacją patrzyłem na to, co się dzieje i zastanawiałem się: "Czy oni tak na poważnie?" Najbardziej przeraża mnie fakt, że wiele osób okrzyknęło ten film jednym z najlepszych horrorów ostatnich lat. Sam William Friedkin uznał ten film za świetny. A ja pytam: Czy oni wszyscy poszaleli!?
Może jestem zbyt ostry, bo jest to jakiś tam krok w dobrym kierunku. Potencjał był, brakowało kogoś, kto wiedziałby, jak to zrobić.
Czy kino grozy doczeka się w końcu czegoś ambitnego i przy okazji strawnego? Czy w końcu pojawi się ktoś z wizją i pomysłem na dobry film grozy? Bo jeśli TO jest szczyt możliwości w tej materii, to nie mamy już po co chodzić do kina.

Skanerzy III Pojedynek (1991) reż. Christian Duguay

Mówi się czasem o klątwie trzeciej części. Jeśli takowa istnieje to największe piętno wywarła ona na "Skanerach". Biedny film Cronenberga, po jednym w miarę przyzwoitym sequelu został zaszlachtowany przez takie coś jak "Takeover". Najbardziej boli jednak fakt, że oba sequele pochodzą spod ręki tego samego reżysera. Ja się pytam - co u się u licha stało!?

Poznajemy Helenę Monet, graną przez naszą rodzimą aktorkę - Lilianę Komorowską. Zażywa ona eksperymentalny lek, zatrzymujący wszystkie negatywne skutki bycia Skanerem. Ów lek ma tylko jedna wadę - zamienia ją w przerysowanego do granic możliwości złoczyńcę. Helena chce przejąć władzę nad światem, staje się bezwzględną, kłamliwą, i tak dalej, na dodatek śmiejącą się sama do siebie w kreskówkowy sposób. Przeciwko niej staje jej brat, który po przypadkowym zabiciu swojego przyjaciela wyruszył do klasztory w Tajlandii.
Taa... sami chyba widzicie z jakim to filmem mamy tu do czynienia. Duguay i tych trzech scenarzystów, którzy pracowali nad nim musieli się ostro czymś nawalić, a efekty ich odjazdu będzie nam dane podziwiać przez półtorej godziny.

Długo przekonywałem się do "The New Order", ale mimo wszystko był to przyzwoity film, który w jakiś sposób okazywał szacunek swojemu poprzednikowi. "The Takeover" jest wręcz jego karykaturą.
Zacznijmy od aktorów - są boleśnie drętwi. Liliana Komorowska na początku gra kompletnie bez emocji, a potem wybija kory. Wszyscy, którzy grają telepatów robią podczas skanowania takie miny, jakby zmagali się z ostrym zatwardzeniem.

Narzekałem trochę na efekty specjalne w "The New Order". Tu reżyser pokazał, że można je zrobić 10 razy gorzej. Do tego dorzućcie kilka absurdalnych zgonów. 
Samych Skanerów sporo, ale wszyscy, którym Helena dała to swoje lekarstwo zachowują się jak banda cyrkowych klaunów. Poza tym, zamiast korzystać ze swoich mocy, wolą korzystać ze spluw. Legitnie!

Sama historia jest kompletnie oderwana od czegokolwiek i z każdą minutą wychodzi ona poza wszelkie możliwe ramy absurdu i głupoty. Nie wiem czy to miała być jakaś parodia, czy komedia, ale konfiguracje scen bywają powalające. W jednej scenie widzimy retrospekcję młodej Heleny z Zakładu Badań nad Skanerami, w której lekarz znęca się nad nią, a zaraz potem dorosła Helena zmusza swojego szefa do odwalenia striptizu, żeby go skompromitować. To przyprawia bardziej o konsternację, zwłaszcza, że humor, a w zasadzie czarny humor nie jest zabawny w jakikolwiek sposób a... niepokojący.
Chciałbym tylko wspomnieć, że nad scenariuszem do tego filmu pracowały TRZY OSOBY.

Chciałbym powiedzieć, ze coś mi się w tym filmie podobało, ale jedyne co mi przychodzi na myśl to... "Takeover" jest tak zrąbany, że po prostu się z niego śmiałem... oczywiście jak już doszedłem do siebie po doznanym szoku.
Ok, muzyka Marty'ego Simona jest w porządku. Te rockowe aranżacje motywów z części II mi się podobały.

Może powinienem swoje zarzuty popierać przykładami, ale one są tak durne, że każdy powinien je zobaczyć sam. Nie chcę nikomu psuć zabawy. Ja zachęcam Was do obejrzenia tego filmu. Jest tak surrealistycznie zły, że aż zabawny. 
Fani złego kina powinni być usatysfakcjonowani. Doświadczenia dosłownie rozsadzą wam głowy.

Skanerzy II Nowy Ład (1991) reż. Christian Duguay

Swego czasu, "Skanerzy" Davida Cronenberga zrobili na mnie tak ogromne wrażenie, że niemal natychmiast postanowiłem rzucić okiem na kontynuacje. Były one co prawda spod ręki innego twórcy, ale pozostawałem pełen nadziei.
Były to filmy "direct-to-video", czyli bez premiery w kinach. Trafiały one bezpośrednio na kasety i do sprzedaży. W latach 80-tych i 90-tych w taki sposób wydawane były różne tanie śmieci, nieszczęsne kontynuacje różnorakich filmów, chcące pożerować na sukcesie poprzednika.
Ze "Skanerami" było jednak o tyle ciekawiej, że kontynuacja powstała dopiero po 10-ciu latach, mało tego Christian Duguay zaserwował wówczas nie jeden, ale aż dwa filmy naraz. I teraz rzucimy okiem na pierwszy z nich, czyli "The New Order"

Z racji tego, że zmienił się reżyser, to i podejście uległo zmianie, a co za tym idzie - odpada mroczny i ciężki klimat poprzednika. Film Duguaya pod tym względem przypomina typowy akcyjniak jakich na VHSa wychodziło mnóstwo. Muzyka Marty'ego Simona niczym do poprzednika nie nawiązuje, również przypomina bardziej coś co znalazłoby się w filmie sensacyjnym, ale przypadła mi do gustu, więc nie mam na co narzekać.
Niestety, niski budżet odbił się na efektach specjalnych, które są strasznie sztuczne i "gumowe". Twórcy podjęli się odwzorowania pewnych scen z poprzednika, ale efekt prezentuje się strasznie tanio.

Aktorsko film trzyma się porównywalnie do części pierwszej. Jest stabilnie. Jedyne na co mogę pokręcić nosem to to, że podczas skanowania aktorzy robią chwilami ekstremalnie głupie miny.
David Hewlett jako nasz protagonista gra o wiele lepiej niż Stephen Lack. Jego postać w ogóle zdaje się być o wiele bardziej "żywa".

Sama fabuła do niczego odkrywczego nie należy. Komendant policji, John Forester odnajduje Skanerów, by ci pomogli mu przejąć kontrolę nad całym miastem. Gdy nasz bohater zostaje w to wciągnięty i zdaje sobie sprawę o co w tym tak naprawdę chodzi, podejmuje oczywiście walkę. Wypada to, tak trochę nierówno nierówno.

Czas na czarne charaktery. Jest trochę tak jakby wzięto Revoka z pierwszej części i rozbili go idealnie na pół. Mamy bezwzględnego Forestera, który chce wprowadzić swój "Nowy Ład" w społeczeństwie, oraz jego podopiecznego - Petera Draka, który jest po prostu psychopatycznym Skanerem.
Sama intryga niczym oryginalnym nie jest, ale takie werbowanie sobie armii Skanerów jest... cóż, fajne.
Sami telepaci wykorzystują swoje zdolności na kilka różnych, ciekawych sposobów. Mamy tu jakiś powiew świeżości. Najbardziej podobała mi się jednak finałowa konfrontacja Skanerów... again.

Problem pojawia się wtedy, gdy porównamy go do poprzednika. Wówczas zdamy sobie sprawę, że brak tu jakiejkolwiek większej intrygi i tajemniczości, z dawką nielogiczności. Jasne, film Cronenberga też miał naciągane sceny, ale Duguay chwilami idzie z tym jeszcze dalej. Dalibyście wiarę, że facet, który dostał strzałkę ze środkiem uspokajającym da radę uciec przed ostrzałem, zadzwonić do dziewczyny, jechać samochodem przez całą noc i dopiero po tym paść?

Tak, czy siak, oglądało się przyjemnie i nie jest to aż taki zły sequel. Po pierwszej części poprzeczka była zwyczajnie wysoko i  "The New Order" zwyczajnie temu nie podołał. Wielu osobom może się też nie podobać zmiana atmosfery. Niemniej jednak, jeżeli pierwsza część nie przypadła wam do gustu to... dajcie szansę drugiej.
Jeżeli tak jak ja nie mieliście dość po filmie Cronenberga, również rzućcie okiem. Polubicie ten film, albo nie. Ja sam przekonywałem się do niego przez długi czas. Jedyne co trzeba wiedzieć to, że filmy Cronenberga i Duguaya to dwa różne typy kina.

Skanerzy (1981) reż. David Cronenberg

Tym razem postanowiłem przybliżyć wam film, który był dla mnie jako kinomana punktem przełomowym. "Skanerzy" przedstawili mi w Davida Cronenberga i sprawili, że zapragnąłem poznać dogłębnie filmografię tego pana. Jasne, wcześniej, jak zapewne każdy, widziałem "Muchę", ale wówczas nie zwróciłem uwagi na to, kto był reżyserem. Sam pan Cronenberg stał się dla mnie swego rodzaju guru, a przygoda z jego dziełami na zawsze odmieniła moje patrzenie na filmy i kino w ogóle. Mogę śmiało więc powiedzieć, że nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie "Skanerzy". Dzięki kanadyjskiemu ekscentrykowi zrozumiałem, że film może być czymś więcej - sztuką. Przy okazji może przemycać różnorakie treści i aluzje pod płaszczykiem grozy, makabreski lub ciężkiego klimatu.

Tytułowi Skanerzy to ludzie ze zdolnościami telekinetycznymi. Z tego powodu jednak słyszą myśli wszystkich ludzi dookoła siebie. Pomysł przynosi na myśl X-menów, jednak ja myślę, iż Cronenberg swój film zainspirował... prawdziwym wydarzeniem. Mam tu na myśli lek o nazwie Talidomid, który w latach 60-tych wywoływał deformację płodów u kobiet w ciąży. A z racji tego, że cielesność i człowiek w każdym ujęciu pasjonowały Cronenberga, myślę, że nawiązanie jest jak najbardziej trafne.

Oczami głównego bohatera, Camerona Vale'a, będziemy poznawać wykreowany w filmie świat oraz odkrywać ciągnącą się intrygę. W tę rolę wcielił się Stephen Lack i początkowo dawał on radę, odgrywając człowieka zagubionego w całej sytuacji. Z czasem jednak jego gra aktorska wydawała mi się czasami strasznie nijaka i monotonna. Jestem jednak w stanie to wybaczyć, jako że Lack chyba wtedy nie miał jeszcze żadnego doświadczenia jako aktor. Wybija się za to Michael Ironside w roli antagonisty. Jest zimny, precyzyjny w swoim działaniu i odrobinę szalony. Solidny czarny charakter.

Dzieło Cronenberga jest ciekawą hybrydą horroru, kryminału i filmu szpiegowskiego, okraszoną wieloma charakterystycznymi dla niego cechami. Kreuje on naprawdę ciekawy świat dający dużo możliwości.
Mankamentem całości jest kilka ostro naciąganych scen i brak odpowiedniej dawki napięcia, na czym traci większość scen akcji. Film jednak to nadrabia. Fabuła i bez tego jest bardzo wciągająca bo sama intryga jest mistrzowsko skonstruowana i nawet na końcu jest lekko owiana mrokiem tajemniczości. Reżyser odsłania nam ją przez cały czas bardzo powoli, aby na końcu wywrócić wszystko do góry nogami.

Tak samo strona realizacyjna to mistrzostwo. Same sceny skanowania zdają się być idealnie skrojone. Montaż i charakteryzacja połączone z muzyką Howarda Shore'a dają niesamowity efekt. Dobrym pomysłem było dodanie do nich tych wszystkich dziwnych, nieartykułowanych dźwięków. Jeszcze bardziej podbudowują one klimat.

Co do charakteryzacji to nie mogę dużo wam powiedzieć, bo musiałbym zaspoilerować najlepsze sceny filmu, ale trzyma poziom nawet teraz, baa pewna mała scenka przeszła już do historii. Największe wrażenie i tak robi finałowy pojedynek Skanerów.

Zdaję sobie sprawę, że moja recenzja wydać się może mało precyzyjna i trochę nieprzemyślana, ale ciężko jest mi po prostu mówić o tym filmie. Gdy widziałem go po raz pierwszy, zrobił na mnie piorunujące wrażenie i robi je po dziś dzień, nawet jeśli zauważam różne zgrzyty. Na pewno pozostanie on jednym z moich ulubionych filmów.
Jasne, David ma na swoim koncie rzeczy lepsze, ale i z tym warto się zapoznać, bo jest to też dobry start, aby się z twórczością Kanadyjczyka zapoznać. Mamy tu wszystko, co charakterystyczne, jednak nie jest tak szalone i obrzydliwe jak jego inne dzieła.

Frankenstein (1931) reż. James Whale


Po sukcesie "Draculi", Universal postanowiło w tym samym roku wydać kolejny film o innym klasycznym monstrum. I oczywistym wyborem do tej roli był Bela Lugosi. Ten jednak nie był chętny do grania niemego potwora. Wówczas reżyserem miał być Robert Florey - człowiek, który dał nam mordującą rączkę. Efekty pracy Floreya i Lugosiego nie należały do udanych i obaj zrezygnowali.
Wtedy to pojawił się James Whale i wypromował on inną ikonę kina grozy - Borisa Karloffa. Dostał on naprawdę wielkie wejście w tym filmie. Jego charakteryzacja, zbliżenia na twarz i absolutna cisza. Mimo to Monstrum, bo tak jest w tym filmie nazywane, jest postacią drugoplanową. Fabuła skupia się bardziej na Henrym Frankensteinie i na samym jego eksperymencie. Grana przez Colina Clive'a postać to archetyp szalonego naukowca, który zostaje pokonany przez własne ambicje.

Choć nie mogę temu filmowi statusu klasyka odmówić, był on dla mnie olbrzymim rozczarowaniem. Pierwszym, co się do tego przyczyniło, to fakt, że postaci potwora jest po prostu za mało. Zabrakło mi jej tragizmu, a myślałem, że wątek Monstrum będzie tutaj najważniejszy. No, ale to były moje oczekiwania. Fakt, że spodziewałem się czegoś innego, nie czyni filmu od razu złym.

Sęk w tym, że filmowi brakuje odpowiedniej iskry. "Draculę" mimo wszystko oglądało się z zaciekawieniem. Widz tonął w klimacie. Oglądając "Frankensteina" brakowało czegoś, co rozłożyłoby widza na łopatki. Mamy trochę grozy, trochę tragizmu i trochę komizmu, co wywołać może zwykłe zobojętnienie u widza. I ja tak miałem. Czułem, że film nie wykorzystał potencjału.
A szkoda, bo o ile Browning trzymał się gotyku, tak Whale zaczerpnął z niemieckiego ekspresjonizmu, dzięki czemu budynki wyglądają nienaturalnie, cienie tworzą różne odrealnione kształty, a postacie od czasu do czasu rzucają dość patetycznymi kwestiami. Whale lubi do swoich filmów dorzucać czarny humor. Problem jego jest taki, że nie za bardzo wie, kiedy to robić i w jakich ilościach. Dlatego też narzeczona Henry'ego - Elizabeth - wygląda w tym filmie na roztrzęsioną, nawiedzoną babę.

Na największe uznanie zasługują pierwsze sceny filmu, gdy Frankenstein wraz ze swym garbatym pomocnikiem wykradają ciała z cmentarza i szubienicy. Sam cmentarz wygląda nieziemsko. Te wszystkie poprzechylane posągi i nagrobki idealnie oddają ducha ekspresjonizmu. Pomimo upływu lat ta początkowa sekwencja wciąż wygląda mrocznie i niepokojąco i chyba wiem, co musieli czuć ludzie oglądający ten film w kinach te kilkadziesiąt lat temu.


Mamy też świetna obsadę. Oprócz Colina Clive'a i Borisa Karloffa swoim występem raczy nas Dwight Frye w roli garbusa Fritza czy Edward Van Sloan. Wszyscy spisują się znakomicie, ale i tak na największe brawa zasługuje Clive za wypowiedzenie klasycznej kwestii "It's alive!".


Podsumowując, to dobry film. Niestety, tylko dobry film, przynajmniej dla mnie. Prezentuje ciekawą stylistykę, ale w sposób umiarkowany. Filmowi brakuje po prostu kopa i wiele rzeczy mógłby zrobić lepiej. Pozostaje wciąż klasykiem, ale w mojej opinii kontynuacja - "Narzeczona Frankensteina" jest o wiele lepszym filmem.

czwartek, 22 stycznia 2015

Dracula (1931) reż. Tod Browning

Wszyscy znamy klasyczne monstra wytwórni Universal. Zajęły one miejsce w popkulturze i po dziś dzień są rozpoznawalne. Niewielu jest jednak takich jak ja, którzy lubią wykopywać różne filmowe starocie. Zdarzają się prawdziwe perły i przykro mi się robi, gdy są one zapominane. Planuję zatem całą serię recenzji i chciałbym w niej omówić wszystkie 36 filmów wchodzących w skład oficjalnej kolekcji horrorów Universala.

Zacznijmy zatem od filmu, który wszystko zaczął. Gdyby nie sukces "Draculi", to żadne inne monstrum nie dostałoby swojego filmu. 
Na początek jednak mała lekcja historii. Na początku lat 30-tych aktor Lon Chaney był tak popularny w Hollywood, że wytwórnia Universal specjalnie dla niego kupiła prawa do adaptacji powieści Brama Stokera. Film nakręcić miał Tod Browning - reżyser, z którym Chaney pracował wiele razy. W 1930 roku, tuż po ukończeniu swojego pierwszego udźwiękowionego filmu Chaney zmarł na raka gardła. Wtedy to pojawił się na horyzoncie znany wszystkim Bela Lugosi, a reszta jest już historią.
Taka jest historia legendy i pewnie gdyby nie nagła śmierć, to "Człowiek tysiąca twarzy" słynny byłby nie tylko w erze niemej. 

Tak czy inaczej, "Dracula" otworzył wrota do kariery węgierskiemu aktorowi. Lugosi wykreował archetypiczną wręcz kreację wampira - Mrocznego, tajemniczego ekscentryka, przy którym każdy czuje się nieswojo, zostając z nim sam na sam. Myślę, że nie skłamię, mówiąc, że film zawdzięcza swój sukces właśnie dzięki Lugosiemu. To on kradnie niemal cały film dla siebie, będąc w jednej chwili czarującym gentlemanem, aby zaraz potem zamienić się w cichego, przerażającego krwiopijcę. Warto też wspomnieć, że jego twarz w wielu przybliżeniach prezentuje się po prostu rewelacyjnie i ten kamienny wyraz twarzy wywołuje ciarki nawet teraz.
Niemniej jednak kim byłby złoczyńca, gdyby nie jego nemezis. W tym przypadku jest to profesor Van Helsing, grany przez Edwarda Van Sloana. Jest on w swojej roli, chyba będzie to odpowiednie słowo, sympatyczny. To mądry i zabawny staruszek, mówiący z twardym akcentem, ale gdy trzeba, jest zwarty i gotowy, by uśmiercić żądną krwi bestię.
Z reszty aktorów wybija się też Dwight Frye, po tym filmie zaszufladkowany do ról szaleńców i w sumie widać dlaczego. Jego Renfield jest stuprocentowym wariatem. Tych wielkich, świecących się oczu nie zobaczycie nigdzie indziej. Tego chorego śmiechu nie zapomnicie do końca życia. Nie jest on straszny, ale widz ma straszną frajdę z oglądania go.
Pozostali aktorzy spisali się również dobrze w swoich rolach, ale raczej nikt w pamięć nie zapada. Bądźmy szczerzy, kto dałby radę przebić tych trzech panów powyżej?

Jest rok 1931 i wówczas filmy jeszcze muzyki w trakcie trwania nie posiadały. "Draculi" jednak wychodzi to na zdrowie. Ta cisza sama w sobie dodaje czegoś specyficznego do całej mrocznej atmosfery. Film posiada piękny, gotycki klimat. Zamek Draculi został pokazany nam bardzo dokładnie. Widzimy jego podziemia, widzimy trumnę i powoli wyłaniającą się z niej dłoń. Mamy ogromne pajęczyny, kurz i nietoperze za oknami. Nie wiem, jak wy, ale ja nie dałbym rady oglądać tego inaczej niż właśnie w czerni i bieli. Czytając powieść, takim sobie wszystko wyobrażałem i dzieło Browninga oddaje to idealnie. Do tego film ma naprawdę piękne zdjęcia. Wszystko kipi mrokiem.

Ale równie ważny w filmie jest scenariusz i ten wydaje mi się trochę nierówny. Stara się upchać zbyt wiele motywów z powieści, przy czym rzuca krótkimi scenami, nie rozwijając ich zupełnie. Wątek powstałej z martwych Lucy to jedna krótka scena, kiedy to przechodzi przez las i... tyle. Van Helsing mówi, że ją uwolni i wątek zostaje urwany. Albo jest scena, gdzie Renfield czołga się do nieprzytomnej pielęgniarki z zamiarem zrobienia jej czegoś złego, mamy cięcie i... nie wiemy jak to się skończyło. Jest może też jedna czy dwie bezsensowne sceny, ale nie maja one zbytniego wpływu na cokolwiek. Zakończenie również jest rozczarowujące i mogło zostać o wiele lepiej rozegrane.

Film Browninga, pomimo kilku zgrzytów scenariuszowych i montażowych wciąż prezentuje się bardzo dobrze. Jasne - postarzał się, ale który horror z tamtego okresu uchronił się przed tym? Pozostaje świetnym reprezentantem horroru wampirycznego, świetną gotycka historią i świetnym filmem w ogóle.