sobota, 31 października 2015

Frankenstein Wytwórni Hammer

Jest Halloween, więc fajnie by było jakiś artykuł z tej okazji napisać. Retrospektywę Hammerowskiego "Frankensteina" zacząłem pisać pół roku temu i przez cały ten czas moje niekompletne wypociny zalegały u mnie na dysku i czekały aż ruszę w końcu dupsko i dopiszę te dwa akapiciki.

"Frankenstein" jest drugą sztandarową serią horrorów, zaraz obok "Draculi" i w przeciwieństwie do tego drugiego trzyma naprawdę wysoki poziom przez cały czas.
Głównym odpowiedzialnym za nią był Terence Fisher, więc w sumie nic dziwnego, że tak jest. Gdy opuścił "Draculę" po trzeciej odsłonie seria posypała się jak domek z kart. Wyreżyserował on pięć z siedmiu odsłon - jedną nakręcił Freddie Francis a druga to nieudany remake, ale do tego jeszcze dojdziemy.

"The Curse of Frankenstein" (1957) reż. Terence Fisher
Był to przełom dla wytwórni i jej pierwszy duży sukces. Remake "Frankensteina" Jamesa Whale'a wprowadza całe mnóstwo zmian zarówno w materiale źródłowym, jak i w gotyckim horrorze w ogóle.
To film przesycony ponurą, pesymistyczną atmosferą i brudem.
Barona Frankensteina poznajemy jako młodego człowieka, obserwujemy jak zdobywa wykształcenie, jak wysnuwa swoją teorię, by w końcu zrealizować swój szalony eksperyment. Nie jest on postacią tragiczną. To morderca i okrutnik, który nie cofnie się przed niczym, byleby osiągnąć swój cel. Wielki popis daje tutaj Peter Cusching, którego przywykłem oglądać w rolach bardziej pozytywnych.
Potwór grany przez Christophera Lee również bardzo różni się od tego z filmów Universala. Nie jest on topornym gigantem. Wygląda faktycznie jak ożywiony trup. Choć umiejscowiony na dalszym planie, wciąż ma w sobie odrobinę tragizmu.

"The Revenge of Frankenstein" (1958) reż. Terence Fisher
Sequel przyszedł po zaledwie roku i jest, tak jakby, bezpośrednią kontynuacją "The Curse...". Victor Frankenstein zostaje uratowany przed gilotyną, przez garbusa Karla. Pod nazwiskiem Stein otwiera szpital dla biedoty, dzięki czemu z łatwością może pozyskiwać części ciała do kolejnego eksperymentu. Tworzy Karlowi nowe ciało...
Kontynuacja, choć inna w wydźwięku, trzyma ten sam wysoki poziom co poprzednik. Atmosfera jest powalająca, dominują tutaj szare, brudne i klaustrofobiczne miejsca.
Historia znów ma w sobie sporą dawkę tragizmu, choć jest lżejsza niż "The Curse...".
Kolejny Popis Cushinga, choć Frankenstein tutaj stał się bohaterem nieco bardziej pozytywnym i bliżej mu do Van Helsinga z "Draculi" niż siebie z poprzedniej odsłony.

"The Evil of Frankenstein" (1964) reż. Freddie Francis
Nad trzecią odsłoną pracował Freddie Francis i "The Evil..." wyrzuca jakąkolwiek ciągłość fabularną do kosza. Deal with it!
Nie ujmuje to filmowi w żadnym stopniu. Obiera on ciekawy kierunek będąc jednym wielkim łańcuszkiem nawiązań do klasycznego cyklu Universala.
"The Evil..." jest tym samym dla serii, czym był niegdyś "Syn Frankensteina", czyli takim sequelo-remakiem. Niby to kontynuacja, ale zmienia dużo rzeczy na własną modłę.
Frankenstein, wraz ze swoim asystentem wracają rodzinnej wioski, by zdobyć pieniądze na kolejne eksperymenty.
Odnajdują pierwszą kreację Frankensteina zamrożoną w lodzie - tak samo jak Lawrence Talbot znalazł potwora w "Frankenstein spotyka Wilkołaka".
Monstrum jednak nie chce się obudzić i naukowcy szukają sposobu jak to wielkie bydle postawić na nogi... czyli jak w "Synu Frankensteina".
Z pomocą przychodzi im hipnotyzer Zoltan, który postanawia jednak wykorzystać potwora do zemsty na mieszkańcach wioski i robi to w podobny sposób jak Ygor, również z "Syna...".
Są jeszcze takie drobiazgi jak scena, w której potwór się upija, co ładnie nawiązuje do "Narzeczonej...", monstrum ma bardziej klasyczny, starający się naśladować Karloffa, wygląd, maszyneria Victora wygląda bardzo podobnie jak ta z filmów Whale'a, a na koniec mamy obowiązkowe spalenie zamku.
Postać samego Frankensteina stała się tutaj o wiele bardziej pozytywna. Tutaj jest ofiarą ignorancji. Ponosi klęski z powodu ciągłych prześladowań.
„The Evil…” różni się od reszty, ale zachowuje klimat, raczy dobrą ścieżką dźwiękową, a znający serię z Karloffem uśmiechnął się na widok wszystkich nawiązań.

"Frankenstein created a Woman" (1967) reż. Terence Fisher
Fisher wraca do serii i daje nam film, który jest moim najmniej ulubionym z serii, a z drugiej strony chyba najbardziej rozpoznawalnym. Sam tytuł brzmi absurdalnie, a całość mimo paru mocnych momentów utrzymuje klimat lżejszy niż pozostałe części.
Baron Frankenstein Cuschinga w tym filmie to już całkowita kopia sympatycznego Van Helsinga, a jego eksperymenty są mocno ugrzecznione, gdyby spojrzeć na inne odsłony.
Frankenstein postanawia za pomocą jakiegoś pola siłowego uwięzić duszę ulatującą z ludzkiego ciała, by potem przelać ją w inne ciało. Prawda, że głupie? Dla mnie tak.
Hans, chłopak zdeformowanej dziewczyny, Marii zostaje przez grupę gnojków z dobrych domów wysłany na gilotynę. Parę poddaje się wyżej wymienionemu eksperymentowi i teraz Maria zamienia się w Pamelę Vorhees, słyszącą w głowie "zabij, zabij" i dokonującą zemsty za swojego chłopaka.
Twórcy "Piatku 13-go" musieli coś słyszeć o tym filmie. Wielu osobom się podobał i ma on swoje plusy, ale do mnie jakoś nie dotarł... mimo moich licznych starań polubienia go. Pomysł z uwięzieniem duszy nie przemawia do mnie zupełnie, a brak mroku poprzedników był dla mnie bolesny.
Nie jest to w żadnym razie zły film, może wam podejdzie bardziej niż mnie.

"Frankenstein Must Be Destroyed" (1969) reż. Terence Fisher
Piąta odsłona cyklu wybija się do góry, będąc przy tym miszmaszem wszystkiego. Morderstwa, kryminał, przeszczep mózgu, tragiczny skutek eksperymentu, włamywanie się do szpitala psychiatrycznego - dzieje się sporo, a wszystko to w najlepszym Hammerowskim klimacie.
Victor Frankenstein jest tym razem bezwzględnym draniem, szantażystą i gwałcicielem, który nie cofnie się przed niczym, byleby osiągnąć swój cel. Cushinga w takim wydaniu jeszcze nie miałem okazji zobaczyć i wgniotło mnie w krzesło. Mniejszą rolę ma tutaj też rewelacyjny Freddie Jones.
Akcja, niektóre pomysły, aktorzy i finał zasługują na uznanie, choć nie obyło się bez pomysłów zupełnie chybionych. Na przykład prowadzący śledztwo inspektor, który jest kompletnym idiotą. Przesyt w pewnym momencie też jest odczuwalny i widz chciałby zatrzymać się w danym miejscu i eksplorować wątek dalej zamiast przeskakiwać do następnego.
Po poprzedniej odsłonie jest to powrót do formy. Rzadko się zdarza, żeby piąty film z jakieś serii miał się tak dobrze.

The Horror of Frankenstein (1970) reż. Jimmy Sangster
Jimmy Sangster jest jednym z najlepszych scenarzystów w szeregach Hammera. To on napisał skrypty do "Horroru Draculi" i "Przekleństwa Frankensteina". W latach 70tych spróbował sił również jako reżyser i nakręcił dla wytwórni 3 filmy, z czego tylko jeden z nich był względnie udany. "Horror of Frankenstein" nim nie jest. Co ciekawe, nie jest to żaden sequel, a remake "Przekleństwa..." robiony z myślą o młodszej publiczności.
Nie ma tu Petera Cushinga, za to demonicznym baronem został Ralph Bates... i jest on jedynym w miarę dobrym aktorem w całym tym idiotycznym projekcie. Jego baron nie stroni od seksu, nie boi się ubliżyć własnemu ojcu i od samiuśkiego początku jawi się on jako pozbawiony skrupułów skurwiel, który zawsze jakoś daje radę uciec przed konsekwencjami.
Budżet filmu musiał być mały, gdyż zarówno scenografie, jak i efekty specjalne wyglądają biednie. Najbardziej zbił mnie z tropu ten plastikowy móżdżek.
W potwora wciela się David Prowse, (czyli Darth Vader we własnej osobie) i jego charakteryzacja znów nawiązuje do Karloffa.
Scenariusz też jest małą tragedią. Sangster chyba planował komedię, a później pomysł porzucił. Kilka "komediowych" akcentów przemyka, ale wszystkie są chybione i czynią całość jedynie głupszą.
Nie ma tu mowy o klimacie, napięciu, czy w ogóle kreatywności. Jest ciągła nuda i głupota. Jako remake nie wnosi zupełnie nic nowego, niczego w materiale źródłowym nie zmienia, nie eksperymentuje z niczym.

Frankenstein and the Monster from Hell (1974) reż. Terence Fisher
Cushing i Fisher powracają, tym razem po raz ostatni, ale wciąż w wielkim stylu. "Frankenstein i potwór z piekła" jest moim ulubionym sequelem "Przekleństwa..." i łączy on w sobie najlepsze elementy poprzedników.
Tym razem Baron znalazł schronienie w szpitalu dla psychicznie chorych przestępców, samemu będąc kombinacją tego zimnego drania z "Frankenstein musi umrzeć", a tym dobrym naukowcem z pozostałych odsłon.
Pomagać mu będzie śliczna, ale nie mogąca mówić Madeleine Smith, oraz Shane Briant, którego można kojarzyć z "Demons of the mind". Może jest nieco lalusiowaty, ale sprawuje się solidnie i jest nawet charakterem podobny do Frankensteina.
Eksperymentować będą na... wielkim człowieku-małpie. Okazuje się, że w szpitalu znajdował się wielki facet, wyglądający jak człowiek pierwotny.. więc logicznym byłoby wszczepić mu mózg geniusza! Może to lekko absurdalny pomysł, ale można go nazwać powiewem świeżości, zresztą wygląda całkiem fajnie.
Tempo akcji jest wolne, nawet bardzo, a jednak film ogląda się błyskawicznie. Nie czuć tu ani odrobinę spadku formy. Na plus odrobina gore.

I tak się to mniej, więcej prezentuje. Po bardziej szczegółowe recenzje zapraszam do Komnaty Piotra Kuszyńskiego.

Władca Iluzji (1995) reż. Clive Barker

To naprawdę wielka szkoda, że Clive Barker swoją przygodę z reżyserią zakończył po nakręceniu zaledwie trzech filmów. Dał nam kultowego "Hellraisera", solidne "Nightbreed", oraz "Władcę Iluzji", do którego zapewne wrócę nieraz.

Nix jest czarnoksiężnikiem i przywódcą fanatycznego kultu. Zostaje jednak zabity przez swojego najlepszego ucznia Swana, a następnie zakopany głęboko pod ziemią.
Mija 13 lat,a Swann jest znanym iluzjonistą, żeni się z uratowaną przed Nixem Dorotheą... i wszystko wydaje się być super, jednak poplecznicy Nixa zabijają osoby, które kiedyś Swannowi pomogły i teraz oczekują na powrót swojego pana.

W międzyczasie interesujący się okultyzmem detektyw D'Amour trafia na ślad kultystów i sam jest świadkiem wielu dziwnych rzeczy. Zostaje wynajęty przez Dorotheę do ochrony męża.

Film wyszedł w połowie lat 90tych, a jednak ja nie byłem w stanie pozbyć się wrażenia, jakby film wyszedł jakieś 10 lat wcześniej. 80's-owy kicz objawia się nam tu i tam i mocno oddziałuje na klimat całości.
Na ten z kolei składają się kolorowe scenografie i oświetlenie, kilka solidnych zdjęć, oraz kilka smaczków zaczerpniętych prosto z kryminałów noir. Barker doskonale wie jak zadbać o stronę wizualną swojego filmu. Szkoda jedynie, że budżet uniemożliwił mu stworzenie lepszych efektów specjalnych. Wszelkiego rodzaju gore  się broni, ale cała reszta wygląda bardzo brzydko.
Nie popisał się Simon Boswell, którego soundtrack w żaden sposób się nie wyróżniał, ani też oryginalnym go nazwać nie można.

Od strony fabuły film też daje sobie radę. Pomysł oryginalny, choć można go było wykorzystać nieco szerzej. Scenariusz wiąże w sobie masę wątków - okultyzm, kryminał - i choć akcja miejscami traci na płynności, to angażuje widza i nie nudzi. Powiedziałbym, że jest dobrze, ale film ma bardzo słaby i rozwleczony finał.

"Władcę Iluzji" spotkał los kolejnego niedocenianego horroru. Nie jest idealny, ale swoje walory artystyczne posiada. Można jeszcze mieć nadzieję, że Barker kiedyś, może powróci na stołek reżysera i da nam coś równie klimatycznego.

wtorek, 27 października 2015

Daredevil (2003) reż. Mark Steven Johnson

Mam nowe Guilty Pleasure! Nie spodziewałem się, że powiem to o "Daredevilu".  Byłem pewny od samego początku, że siadam do paździerza paskudnego... a jednak przebrnąłem przez 2-godzinną wersję reżyserską i mówię wam, że bawiłem się na tej pierdółce całkiem dobrze.

Matt Murdock jest niewidomym prawnikiem. Jako dzieciak został oślepiony przez wyciekające chemikalia (bo one mogą wszystko, deal with it!). Stracił wzrok, ale wyostrzyły mu się inne zmysły. Teraz, będąc dorosłym facetem, nocą przybiera swój czerwony kostium i idzie kopać tyłki bandytom... no wiecie, prawie jak Batman *badum tss*
Film Marka Stevena Jonsona dokłada wszelkich starań by być poważnym, miejscami patetycznym i takim wszem i wobec 'edgy'...
Podczas wielu scen film stara się być też tak bardzo 'cool', że poziom przejaskrawienia przekracza wszelkie granice zdrowego rozsądku. Może winne temu jest PG-13, nie wiem, ale bardzo łatwo zdać sobie sprawę, że ktoś tutaj przeholował i to zdrowo.

Za tym wszystkim idzie także, niestety, brak jakieś oryginalności, a pozostaje małpowanie innych komiksowych adaptacji z tego okresu. Mamy sekwencje z mutacją rodem ze "Spider-Mana", kiczowate CGI i przejaskrawienie rodem z "Blade'a" (tylko, że bez żadnych hamulców) no i poważny ton jak w "X-Men" Singera.
Jak już wspomniałem, oglądałem wersje reżyserską filmu, gdzie fabuła była (chyba) nieco bardziej zjadliwa, choć głupie kwestie, sceny i dziury fabularne wciąż dawały się we znaki. Nie było to jednak dla mnie tak bolesne i mimo wszystko się w tę głupawą historyjkę wciągnąłem, a nawet uważam niektóre motywy za ciekawe i wyszedłby z tego całkiem niezły kryminał, gdyby scenariusz dopracować.

Aktorstwo w "Daredevilu" przeszło już do legendy. Ben Affleck jako niewidomy nie jest nic a nic wiarygodny. Nie może on grać oczami, więc stara się jak może grać mimiką twarzy.. a efekt tego jest kuriozalnie śmieszny. U jego boku trwa Jennifer Garner, która z kolei nie zapadła mi w pamięć jakoś bardzo.
Po drugiej stronie barykady są moi kochani, przerysowani złoczyńcy. Michael Clarke Duncan i Colin Farrell wiedzieli w jaki złym filmie przyjdzie im grać i ewidentnie mieli dobrą zabawę, zwłaszcza ten drugi. Farrel w roli Bullseye'a najlepiej podsumowuje cały film i dla niego warto go zobaczyć.
To trochę Guilty Pleasure, trochę tak złe, że aż dobre... mimo wszystko nie żałuję. "Daredevil" zapunktował u mnie także kawałkiem Roba Zombiego, który pewnie będę piłować do porzygu przez najbliższe kilka dni.

niedziela, 25 października 2015

Hellbound: Hellraiser II (1988) reż. Tony Randel

Zamieściłem ten film na liście ulubionych filmów, więc zapewne wiecie co się szykuje.

Nakręcony rok po części pierwszej "Hellbound" jest bezpośrednią kontynuacją.
Kirsty trafia do szpitala psychiatrycznego, prowadzonego przez niejakiego dra. Channarda. Ów doktor, tak się złożyło, ma obsesję na punkcie demonicznej kostki. Rychło zdobywa zakrwawiony materac, na którym umarła Julia i poświęcając jednego z pacjentów przywraca ją do życia.
W międzyczasie Kirsty ma wizję, w której jej ojciec smaruje na ścianie pokoju "Jestem w Piekle, pomóż mi".
Tak więc, zarówno Kirsty jak i Channard chcą dostać się do Piekła za pomocą kostki...

Sequele horrorów lubią umieszczać swoich bohaterów w psychiatryku, gdzie dochodzą do siebie po wydarzeniach z części poprzedniej. W 1988 roku "Fright Night 2" i "Phantasm II" zaczynały się w podobny sposób.

Dla wielu osób "Hellbound" był sporym rozczarowaniem i są ku temu powody. Oczywistym jest, że dobry sequel powinien oferować więcej i lepiej... w przypadku "Hellraisera II" wszystkiego jest więcej, ale na tym samym poziomie, od efektów specjalnych, po przeróżne, jeszcze bardziej bezwstydne scenariuszowe gafy. Poziom absurdu jest wysoki, jest wiele rzeczy, które dzieją się "bo tak"... ale jest w tym pewna metoda.

"Hellbound: Hellraiser II" to coś, co można nazwać Barkerowską "Alicją w Krainie Czarów". Film utrzymany jest w konwencji szalonej, surrealistycznej mrocznej baśni, za czym idą wszystkie kontrowersyjne, lub też naiwne posunięcia twórców.
Wielu osobom nie podoba się obdarcie Cenobitów z tajemniczości, ale dla mnie pasuje to do mroczno-baśniowej konwencji. Tak samo jak scena z zakładaniem na siebie skóry - kuriozalnie głupia, ale pasuje do konwencji.

O ile Barker na stołku reżyserskim nie zasiadł, ani za scenariusz nie odpowiadał, tak duch poprzednika został zachowany, a nawet wzmocniony.
Christopher Young powrócił ze ścieżką dźwiękową o wiele bardziej epicką, emocjonalną i miejscami psychodeliczną.
Scenografie i oświetlenie stały się o wiele bardziej stylowe (widać zastrzyk gotówki), przez co klimat zrobił się bardziej oniryczny. W zakamarkach Piekielnego Labiryntu czai się cała parada surrealistycznych okropności.

Poziom brutalności wywindował tu o kilka poziomów wyżej, jednak efekty specjalne pozostały na tym samym poziomie, czyli archaicznym i kiczowatym. Jest jednak na co popatrzeć, między innymi na uroczą animację poklatkową.
Obsada poprzedniego filmu powróciła i wciąż jest dobrze. Jednak to nie Doung Bradley kradnie cały film, a Kenneth Cranham w roli Channarda. A czemu, to już każdy powinien zobaczyć sam. Byłem tym wzruszony.

"Hellbound: Hellraiser II" ma swoje wady, Cenobitów mogłoby być więcej, pewne rzeczy mogłyby zostać o wiele bardziej rozwinięte, ale daje bardzo ładny ogląd na to, czego się po serii spodziewać. Wszystko, co najlepsze (i najgorsze) jest właśnie tutaj, doprawione solidną dawką obłędu.

sobota, 24 października 2015

Hellraiser (1987) reż. Clive Barker

Dacie wiarę, że kiedyś nie lubiłem gore? Trudno w to teraz uwierzyć, ale kiedyś unikałem filmów krwawych i dziwnych... aż poznałem reżyserski debiut Clive'a Barkera. To właśnie "Hellraiser", wraz ze swoim łańcuszkiem sequeli zrobił ze mnie filmowego zwyrola.

Fabuła obraca się wokół kostki-układanki, mogącej otworzyć wrota do Piekieł i sprowadzić Cenobitów - demony, które pokazują ci nowy wymiar przyjemności poprzez niewyobrażalne cierpienie.
Frank Cotton staje się właścicielem tejże kostki i szybko kończy rozerwany na strzępy. Do domu Franka wprowadza się jego brat Larry z żoną Julią. Julia niegdyś miała przelotny romans z Frankiem i powrót w znajome strony przywołuje wspomnienia. Pewnej nocy Frank wymyka się z piekła. By odbudować swoje ciało potrzebuje ludzkiej krwi. Tak więc, prosi swoją dawną kochankę o pomoc...

Z filmowymi adaptacjami dzieł literackich bywa często tak, że wizja reżysera często rozmija się z wyobrażeniami czytelników, lub wizją autora. Tutaj nie ma mowy o czymś takim, gdyż Barker sam adaptuje swoją własną prozę.
Potrafi on wykreować odpowiednio mroczną i groteskową atmosferę. Teraz już nieco archaicznymi metodami, ale jednak. Choć efekty specjalne postarzały się mocno,  bronią się kreatywnością.
Nie ma tu mowy o jakimś mega realistycznym gore. Barker miał chyba świadomość, że z tak małymi funduszami tego nie osiągnie, więc postanowił brnąć w absurd.

"Hellraiser" przedstawia masę ciekawych konceptów, przy czym zdarzają się zgrzyty scenariuszowe i drobne niekonsekwencje. Gdy Frank otwiera kostkę na początku, zostaje z miejsca zmasakrowany. Gdy Kirsty otwiera ją w szpitalu, Cenobici przedstawiają się jej. Innym przykładem niech będzie to, że nie da się idealnie zerwać z kogoś skóry i założyć jej na siebie... zwłaszcza, gdy osoba jest zupełnie innych gabarytów. Zakończenie także wypada bardzo nierówno.
Powiecie, że się czepiam - nic z tych rzeczy. Nie przeszkadzają mi takie pierdółki. Nikomu nie przeszkadzały... do czasu sequeli. Przy okazji kolejnych części wiele osób przyczepiało się do różnych zgrzytów, a przecież pierwszy film też nie był od nich wolny.

No, to teraz pora na słowa uznania dla poszczególnych osób:
Christopher Young skomponował muzykę do niezliczonych horrorów, a soundtrack "Hellraisera" jest jednym z jego największych osiągnięć.
Jak na B-klasowy, niskobudżetowy horror, kreacje aktorskie są bardzo solidne. Ashley Laurence miała tu swój debiucik i później gościła w wielu innych filmach grozy. Doug Bradley z kolei dał nam postać Pinheada, który jest (według mnie) najlepszą, najbardziej złożoną i wielowymiarową postacią kina grozy jaka narodziła się w latach 80tych. (Może nie tutaj, ale dzięki późniejszym odsłonom takim właśnie się stał).

"Hellraiser" może już nie straszy, ale nadal fascynuje i dał początek serii, która w dużej mierze trzymała przyzwoity poziom... a jak wiemy w kinie grozy takie coś to rzadkość.

piątek, 23 października 2015

Wij (1967) reż. Georgi Kropachyov, Konstantin Yershov

Dzisiaj będzie wyjątkowo nietypowo, bo film produkcji radzieckiej. o "Wiju" wiele dobrego słyszałem, a gdy go obejrzałem, to zdumiałem, bo jest to jedna z najcudowniejszych rzeczy jaka mnie spotkała (jeśli chodzi o kino grozy) od bardzo dawna.

Student Choma, wraz z dwójką przyjaciół błądzą w drodze z uczelni. Szukają schronienia w domostwie pewnej starej babki. Miejsca jest mało, więc każdy musi spać w innym miejscu. Chomie przypada nocleg w stodole, gdzie staruszka zaczyna się do chłopaka zalecać, po czym objawia, że jest wiedźmą. Łapie go i lecą gdzieś hen daleko, aż spadają na ziemię i Choma postanawia staruszce wybić igraszki z Diabłem z głowy... kawałkiem gałęzi.

Ledwo dysząc, starucha zamienia się w piękną dziewczynę. Następnego dnia, Choma dostaje zadanie modlić się przez trzy noce nad ciałem martwej dziewczyny, która wygląda dokładnie jak wiedźma. przed śmiercią zażyczyła sobie, by nad jej ciałem czuwał właśnie Choma.  Tak więc, nie mając zbyt dużego wyboru, nasz student będzie musiał spędzić trzy krótkie, ale jakże niezapomniane noce na walce z siłami nieczystymi.

Film Kropachyova i Yershova jest wierną adaptacją opowiadania Nikolaja Gogola o tym samym tytule.
"Wij" na wstępie urzeka atmosferą słowiańskich wsi i wierzeń. Te domki ze słomianymi dachami, te pałętające się wszędzie świnki, kózki, krówki - nikt w Holllywood nie byłby w stanie nakręcić takiego filmu.
Na uznanie zasługuje scenografia, zdjęcia i, nie oszukujmy się, efekty specjalne. Dziś mocno archaiczne, wciąż stanowią popis kreatywności twórców.

Nie jest to twór długi, jednak akcja pchana jest do przodu bardzo powoli. Nasz bohater, mimo uczęszczania do seminarium, człowiekiem świętym nie jest. Przeciwnie - to leniwy kombinator, który musi znaleźć w sobie odwagę, żeby stawić czoła piekielnym mocom. Mamy zatem kapłana, który wypędza złego ducha z ciała młodej dziewczyny... skojarzenia z "Egzorcystą" jak najbardziej trafne.

Prędko jednak "Wij" objawia nam swój największy atut, który to kupił mnie zupełnie już na samym starcie - jest nim absolutny brak wszelkiej powagi. Te film to najczystszy komedio-horror. Niektóre sceny wypadają wprost komicznie i myślę, że to komizm całkowicie zamierzony.
Choma nie boi się odczytywać modłów będąc zalanym w trupa. Gdy wiedźma lata w swojej trumnie i używa jej jako taranu by przełamać święty krąg, nasz bohater rzuca w nią butem.

Aktorsko film jest perfekcyjny. Leonid Kuravlyov, czy Nikolai Kutuzov  w roli staruchy - genialni, za to Natalya Varley zgarnia miano najpiękniejszej wiedźmy srebrnego ekranu.

Byłem całym tym kiczem wprost oczarowany, przy okazji była to miła odskocznia od wszelkich produkcji amerykańskich lub włoskich.

środa, 21 października 2015

Dwunastu gniewnych ludzi (1957) reż. Sydney Lumet

"Dwunastu gniewnych ludzi" to film genialny i każdy to powie. Mi może być jedynie wstyd, że obejrzałem go dopiero teraz.

Budynek sądu. Sprawa o morderstwo - chłopak zamordował własnego ojca i za sprawą zeznań naocznych świadków wszystko zdaje się być przesądzone.
Dwunastu przysięgłych zasiada w pokoju do obrad - jeśli uznają chłopaka winnym, ten trafi na krzesło elektryczne. Wszyscy są pewni winy oskarżonego, prócz jednego...

Naszych bohaterów nie poznajemy z imienia. W dusznym, ciasnym pokoju są tylko numerami, wykonującymi obywatelski obowiązek. To grany przez Henry'ego Fondę, nr. 8 ma wątpliwości, zaczyna zadawać pytania, kwestionować fakty i tym samym naraża się pozostałej jedenastce.
Jednostka zmaga się z grupą zamkniętych umysłów i przedarłszy się przez kolejne awantury, stara się nawiązać dialog i wypełnić swój obowiązek jak należy.

Film Lumeta pokazuje, że sprawiedliwość ustanawiają i inicjują ludzie, razem ze wszystkimi swoimi frustracjami, uprzedzeniami i ignorancją. Potrafią też być egoistyczni w bagatelizowaniu sprawy, w której decydują o życiu lub śmierci innej osoby.

Film jest niemalże jak grecka tragedia. Pokoju obrad nie opuszczamy prawie w ogóle, za wyjątkiem początku na sali sądowej i końca już poza murami budynku.
Cały geniusz objawia się w tym, że oglądamy dwunastu ludzi, zamkniętych w zamkniętej przestrzeni i rozmawiających. To się wydaje absurdalne na pierwszy rzut oka, a jednak napięcie sięga tu często zenitu i "Dwunastu gniewnych ludzi" było moim najszybszym i najmilszym seansem od bardzo, bardzo dawna. Chłonąłem ten film.

Typowym u Lumeta jest podział na postacie dobre i złe i tutaj jest bardzo podobnie, aczkolwiek przez świetną grę aktorów i motywacje samych postaci, wypadają one wiarygodnie i ludzko.

Wszystko jednak pozostawia w widzu ziarnko niepewności, bo tak naprawdę nigdy się nie dowiemy, czy przysięgli mieli rację. Co jeśli się mylili?
System ma wady, nie jest precyzyjny... i kto wie co by było, gdyby zabrakło jednego człowieka z poczuciem obowiązku?

czwartek, 15 października 2015

Czerwony Smok (1986) reż. Michael Mann

Umieściłem "Czerwonego Smoka" na liście moich ulubionych filmów, więc wiecie czego się po tej recenzji spodziewać.
Wiele osób pewnie jest lekko zdziwiona, no bo jak to? Był jeszcze jakiś film o Hannibalu Lecterze przed "Milczeniem Owiec"? A no... i chyba ze wszystkich sequeli/prequeli, dzieło Manna jest najlepsze. Sam cenię je sobie chyba nawet bardziej niż "Milczenie..."

Były agent FBI, Will Graham posiada specyficzny "dar". Potrafi on wczuwać się w sposób myślenia poszukiwanego przez siebie psychopaty. Umiejętności te dewastują jego psychikę to zresztą przyczyniło się do odejścia ze służby.
Dochodzi do dwóch morderstw, a sprawca pozostaje nieuchwytny. Jak łatwo się domyślić, Will zostaje poproszony o pomoc w znalezieniu szaleńca.

Atmosfera "Czerwonego Smoka" jest zarówno specyficzna, jak i nad wyraz odczuwalna, za sprawą ścieżki dźwiękowej autorstwa Michela Rubiniego, zespołu The Reds, oraz kilku perfekcyjnie dobranych piosenek. Finałowa konfrontacja przy akompaniamencie "In a gadda da vida" to jedna z moich ulubionych scen w ogóle.
Stylistyka filmu miesza w sobie elementy kina noir, typowy dla lat 80tych kicz i wszystko co dobre i charakterystyczna dla kina sensacyjnego tego okresu. Przedziwnym dodatkiem do tego jest scenografia, w której dominuje biel. Mając na myśli dominuje - prawie każdy pokój, pomieszczenie jest całkowicie pokryte bielą.

Scenariusz, autorstwa samego Manna, stawia na wolniejszą akcję i masę psychologicznego napięcia, które z kolei jest wyraziste za sprawą aktorów i ich świetnych kreacji.
William Petersen kreuje nam obraz zmęczonego, balansującego na granicy obłędu detektywa. Angażuje się w śledztwo całym sobą, a gdy przychodzi mu wczuwać się w tok myślenia zabójcy, naprawdę mu odbija.

Na jeszcze większą pochwałę zasługuje Tom Noonan, jako Francis Dolarhyde. Postać zagrana i poprowadzona idealnie. Scenariusz nie robi z niego po prostu złego maniaka. Poznajemy jego drugie oblicze, jako bardzo nieśmiałego człowieka, którym władają demony jego psychiki. Najbardziej interesujące jest jednak to, co nie jest nam powiedziane wprost lub, nie jest powiedziane w ogóle. Co do jego motywacji, dostajemy tylko wskazówki, jego przeszłości nie poznajemy w ogóle. To czyni go bardziej nieprzewidywalnym, tajemniczym i tragicznym.
No ale co z Hannibalem? Normalnie, w powieści był postacią poboczną i film jest temu wierny. W tę rolę wciela się Brian Cox (który zresztą miał pojawić się także w "Milczeniu Owiec", ale nie wystąpił z powodu problemów zdrowotnych) i kreuje on zupełnie inną postać niż Anthony Hopkins. Jego Hannibal jest szybkim rozmówcą, jest bucowaty i potrafi błyskawicznie dobrać się do Twojej psychiki. Nie jest to, co prawda tak dobra kreacja jak ta Hopkinsa, ale trzeba mieć na uwadze, że Cox miał jedyne trzy sceny, żeby tę postać nam przedstawić.
Podobnie jak przy Dolarhydzie, nie znamy jego przeszłości. Nie dowiadujemy się nawet co takiego Hannibal zrobił. Wszystko znów pozostaje w mrokach tajemnicy.

"Czerwony Smok" Michaela Manna to dziś film zapomniany, zmieciony przez serię z Hopkinsem i przez remake z 2005 roku (który według mnie jest o wiele gorszy). Warto się z tym filmem zapoznać bo to kawałek stylowego, niesamowicie klimatycznego i zjawiskowo nakręconego kina.
No i jeden z moich najulubieńszych filmów.

środa, 14 października 2015

Halloween III Sezon Czarownic (1982) reż. Tommy Lee Wallace

Jest rok 1982. John Carpenter wraz z Debrą Hill mają całkiem ciekawy pomysł na po prowadzenie swojej serii "Halloween". Chcieli by była to antologia filmów grozy dziejących się w noc Halloween. Pomysł oryginalny, dzięki któremu seria pozostawałaby świeża.
Tak więc, "Halloween III: Sezon Czarownic" trafił do kin... gdzie został zmasakrowany przez widzów i krytyków. Głównym zarzutem był brak naszego mordercy w masce.
Do dziś jest to film wybitnie niedoceniany. Ludzie skreślają go zawsze z tego samego powodu, nie znając powyższej historii.

Firma Silver Shamrock zajmuje się produkcją popularnych masek halloweenowych. Ich reklamy są wszędzie, a dzieciaczki dostają na tym punkcie pierdolca. Pewnej nocy do szpitala trafia starszy facet z jedną z masek i wołający- Zabiją nas wszystkich!
Jakiś czas później tajemniczy mężczyzna zabija staruszka, po czym wsiada do samochodu, oblewa się benzyną i podpala.
Teraz, nasz główny bohater i córka zmarłego wyruszają do Santa Mira, do fabryki Silver Shamrock, by dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi.
"Halloween III" to film niesprawiedliwie oceniany, w mojej opinii najlepszy sequel filmu Carpentera, na równi z "Halloween II".
Dlaczego tak myślę? Bo ten film jest obłąkany. Ale od początku...

Reżyser  Tommy Lee Wallace dołożył wszelkich starań by skopiować styl Johna Carpentera, a co za tym idzie - piękne, klimatyczne zdjęcia w widescreenie i powolne budowanie napięcia.
Muzykę skomponował sam Carpenter i te psychodeliczne utwory same wystarczają by widz poczuł głęboki niepokój.

Pisząc scenariusz Wallace popuścił wodzę fantazji i zaserwował nam niezwykle absurdalne, ale efektowne wyjaśnienie całej intrygi. Szef Silver Shamrock, Conal Cochran jest... zły do szpiku kości, przez wielu uważany za jeszcze większego potwora niż Michael... i mają kurde rację!

Dopatrywać się w tym wszystkim można inspiracji filmami science-fiction lat 50tych, do których zresztą pojawiło się kilka nawiązań. Od pomagierów Cochrana, przez kiczowate, pełne świecidełek komputery, aż po większe nawiązanie w postaci miejsca akcji. W Santa Mira rozgrywała się akcja "Inwazji porywaczy ciał".

Do filmu Siegela "Halloween III" nawiązuje również swoim paranoicznym klimatem, podsyconym także przez iście Lovecraftowski fatalizm.
Warto też wspomnieć szereg niepokojących scen, jak na przykład scena z maską Halloweenową, czy choćby samo zakończenie.
Film Wallace'a to jedno z najbardziej niedocenianych dzieł kina grozy i naprawdę szkoda wielka. Jest w nim tyle szalonych, kreatywnych pomysłów, że aż serce się kraje, że seria nie poszła w tym kierunku. Po całym morzu nienawiści Carpenter załamał ręce i porzucił serię... w rezultacie Michale Myers powrócił w części czwartej, a reszta jest już historią...

Strange Confession / An Inner Sanctum Mystery #5 (1945) reż. John Hoffman

"This is an Inner Sanctum. A strange, fantastic world controlled by mass of living, pulsating flesh... the mind. It destroys its thoughts, creates monsters, commits murder. Yes, even you, without knowing, can commit murder..." 


Pewnej nocy Jeff Carter wbiega zdenerwowany do domu pewnego mężczyzny. Ten okazuje się jego dawnym przyjacielem ze szkoły średniej. Mężczyźni zaczynają rozmowę, podczas której Jeff pokazuje makabryczną zawartość swojej torby i wyjaśnia jak do tego doszło.

Piąte Inner Sanctum zaskoczyło mnie powiewem świeżości, gdyż "Strange Confession" nie jest ani dreszczowcem, ani kryminałem. Początek ma w sobie nieco mroku, ale z niego szybko zanurzamy się w dramatyczną historię granego przez Chaneya bohatera.

Pan Carter jest chemikiem, który swoją pracę nad lekami traktuje jako misję. Nie interesują go pieniądze, byleby pomóc komuś tam. To nie do końca podoba się jego żonie, która mimo wszystko chciałaby polepszyć swój standard życia.
Pracę nad kolejnym lekiem się przeciągają, przez co między Jeffem, a jego pracodawcą, Rogerem Grahamem, który chce wydać lek jak najszybciej bo kasa, kasa, kasa!

Drogi obu panów rozchodzą się na pewien czas, aż pan Graham postanawia swojego byłego i nowego współpracownika okraść. Wysyła go do Ameryki Południowej, by tam dokończył badania, podczas gdy sam wydaje niegotowy lek i uwodzi jego żonę.

Podczas gdy Jeff siedzi i pracuje z dala od domu, lekarstwo zdaje się nie pomagać ludziom, a jedynie pogarszać ich stan co skutkuje tragedią...

Bez kreacji aktorskich wszystko by się pewnie posypało. Ze wszystkich sześciu ról jakie Chaney dostał w całej tej serii, Jeff Carter był tą najlepszą.
Postać grana przez J. Carrola Naisha, choć nie jest specjalnie skomplikowana, tak dzięki dobremu scenariuszowi i charyzmie aktora zapada w pamięć.

Przyjemnie się ich popisy oglądało, ich postacie były "żywe", a co za tym idzie, fabuła mnie więcej niż zainteresowała. Tak więc, nie było miejsca na nudę.

niedziela, 11 października 2015

The Frozen Ghost / An Inner Sanctum Mystery #4 (1945) reż. Harold Young

"This is an Inner Sanctum. A strange, fantastic world controlled by mass of living, pulsating flesh... the mind. It destroys its thoughts, creates monsters, commits murder. Yes, even you, without knowing, can commit murder..." 


Hipnotyzer Alex Gregor podczas seansu hipnotyzuje pijanego niedowiarka z widowni. Wychodzi z tego nieszczęście, bo ów facet umiera, za co nasz bohater będzie się obwiniać. Chcąc odciąc się od wszystkiego wprowadza się do rezydencji swojej przyjaciółki, Valerie Monet, właścicielki muzeum figur woskowych.
Od tego momentu zaczyna się lekka "Moda na sukces", gdyż zarówno Valerie, jak i jej siostrzenica są zakochane w Alexie. Sam Alex zrywa przy okazji zaręczyny ze swoją asystentką. Napięcia między domownikami doprowadzają do pierwszych zniknięc. Nie pomaga też fakt, że opiekujący się figurami woskowymi Dr. Rudi Polden jest notorycznym psychopatom.

Pieczę nad czwartą odsłoną "An Inner Sanctum Mystery" dostał inny reżyser i spadek jakości jest nad wyraz odczuwalny.
Klimat zdecydowanie osłabł. Zdarzyły się klimatyczne ujęcia, rezydencja pani Monet jest miejscem dość mrocznym, a jednak czegoś brakowało.

Historia znów prosta, ale teraz jeszcze zalatująca nudą i, co gorsza, nie zapada w pamięć kompletnie.

Obsada, składajaca się między innymi z Lona Chaneya Jra, Evelym Ankers nie ma tu zbyt dużego pola do popisu, bo ich postacie są tak potwornie nudne. Jedynym kto troszkę się wybija jest Martin Kosleck jako Polden. Solidny szaleniec, a na tle reszty kartonowych postaci wręcz genialna postać.

"Frozen Ghost" niczym godnym uwagi nie jest. Poprzednie odsłony serii, mimo swojej banalności ,dawały mi jakąś frajdę z oglądania, tutaj głównie się nudziłem.

Zemsta Niewidzialnego Człowieka (1944) reż. Ford Beebe

Trochę to przykre, że zbliżając się do końca retrospektywy nie mogę wystawić żadnej czysto pozytywnej opinii. "Zemsta Niewidzialnego Człowieka" to potwornie wymuszony film. Poza nazwiskiem głównego bohatera, nie ma jakiegokolwiek związku z filmami Whale'a i Maya.

Fabuła razi swoją wtórnością i brakiem kreatywnych pomysłów. Zbiegły z więzienia Robert Griffin, koleś psychicznie niezrównoważony, ubzdurał sobie, że podczas pewnej podróży kilka lat temu został oszukany przez swoich towarzyszy i porzucony.
Trafia na Johna Carradine'a, który wynalazł serum na niewidzialność. Tak, wszystko prowadzi do zemsty.

Fabularnie wypada ostro przeciętnie, a fakt, że nie wiąże się to w żaden sposób z pozostałymi filmami jeszcze bardziej dobija, zwłaszcza, że jest to oficjalna trzecia część cyklu.

Główną rolę obsadza John Hall i nie jest to pierwszy raz, gdy staje się on niewidzialny. Mieliśmy okazję oglądać go w "Invisible Agent"... tylko, że tamten był o wiele lepszym filmem, a samemu aktorowi dano do zagrania lepiej skonstruowaną postać.

"Zemsta..." jest strasznie poważna, a chwilami nad wyraz mroczna, co jakby nie patrzeć, jest plusem.
Efekty specjalne natomiast są złe. Efekt niewidzialności wygląda po prostu brzydko, sznurki w finałowych scenach są bardzo widoczne.

Całość ogląda się bez emocji, miejscami nuda jest mocno odczuwalna i do samego końca miałem świadomość, że tego wszystkiego mogłoby równie dobrze nie być. Do tego stopnia film nic nie wnosi i do tego stopnia gówno to kogokolwiek obchodzi, że tego filmu mogłoby nie być.
Nie jest to jakieś strasznie złe, bo jako rozrywkowe B jeszcze się jakoś broni. Obejrzeć można... tylko po co, skoro seria oferuje znacznie lepsze filmy?

sobota, 10 października 2015

Mississippi w ogniu (1988) reż. Alan Parker

Do Alana Parkera miałem olbrzymi szacunek za "Harry'ego Angela", którego to umieściłem na liście 10ciu ulubionych filmów... więc, sami rozumiecie. To jeden z tych geniuszów kina, którzy gdzieś się zagubili i zostali lekko zapomniani. Dlaczego tak myślę? Cóż.. bo "Mississippi w ogniu"...

Dwóch agentów FBI prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa trzech działaczy  ruchu na rzecz obrony praw człowieka. Szybko dowiadują się, że miasteczko , do którego przybywają jest przesiąknięte rasizmem, a Ku Klux Klan bezkarnie prześladuje czarnoskórych mieszkańców. Tak więc, nasi bohaterowie stają do nierównej walki z całym miasteczkiem, by zaprowadzić prześladowców przed oblicze sprawiedliwości.

"Mississippi w ogniu" Parker nakręcił rok po 'Harrym Angelu" i widać podobieństwa jeśli chodzi o oba filmy. Za muzykę odpowiedzialny był Trevor Jones i uraczył nas budująca napięcie mroczną muzykę, idealnie komponującą się z atmosferą osaczenia.
Reżyser swój film obsadza w latach 60tych, tak więc bród, wilgoć, bagna i mało przyjazne twarze będą wszędzie. Nie jest to jednak żadne neo-noir.

Podczas gdy film uderza w temat rasizmu, tak w widza uderza absurd motywacji, jakimi kierowali się mieszkańcy Mississippi. Tak samo jeszcze długo po seansie widz zdaje sobie sprawę jak smutny i okrutny film zobaczył.
Nienawiść rodzi nienawiść, a wszystko to z tak błahego powodu. Nawet finał ma w sobie pewną gorycz. Choć może się to wszystko wydawać stronnicze - tutaj biali są pokazani jak ci źli - to jednak ja twierdzę, że film jest o wiele bardziej uniwersalny. Prześladowanie, zastraszanie, to rzeczy odbywające się zarówno na większą, jak i mniejszą skalę. Jedna osoba dla drugiej może być Ku Klux Klanem.

Ilość emocji jakie film wzbudza jest gigantyczna. Tak samo napięcie trzyma za gardło cały czas i sam nie wiem kiedy mi te 2 godziny przeleciały.

Miło było zobaczyć Gene'a Hackmana w innym wydaniu niż Lex Luthor, tak samo zdumiony byłem widząc młodego Willema Dafoe w roli zrównoważonego agenta FBI. Nie wypadł źle, wprost przeciwnie, po prostu... to ostatnia rzecz, jakiej się po tym aktorze można spodziewać.

Ironicznie podsumowałbym ten film jako - Zielony Goblin i Lex Luthor, kontra Ku Klux Klan, ale zasługuje on na o wiele, wiele więcej.
"Mississippi w ogniu" to studium ludzkiej nienawiści i podłości i przy okazji trzymający w napięciu thriller ze świetną obsadą. Szokujący, mroczny i bezkompromisowy.
No i, co ważniejsze, zainspirowany prawdziwymi wydarzeniami.

Superman (1978) reż. Richard Donner

Dziś, 10go października jest rocznica śmierci Christophera Reeve'a. Z tej okazji wypadałoby cuś niecuś napisać na blogasku... dlatego też "Superman".

Z perspektywy współczesnego widza "Superman" będzie obrazem głupim, tandetnym, nudnym, kiczowatym i, w najgorszym wypadku śmieszny... i po części racja, ale dojdziemy do tego.

Film Richarda Donnera był pierwszą adaptacja komiksu robioną na poważnie i, nie oszukujmy się, przetarł szlaki i choćby sam Marvel dużo z niego w pierwszych fazach czerpał.
Nie jest to film całkiem poważny, ale też nie przegina z infantylnością i komiksowym przerysowaniem. To przede wszystkim kino familijne i trzeba mieć to jednak na uwadze.

Pierwsze 50 minut filmu zajmuje backstory. Od zniszczenia Kryptonu po dorastanie młodego Kal-Ela i odkrycie tego kim jest. Okres dorastania bohatera jest pokazany skokowo. Najpierw widzimy jak zostaje on znaleziony przez rodzinę Kentów, a później przeskakujemy do czasów liceum. Może się to wydawać zbyt duży i gwałtowny przeskok, ale mimo to film dobrze zarysowuje postacie, dostajemy tyle informacji ile trzeba, przez co później przechodzimy do konkretów.

Dobra historia wymaga dobrze napisanych postaci, a tych z kolei nie byłoby gdyby nie charyzma aktorów, którzy nie grali, a byli swoimi postaciami.
Christopher Reeve dał nam jedno z najbardziej rozpoznawalnych wcieleń Supermana. Podobnie mógłbym mówić o Margot Kidder, Genie Hackmanie i reszcie, ale pisanie po raz enty, że aktorzy spisali się znakomicie sprawia, że mam ochotę połamać klawiaturę.

Fabuła jest prosta, ale ciekawi, nawet mimo kilku dziecinnych, głupiutkich rozwiązań. Nie brakuje też kilku poważniejszych momentów i byłyby czymś naprawdę świetnym, gdyby film nie robił kuriozalnego wykrętu pod koniec. Tak, TA scena przeszła już do historii i może zepsuć pozytywne wrażenie po seansie.
 Ale, jeśli się łyknie ten klimat, tę konwencję, to seans mija niezwykle przyjemnie.

Muzyka po dziś dzień jest rozpoznawalna przez chyba wszystkich. Początkowo skomponowana przez Goldsmitha, a później ostatecznie przez Williamsa, nosi w sobie cechy charakterystyczne dla obydwu i jest... najzwyczajniej w świecie epicka i piękna.
Film zebrał Saturny za efekty specjalne. Faktem jest, że zestarzały się niemiłosiernie i mogą razić w oczy. Mimo to muszę je pochwalić, bo mimo archaiczności, wykonanie jest solidne. Też, jest to coś co może i troszkę straszy, ale jednak nadaje całości smaku.

Czy polubicie "Supermana", czy nie to zależy głównie od waszego podejścia. Jeśli przełkniecie archaizm, infantylną stylistykę, której się konsekwentnie trzyma, to będziecie się dobrze bawić. To małe arcydzieło, trzeba się tylko do niego przyzwyczaić.
Jest staroświecki, ale przy tym urokliwy i klimatyczny.

piątek, 2 października 2015

W paszczy szaleństwa (1994) reż. John Carpenter

John Carpenter ma na swoim koncie masę zajebistych filmów. Niezależnie od tego jakimi środkami dysponuje, zawsze raczy nas mocną atmosferą, wizjonerskim pomysłem i boskim soundtrackiem.
Moim ulubionym (zaraz za "Halloween") filmem tegoż pana jest "W paszczy szaleństwa" - trzecia odsłona tzw "Apokaliptycznej Trylogii, do której zalicza się także "Coś" i "Książę Ciemności".

John Trent jest twardo stąpającym po ziemi inspektorem ubezpieczeniowym, który wszędzie wietrzy podstępy. W swojej pracy jest niezrównany. Jednak kiedy podejmuje się znalezienia pisarza, Suttera Caine'a, jego poczucie rzeczywistości zostanie zachwiane przez coraz to bardziej absurdalne wydarzenia.

Carpenter, będąc oczywistym fanem klasyki, był też fanem H. P. Lovecrafta, do którego to również niejednokrotnie nawiązywał. W swoich horrorach wielokrotnie odwzorowywał klimat z opowiadań pisarza, jednak przy okazji "W paszczy szaleństwa" pozwolił sobie na 95-minutowy hołd. Ilość nawiązań, większych lub mniejszych jest gigantyczna.
Akcja zaczyna się w psychiatryku, gdzie nasz główny bohater snuje swoją opowieść jednemu z lekarzy. Opowiadania Lovecrafta zawsze były pisane w pierwszej osobie...
Ów bohater, twardy realista staje w obliczu zdarzeń, które powoli doprowadzają go do obłędu...
Sutter Caine jest ekscentrycznym samotnikiem piszącym o wyłaniających się z mroku potworach i przedwiecznych bóstwach, które chcą przejąć władzę nad światem. I choć w teorii postać miała nawiązywać do Stephena Kinga, tak bardziej mu do samotnika z Providence, w mojej opinii.

Teraz czas na bardziej subtelne nawiązania, a mianowicie okładki ksiażek Caine'a. Wszystkie jego powieści noszą, lekko zmienione tytuły opowiadań Lovecrafta.
"The Thing in the Basement" to "The Thing in the Doorstep" (Coś na progu)
"Haunter out of time" to krzyżóka "Shadow out of time" (Cień z poza czasu) z "Haunter of the dark"
"Whisperer of the Dark" to "Whisperer in the Dark" (Szepczący w ciemności)
"Hobb's End Horror" to rzecz jasna "Dunwich Horror"
Sam tytuł filmu z kolei "In the Mouth of Madness" odnosi się do "At the Mountains of Madness" (W górach szaleństwa).
Staruszka w hotelu ma na nazwisko Pickman, co odnosi się do "Modelu Pickmana".

Poza tym, Carpenter pozwolił sobie na małe aluzje do klasyki lat 50tych. Hobb's End to nazwa stacji kolejowej z filmu Hammera "Quatermass and the Pit",  w jednej ze scen w TV leci "Robot Monster", a nawet David Warner ma tutaj krótki epizod... no wiecie, fotograf z "Omenu.

Film Carpentera ma kilka klimatycznych scen. Niektóre sekwencje, scenografie, potworki w ciemnościach robią swoje. Jednak to końcowa scena ma w sobie najwięcej Lovecraftowskiego fatalizmu.
Mimo wszystko nie jest to tak silna atmosfera, jak w przypadku poprzednich dzieł reżysera. Odczuwalny jest tutaj brak porządnego soundtracku. Poza motywem przewodnim nic nie zapada tu w pamięć.

Może drażnić kilka mocno sztampowych chwytów, jak ruszający się obraz.
Animatronika potworków, choć robiąca wrażenie, jest mocno archaiczna.
Postać Trenta jest realistą, czasami do granic absurdu, co też miejscami może irytować. Jego tok rozumowania bywa głupi, on sam ostro przerysowany. Jednak gdy zaczyna mu odbijać, wtedy robi się zabawnie.

Widzicie, przerysowane aktorstwo, czy kiczowate stworki można uzasadnić obraną konwencją Carpenter nie bierze swojego filmu śmiertelnie poważnie i wplata w niego sporą dawkę czarnego humoru. Od absurdalnych scen, po genialne teksty Caine'a i Trenta, stawia tutaj na czystą rozrywkę.

Wszystko temu sprzyja, bo z każdą minutą fabuła robi się coraz bardziej poplątana, kolejne nieprzewidywalne sceny wyskakują na nas i... seans mija błyskawicznie. Poważnie, te 95 minut mija jak 5 minut.

"W paszczy szaleństwa" w pewnych aspektach nie jest może szczytem umiejętności Carpentera. Jako szalony komedio-horror to pobania się i pośmiania pasuje jednak idealnie. Nastawiony wyłącznie na zabawę, odnosi się z szacunkiem do rzeczy, do których nawiązuje.