sobota, 27 sierpnia 2016

Odrodzenie, czyli przenoszę się.

Nadszedł ten dzień, kiedy przejrzałem dokładnie swoją dotychczasową "karierę" blogową i doszedłem do wniosku, że wiele z moich wpisów nie nadaje się do niczego. 
Postanowiłem zacząć od zera... dosłownie. Założyłem nowego bloga, na którym będą lądować skorygowane i przepisane recenzje filmów, o których już kiedyś pisałem.
A jest co poprawiać. Wiele moich wpisów, zwłaszcza tych pierwszych to nędzna grafomania, która nie powinna nigdy ujrzeć światła dziennego. Przy okazji trochę to wszystko uporządkuję, bo nie ukrywam, zrobił się już mały burdel w recenzjach.
A skoro teraz mam fanpage'a, jestem bogatszy w nowe doświadczenia, chyba mogę dać sobie "fresh start".
Od teraz wszystkie recenzje, zarówno stare jak i te nowe lądować będą na bloga "Gabinet zakurzonych filmów 2.0." 


http://gabinetzakurzonychfilm.blogspot.com/

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Gwiezdne Wojny, część II - Atak Klonów (2002) reż. George Lucas

Miło jest wrócić do jakiegoś nostalgicznego filmu, spojrzeć na niego analitycznym okiem, przez pryzmat całego swojego doświadczenia i odkryć, że wciąż trzyma się znakomicie. Tak miałem z "Gwiezdnymi Wojnami". Stara Trylogia nie tylko wytrzymała próbę czasu, ale i z perspektywy czasu zyskała w moich oczach.
I wiem, że wiele osób lubi trylogię prequeli. Ja sam chciałem doszukać się w nich czegoś wartościowego... ale im bardziej się w te filmy zagłębiam tym większa złość mnie ogarnia. Po "Mrocznym Widmie" Lucas sam stwierdził, że odrobinę przesadził. Czy poszedł po rozum do głowy?
O ile "Mroczne Widmo" było po prostu złym filmem, czymś w rodzaju pstryczka w nos, tak "Atak Klonów" jest kopnięciem w jaja. Jakimś cudem ten film nie tylko popełnił błędy swojego poprzednika, ale i je poszerzył... i pogłębił. "Atak Klonów" można już rozważać  jako zdradę. Absolutną ZDRADĘ wszystkiego, czym były "Gwiezdne Wojny".

W Galaktyce pojawia się ugrupowanie Separatystów, któremu przewodzi tajemniczy hrabia Dooku (w tej roli Christopher Lee) i szybko werbuje kolejne systemu planetarne przeciwko Republice. W międzyczasie na życie Padme Amidali, która jest teraz senatorem, mimo, że w poprzednim filmie była królową, czyhają zamachowcy.
OK, niech mi ktoś wytłumaczy jak to działa. Jak działa polityka w "Gwiezdnych Wojnach"? Jak z królowej stajesz się senatorem?
Amidala otrzymuje pomoc od rycerzy Zakonu Jedi, którym zresztą sugeruje, że za wszystkim może stać właśnie hrabia Dooku, ale nikomu nie przechodzi przez myśl, że może mieć rację. I nie byłoby to nic wielkiego, gdyby nie fakt, że już napisy początkowe mówią nam, że Dooku jest zły. W rezultacie Zakon Jedi staje się zbieraniną ślepych i głuchych kretynów. W "Nowej Nadziei" Obi-wan był w stanie poczuć zaburzenia Mocy, gdy Alderaan został zniszczony, był w stanie wyczuć obecność Vadera na Gwieździe Śmierci i go odszukać, ale czterech Jedi nie wyczuje, że Kanclerz Palpatine jest przyszłym Imperatorem. Czy obecność gościa, który jest praktycznie wcieleniem najczystszego zła nie powinna wywołać olbrzymich zaburzeń Mocy? Widzą tego gościa, rozmawiają z nim i nikt nic dziwnego w nim nie zauważył?
Jasne, w filmie pada coś o tym, że umiejętności Jedi w posługiwaniu się Mocą osłabły, ale jest to tak niejasne i tak potwornie naciągane, że trudno jest mi to zaakceptować. Zwłaszcza, że w późniejszej części filmu Yoda jest w stanie wyczuć, kiedy Anakin po śmierci matki wpada w szał. A jeśli Palpatine w jakiś sposób się ukrywa to... w jaki?
Tak, czy inaczej ochroniarzami Padme zostają Obi-wan i jego uczeń Anakin.
Anakin jest zakochany w Padme od pierwszego wejrzenia. Problem w tym, że to zakazana miłość, ponieważ Jedi nie mogą się z nikim wiązać.
Wiecie, to były czasy, gdy wszelkie książki i gry były kanoniczne, i w owych książkach Luke miał nie tylko żonę, ale i dzieci. Kilka lat później George Lucas wyjeżdża z tym, że Jedi muszą żyć w celibacie.
Ups!
O co chodzi z tymi wszystkimi nawiązaniami do chrześcijaństwa? Jedi to księża z kosmosu? Dlaczego? Po co?
Ok, myślę, że jedynym zadaniem tego absurdu było podkreślenie zakazanej miłości w wątku romantycznym. Bo wiecie, w "Imperium kontratakuje" też był taki wątek.

Na życie senator Amidali czyha Jango Fett, ojciec Boby Fetta - tego samego, który pierwszy raz pojawił się w "Imperium kontratakuje".
Fett jest tak dobrym łowcą nagród, że wynajmuje do brudnej roboty innego łowcę nagród -Zam Wesell.
Pierwszy plan zamachu opierał się na wysadzeniu w powietrze statku, na pokładzie którego była Amidala. Za drugim razem próbują czegoś "subtelniejszego" - robali, których ukąszenia są trujące. Tylko... po co się na tę "subtelność" w ogóle silić?
Wszyscy wiedzą, że ktoś chce zabić panią senator.
Wiemy też, że w apartamencie Padme są gigantyczne okna. Dowiadujemy się, że Zam Wesell jest snajperem i to dobrym. Dowiadujemy się także, że plecak odrzutowy Jango Fetta ma wyrzutnię rakiet. Rozwiązanie problemu zdaje się być na wyciągnięcie ręki!
Dlaczego złoczyńcy w tych filmach muszą być bardziej nieporadni niż Gargamel ze "Smerfów"?
Oczywiście, Padme zostaje uratowana przez Jedi, a po długiej scenie pościgu i zrobieniu kopii sceny w kantynie z "Nowej Nadziei" Zam zostaje schwytana. Nie zdradza jednak niczego, bowiem natychmiast zostaje zabita przez Jango za pomocą zatrutej strzałki, która została wyprodukowana w jednym, jedynym miejscu w całej galaktyce.
Wszystko rozegrane zostaje w taki sposób, aby bohaterowie dostali poszlakę, odszukali miejsce, z którego ona pochodzi, udali się tam i dokonali kolejnego ważnego dla fabuły odkrycia.
George Lucas przeszedł w nowy wymiar złego scenariuszopisarstwa. W "Ataku Klonów" akcja jest popychana do przodu nie przez bohaterów, a dziury fabularne.

A skoro o bohaterach mowa...
Obi-wana i Anakina widzimy pierwszy raz w windzie, gdy zmierzają na spotkanie z Padme. Wspominają jakąś przygodę z przeszłości i można sobie pomyśleć, że są dobrymi przyjaciółmi. Szybko jednak z ich relacji ulatuje wszelka chemia i zaczyna łańcuszek sprzeczek i narzekania na siebie nawzajem.
Anakin okazuje się być maksymalnie niedojrzałym, egocentrycznym, wiecznie narzekającym dzieciakiem w ciele dorosłego. W kwestii bycia zakochanym jest... creepy. Nawet bardzo. Ale Hayden Christensen nie jest tu winny. Winny jest okropny scenariusz i reżyser, który kazał mu grać w taki sposób. Co więcej, to po prostu nietrafiony casting. Moim zdaniem Christensen wygląda zbyt chłopięco i ma zbyt łagodny głos, by być przyszłym Darthem Vaderem. Osobiście wolałbym kogoś, kto choć trochę wygląda jak młody Sebastian Shaw.
Obi-wan też ma kilka bucowatych zagrywek na swoim koncie, ale przynajmniej jest dobrze zagrany. Jakiś cudem Ewan McGregor dał radę odtworzyć kreację sir Aleca Guinnessa. Gdy go widzę, widzę młodego Obi-wana, tego samego, którego znam ze Starej Trylogii.
O przyjaźni między tą dwójką możemy pomarzyć, bowiem po szeregu sprzeczek zostają rozdzieleni. Anakin zostaje ochroniarzem Padme, podczas jej wyjazdu na Naboo, bo wątek miłosny musi trwać.
Cóż mogę rzec, to legendarnie zły wątek miłosny. Między Christensenem a Natalie Portman nie ma żadnej chemii. Nie pomagają też, ani ich aktorstwo, ani kwestie, które muszą wypowiadać. Te wyznania miłosne miały być poetyckie... chyba, ale po pierwsze ludzie tak ze sobą nie rozmawiają, a po drugie poezję też można robić dobrze, albo źle. Lucas wali takimi banałami, że ciężko jest nie zgrzytać zębami.

Obi-wan z kolei bada tajemniczą zatrutą strzałkę, bo fabuła musi iść naprzód. Trafia na planetę Kamino, gdzie rezydują Klonerzy, a rezydują oni w wielkim mieście nad wodą... bo w "Imperium kontratakuje" było miasto w chmurach.
Okazuje się, że tworzą oni armię klonów dla Republiki. I tak oto dowiadujemy się skąd wzięli się szturmowcy... w pewnym sensie.
Powiedziane nam są rzeczy, których tak naprawdę nie chcieliśmy wiedzieć. W dodatku, serwowane przez Lucasa wyjaśnienia tworzą tylko coraz większe nieścisłości fabularne. TO jest głównym problemem Nowej Trylogii.
Skoro szturmowcy są klonami to czemu mają inne głosy i nie są tego samego wzrostu?
W tle przewija się wątek koszmarów, które Anakin śni o swojej matce. Przeczuwa, że stało jej się coś złego, więc wraca na Tatooine, by ją odszukać i uratować.
Ten segment przypomniał mi o czymś, o czym zapomniałem przy okazji "Mrocznego Widma". Luke miał wuja - Owena, który był farmerem. A skoro był jego wujem musiał być automatycznie bratem Anakina. I musieli się dobrze znać.
W "Nowej Nadziei" zarówno z opowieści samego Owena jak i Obi-wana to wyglądało tak, jakby Anakin i Owen byli braćmi. Anakin był tym ganiającym za przygodami, podczas, gdy Owen wolał spokojne życie na farmie.
Kiedy Owen dostał pod opiekę Luke'a chciał też zrobić z niego farmera i nie pozwolić by ten poszedł w ślady ojca i stał się rycerzem Jedi, brał udział w jakiś niebezpiecznych przygodach i tak dalej. Mówimy w końcu o czasach gdy rządziło już Imperium.
Jak się ma do tego "Atak Klonów"?
Owen jest przyrodnim bratem Anakina, o istnieniu którego ten nie miał zielonego pojęcia. Co za tym idzie, w ogóle się nie znają. W ogóle!
Spartaczyć nawet coś takiego...

Obi-wan znajduje Jango Fetta na Kamino, zaczyna się kolejny pościg, tym razem przez pole asteroid... bo "Imperium kontratakuje".
Nasz rycerz Jedi trafia na planetę Geonosis, gdzie zostaje ostatecznie pojmany i odkrywa, że hrabia Dooku jednak jest czarnym charakterem filmu i to on stał za wszystkim. Kto by się spodziewał?
Padme i Anakin ruszają mu na ratunek i, oczywiście też zostają schwytani. W międzyczasie C3PO zostaje rozłożony na części. Brzmi znajomo? Wiecie już do czego z tym wszystkim zmierzam?

Bohaterom na ratunek przychodzą inni rycerze Jedi w towarzystwie armii klonów, rozpętuje się wielka bitwa, która może i jest efektowna, ale ja bardziej skupiałem się na tym jak głupio to wszystko musiało wyglądać podczas kręcenia. Aktorzy na niebieskim tle walczący z powietrzem.
Liderzy Separatystów dają w międzyczasie dyla, ale nie Dooku. On leci ścigaczem do innego, odległego hangaru, żeby stamtąd wziąć swój statek i odlecieć.
Dlaczego tak?
Żeby bohaterowie go zauważyli, wszczęli pościg i doprowadzili do obowiązkowego pojedynku na miecze świetlne. A ponieważ w "Imperium kontratakuje" złoczyńca zwyciężał, Dooku pokonuje Obi-wana i odcina rękę Anakinowi.
W ostatniej chwili pojawia się Yoda i staje do walki z hrabią. Po wymianie kilku umiejętności w posługiwaniu się Mocą, Dooku stwierdza, że wszystko rozstrzygnie walka na miecze świetlne. Tak.. zły scenariusz jest do tego stopnia samoświadomy, że stara się usprawiedliwiać.
W chwili, gdy Dooku wyciąga swój miecz Yoda mógłby użyć Mocy i...nie wiem, wgnieść go w ziemie, cisnąć o ścianę... cokolwiek. Taki pojedynek na Moc byłby o wiele ciekawszy. Zamiast tego dostajemy Yodę walczącego mieczem świetlnym i robiącego salta w powietrzu.
Na ile sposobów ten obrazek jest zły?
 W "Imperium kontratakuje" Yoda nigdy nie uczył Luke'a walki bronią. Był symbolem "umysłu ponad ciało". To był mały, schorowany stworek, który potrafił jednym ruchem ręki przenosić statki kosmiczne. Nie potrzebował siły fizycznej, bo jego sprzymierzeńcem była Moc. Dając mu miecz świetlny, Lucas spuścił w kiblu całą ideę stojącą za tą postacią.
A skoro Yoda jest taki gibki, to dlaczego cały czas chodzi o lasce?
Oczywiście, wszystko toczy się tak, że Dooku gra nie fair i ucieka, a Yoda wychodzi na wyjątkowo naiwnego, skoro się tego po swoim adwersarzu nie spodziewał.

Reasumując:
1. Darth Vader okazuje się być Galaktycznym Jezusem, a przy tym niedojrzałym egocentrykiem.
2. Szturmowcy to klony... chyba, więc mamy błąd w ciągłości (jeden z wielu)
3. Zakon Jedi to ślepi i głusi idioci, którzy nie są w stanie dostrzec oczywistego zagrożenia.
4. Yoda jako postać zostaje zmasakrowany.
5. Polityczny bełkot ma jeszcze mniej sensu i poświęca się mu jeszcze więcej czasu
6. Nic nie ma sensu.
A to tylko zdrady wynikające z samego scenariusza.
Kolejną jest nadużywanie CGI. Gdy wróciłem do tego filmu po latach byłem przerażony tym jak sztuczny jest. Gdy w samym "Powrocie Jedi" postawiono barkę Jabby (swego czasu największy plan filmowy w historii), tutaj prawie każdy kawałek scenografii jest generowany komputerowo. Jeśli już pojawia się prawdziwy plan to jest on pozostałością po "Mrocznym Widmie".

Kolejną zdradą jest brak kreatywnych pomysłów.
"Atak Klonów" może i jest przyjemny dla oka, ale nie prezentuje żadnych ciekawych pomysłów. (Coruscant stało się pełnoprawną zrzynką Los Angeles z "Łowcy Androidów".)
Ilość rzeczy, które zaczerpnął z "Imperium kontratakuje" jest ogromna. Granica między hołdem a zrzyną została już dawno przekroczona. Oba filmy kończą się nawet identycznym ujęciem.

Film miał być w założeniu kryminałem i czuć miejscami przebłyski klimatu głównie dzięki muzyce. Czuć, że dzieje się coś wielkiego, coś ważnego, szkoda tylko, że prawie w ogóle nie ma sensu i nic nikogo nie obchodzi. Tak jak w przypadku "Mrocznego Widma" wieje nudą, a cała historia zdaje się nie mieć żadnego celu.
Na cały film przypada tylko trzech dobrych aktorów. O Ewanie McGregorze już mówiłem. Jest jeszcze Ian McDiarmid i Christopher Lee, który zawsze dostarczy solidny czarny charakter, nawet jeśli nie będzie mieć pod ręką scenariusza.

W 1977 roku George Lucas stworzył "Gwiezdne Wojny".
W 2002 roku George Lucas zniszczył "Gwiezdne Wojny".
"Atak Klonów" dorżnął wszelkie resztki ducha i godności "Starej Trylogii". Trudno jest szukać prequelu albo sequelu, który zrobił tyle rzeczy źle. Już "Nieśmiertelny 2" jest lepszym filmem.

piątek, 19 sierpnia 2016

Gwiezdne Wojny, część I - Mroczne Widmo (1999) reż. George Lucas

Jeszcze w trakcie prac nad "Imperium kontratakuje" Lucas doszedł do wniosku, że pewnego dnia opowie historię Dartha Vadera w osobnej trylogii filmów. Dlatego też Stara Trylogia została ponumerowana 4-6, aby Lucas miał otwartą furtkę na potencjalne prequele.
Ale po sukcesie "Powrotu Jedi", gdy udał się na długie wakacje stwierdził, że nie ma sensu opowiadać tej histori i... miał rację.
Wszystko zmieniło się pod koniec lat 90tych, kiedy w skutek rozwodu, a później podziału majątku portfel Lucasa został znacząco uszczuplony. Wtedy narodził się iście szatański plan, aby wrócić do pomysłu prequeli i odrobić sobie na nich stracone pieniądze.
Koniec lat 90tych był okresem rozwoju animacji komputerowej, dzięki czemu Lucas mógł kręcić filmy bez nadmiernego wysilania się. Bo o wiele łatwiej jest zlecić pracę grafikom niż nadzorować kamerowanie modeli, makiet, budowanie planów i tak dalej.
Krótko mówiąc, Nowa Trylogia "Gwiezdnych Wojen" była jednym wielkim cash-grabem. A jeżeli ktoś wciaż łudzi się, że Lucas miał w głowie spójną artystyczną wizję i zależało mu na robieniu dobrych filmów...
Gdyby tak było, to jestem pewien, że nie wcielałby w życie PIERWSZEGO DRAFTU SCENARIUSZA. Tak, podczas gdy "Nowa Nadzieja" była przepisywana ok 50ciu razy, "Mroczne Widmo" zostało spisane raz i nigdy nie było w jakikolwiek sposób korygowane.

Federacja Handlowa prowadzi jakiś polityczny spór z planetą Naboo. Blokuje do niej dostęp okrętami i przygotowuje się do inwazji. Dwóch rycerzy Jedi - Qui-Gon Jinn i jego uczeń Obi-Wan Kenobi (ten sam) przybywają z misją negocjowania... czegoś. Ale zostają szybko wystawieni do wiatru, bowiem wojska droidów Federacji niemal natychmiast próbują ich zabić.
Rycerze dają radę dotrzeć na Naboo, by uratować królową Amidalę, która w każdej scenie nosi inny, coraz bardziej absurdalny strój. Wszyscy dają nogę z planety, ale ich statek jest uszkodzony i muszą awaryjnie lądować. Trafiają na planetę Tatooine, gdzie pomocy udziela im młodziutki Anakin Skywalker. Qui-Gon wyczuwa, że chłopiec jest bardzo silny w kwestii władania mocą i prawdopodobnie jest wybrańcem, który ma przywrócić równowagę mocy... o tym troszkę później.
Bohaterowie trafiają w końcu na planetę Coruscant, gdzie mieści się siedziba Galaktycznego Senatu. Tam Amidala donosi wszystkim, że Federacja najechała jej planetę i zniewoliła jej lud. W odpowiedzi, wysłannicy Federacji burzą się mówiąc, że nie ma dowodów na poparcie tego oskarżenia... mimo, że takie są. Wielka flota statków blokuje dostęp do planety, wojska droidów panoszą się po miastach, są naoczni świadkowie i dwaj rycerze Jedi, którzy omal nie zginęli.
Oczywiscie senat postanawia nie robić niczego, bohaterowie wracają na Naboo i próbują walczyć na własną rękę...

"Mroczne Widmo" wyrzuca do kosza wszystko, co czyniło Starą Trylogię tak dobrą. I każda zmiana stoi w sprzeczności z tym, co Lucas zawsze twierdził - że "Gwiezdne Wojny" są kierowane głównie dla dzieci.
Futurystyczna baśń i duch przygody zostają wyparte przez polityczny bełkot, który nie ma żadnego sensu. Co to znaczy "uprawomocnić inwazję"? Królowa musi podpisać pakt, w którym godzi się na to, że ktoś najeżdża jej lud? Do tego dochodzi jeszcze cała dłużąca się w nieskończoność i idiotyczna farsa w Senacie. Sam nie wiem, co jest bardziej dobijające - to, że polityka w "Gwiezdnych Wojnach" jest tak bardzo pozbawiona sensu, czy sam fakt, że w ogóle w nich jest.
Zresztą, nie jest to jedyny cios wymierzony w fantastyczny klimat poprzedników. Lucas postanowił bowiem zastąpić mistyczny motyw Mocy na Midichloriany - stworzonka, które żyją w komórkach wszystkich żywych istot i to one odpowiadają za jej istnienie.

Anakin Skywalker okazuje się być... Jezusem z kosmosu. Nie miał ojca, po prostu się urodził. Jest też proroctwo, że ma on przywrócić równowagę Mocy, tylko... co to znaczy? Skąd to proroctwo się wzięło? Kto je spisał? Po co to nawiązanie do wiary chrześcijańskiej? Czemu akurat w "Gwiezdnych Wojnach"? I czy to naprawdę konieczne w kontekście postaci Anakina/Vadera?

Efekty specjalne w "Mrocznym Widmie" trzymają przyzwoity poziom. Podoba mi się, że przynajmniej niektóre charakteryzacje były praktycznym efektem, a część scenografii nie była w całości generowana komputerowo. Choć Lucas, tak jak wielu innych reżyserów starało się wciskać CGI w różne miejsca, udało mu się osiągnąć pewien balans.
Film przedstawia też kilka ciekawie wyglądających światów. Coruscant jako planeta-miasto jest niezłym pomysłem. Choć przywodzi na myśl "Metropolis" i "Łowcę Androidów" to ma swój własny urok.
Dostajemy dwie spektakularne bitwy i szkoda, że nie wywołują one jakichkolwiek emocji. Oglądając to wszystko zdałem sobie sprawę z tego, że mam gdzieś, czy bohaterom się uda, czy nie. Nie obchodziło mnie czy Gunganie pokonają armię droidów.

Dlaczego?

Przede wszystkim film nie ma bohaterów. Nawet nie określa kto jest tu protagonistą.
Anakin się nie liczy, bowiem pojawia się dość późno w fabule, w dodatku film dość mocno go marginalizuje.
Najpierw wygrywa wyścig ścigaczy, potem przez długi okres czasu błąka się gdzieś tle, aby w końcu wziąć udział w bitwie nad Naboo. Owa bitwa ma być wielkim nawiązaniem do "Nowej Nadziei", a Anakin ma być w niej jak Luke. Tylko, że Luke był dobrze zarysowaną postacią, która przeszła przedtem przez jakąś przemianę. No i wiedział co robi. Anakin ratuje sytuację praktycznie przez przypadek.
Swoją drogą, kto normalny bierze małego chłopca w sam środek strefy walki, gdy wszyscy strzelają do siebie?
Drugim bohaterem jest Qui-Gon. Choć doceniam Liama Neesona, jego postać jest chodzącą nieścisłością fabularną. W "Powrocie Jedi" dowiedzieliśmy się, że to Obi-wan znalazł Anakina i to on postanowił wyszkolić go na Jedi, a całego tego bzdurnego proroctwa w ogóle nie było. W "Mrocznym Widmie" Obi-wan zostaje zdegradowany do postaci, która jest sobie w tle po to, żeby być, a całą jego robotę odwala zupełnie nowa postać.
Moje pytanie - po co?
Po co kreować nową postać w miejsce zarezerwowane dla innej?

Film ma dwóch złoczyńców.

Tym głównym jest Nute Gunray, przywódca Federacji. Gunray jest idiotą ze stereotypowym akcentem,  który ma pod sobą armię przygłupich droidów... i my się go mamy bać. Chyba.
To postać tak infantylna, że mogłaby robić za parodię czarnego charakteru.

Drugim jest Darth Maul, grany przez Raya Parka. Z nim sytuacja jest troszkę lepsza, bowiem wygląda niczego sobie. Vader też zaczynał jako villain z fajnym wyglądem. Niestety Maulowi nie dane jest się doczekać jakiegokolwiek rozwoju, bowiem zostaje zarżnięty w wyjątkowo żałosny sposób.
A szkoda, bo walka z nim jest najjaśniejszym punktem całości. Muzyka i scenografia idealnie budują klimat. Choreografia jest dynamiczna i efektowna, choć są momenty, gdy widać, że aktorzy wykonują wszystkie ruchy z pamięci, że wszystkie ataki idealnie się ze sobą zazębiają.
Niestety zabrakło czegoś innego - emocji. Walki w Starej Trylogii, jak archaiczne by nie bywały miały jakieś tło.
Obi-wan walczył z Vaderem - tajemnica
Starcia Luke'a z Vaderem - niepewność, gniew bohaterów, wewnętrzne konflikty...
W "Mrocznym Widmie" takich rzeczy nie ma.
To wciąż satysfakcjonujący kawałek akcji, ale nie tak emocjonujący. Brakuje w tym "duszy".
I w sumie to samo można powiedzieć o całym filmie.
Bohaterowie nie są tu bohaterami. Są tylko pionkami, które posuwają fabułę do przodu. A ponieważ nie są oni interesujący, film nudzi i męczy bardzo szybko.
Do tego dochodzą kolejne dziury fabularne i koślawe dialogi, z których Lucas słynął od czasu "Nowej Nadziei".
Irytuje wszechobecny fanserwis, bowiem pojawiają się tutaj postacie, które pojawić się nie powinny. Pojawia się R2-D2 z jakiegoś powodu. Okazuje się, że C3PO został zbudowany przez Anakina... tylko, że podobne do niego roboty widzieliśmy chociażby w "Imperium kontratakuje". Jaki to ma sens?
Jest także Jar-Jar, który jest inkarnacją infantylnego humoru. Niezdara gadająca w irytujący sposób, która (podobnie jak Anakin) osiąga wszystko zupełnie przypadkowo. Bo wiecie... szczęście głupiego.
Pod koniec drugiego aktu, gdy bohaterowie wracają na Naboo by stoczyć ostateczna bitwę, film zdaje się mieć kompletnie gdzieś jakikolwiek sens i prze do przodu, byleby się skończyć.
Nikt niczego nie osiąga, nie przechodzi żadnej duchowej przemiany, między postaciami nie ma w ogóle chemii, czy prawdziwych relacji.
Wiele rzeczy było tu wycyrklowanych specjalnie pod sprzedaż zabawek (Pod-Race chociażby), ale film nie trafi ani do dzieci, ani do dorosłych.
Dla tych pierwszych jest zbyt nużący i zbyt pokręcony z powodu pseudo-polityki. Dla tych drugich jest zbyt infantylny i zbyt głupawy.

Przez cały seans zadawałem sobie jedno pytanie - Co to wszystko ma na celu?
A no... nic. Zarobić pieniążki.
"Mroczne Widmo" jest filmem bezcelowym i bezwartościowym. Poza przedstawieniem nowych światów nie wnosi do uniwersum niczego i gdyby wszystkie znane ze Starej Trylogii nazwy i imiona zastąpić, albo całkowicie wyrzucić - nikt nie poznałby, że to "Gwiezdne Wojny".
Poza Midichlorianami, film nie jest nawet aż tak obraźliwy. To po prostu źle napisana infantylna wydmuszka z kilkoma dobrymi momentami i przyjemnymi efektami specjalnymi.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Powrót Jedi (1983) reż. Richard Marquand

Nadszedł czas na epicki finał Gwiezdnej Sagi, z serią u szczytu swojej popularności i olbrzymimi oczekiwaniami. "Powrót Jedi" wyrobił sobie wśród fanów opinię najsłabszej odsłony Trylogii i faktycznie film posiada pewne wady, ale określanie go najsłabszym jest moim zdaniem mocno przesadzone.
Tę recenzję przeprowadzę w dość nietypowy sposób. Zamierzam wypunktować i omówić poszczególne zagadnienia, bo jest ich bardzo dużo i nie mam pojęcia jak to wszystko złożyć w spójny tekst.

(Okropne streszczenie fabuły za 3...2...1...)
W skutek wydarzeń z "Imperium kontratakuje" Han Solo zostaje schwytany i odesłany na Tatooine, gdzie trafia w ręce gangstera Jabby. Na ratunek przychodzi mu Luke i reszta ferajny.
W międzyczasie w pobliżu lesistego księżyca Endor Imperium buduje nową Gwiazdę Śmierci, jeszcze większą i jeszcze potężniejszą od poprzedniej. Co więcej, Imperator we własnej osobie będzie nadzorować jej budowę.
Rebelianci nie tracą więc czasu i wysyłają mały oddział, aby zniszczył generator pola siłowego, które ochrania Gwiazdę, i umożliwił atak statkom kosmicznym.
Na powierzchni księżyca bohaterowie natrafiają na grupę małych niedźwiadków zwanych Ewokami i zyskują sobie ich wsparcie w walce z Imperium.
Ostatecznie drużyna się rozdziela, bowiem Luke samotnie musi stawić czoła Vaderowi i Imperatorowi...
1."Powrót Jedi" rzuca szeregiem nawiązań do "Nowej Nadziei". Otwierająca sekwencja jest identyczna, znów pojawia się Gwiazda Śmierci, a cały pierwszy akt dzieje się na Tatooine  - to tylko niektóre z nich. Film robi to wszystko, aby stworzyć klamrę spinającą wszystkie trzy części ze sobą.
Ale czy ta klamra jest zrobiona dobrze?
Chwilami zbyt nachalnie - Gwiazdę Śmierci można było zastąpić czymkolwiek innym i historia wcale by na tym nie straciła, a wręcz pozbyła się jednej dziury fabularnej.

2.Pierwszym poważnym problemem "Powrotu Jedi" jest jego pierwszy akt, który jest kompletnie rozłączony z resztą historii. Han Solo miał zostać zabity pod koniec "Imperium kontratakuje", ale ostatecznie Lucas się na to nie zgodził.
Z jednej strony to ciekawy rozdział w historii bohaterów, którzy jednoczą się po gorzkim finale poprzedniego filmu. Poza tym, miło jest zobaczyć jakąś pomniejszą przygodę z ich udziałem, na pewno między filmami mieli takich mnóstwo.
Widzimy, że Luke stał się bohaterem, jakim miał się stać (choć może ten rozwój postaci odbył się zbyt szybko).
Czuć w tym segmencie ducha baśniowej przygody. Sam Jabba (który został pierwszy raz pokazany w tym filmie i walić Edycję Specjalną) i jego pałac ze wszystkimi swoimi elementami to bardzo baśniowe elementy uniwersum.
Z drugiej strony widzimy najbardziej nieudolną, naciąganą i absurdalną misję ratunkową. Cierpi na tym także narracja filmu, bo właściwa historia zaczyna się dopiero po ok. 40stu minutach.

3.Drugim poważnym problemem "Powrotu Jedi" są Ewoki.
Zacznijmy od tego, że samo ich istnienie w uniwersum "Gwiezdnych Wojen" nie jest złe. We "Władcy Pierścieni" mieliśmy posępne, szare i zniszczone Śródziemie, a w nim kolorowe Shire zamieszkałe przez sympatyczne małe ludziki. A ponieważ "Gwiezdne Wojny" to też baśń, porównanie to wydaje mi się być całkiem na miejscu.
Podoba mi się też fakt, że nie zrobiono z nich tylko maskotek i w realny sposób pomagają bohaterom. Walczą ze szturmowcami, budują te wszystkie katapulty - nie wiem co prawda jak i kiedy je wybudowali, ale niech będzie.
Trudny do przetrawienia jest jednak fakt, że te małe, uroczo wyglądające niedźwiadki spuszczają łomot elitarnym oddziałom Imperium. I w ramach baśni można to potraktować z przymrórzeniem oka, tylko, że po mrocznym "Imperium kontratakuje" to bardzo drastyczna zmiana tonu.

4. Wiemy już, że Darth Vader jest ojcem Luke'a, a tym samym opowiedziana przez Obi-wana historia w "Nowej Nadziei" jest kłamstwem. Choć wiele osób kręciło na to nosem, ja to rozumiem. Luke był jedyną osobą mogącą stać się Jedi i która mogła pokonać zarówno Vadera, jak i Imperatora.
W "Nowej Nadziei" dopiero rozpoczynał swoją "podróż", a informacja, że okrutny dyktator z kosmosu jest jego ojcem mogła nie mieć na niego najlepszego wpływu.
W "Imperium kontratakuje" zarówno Obi-wan jak i Yoda odciągali Luke'a od próby uratowania przyjaciół, bo wiedzieli, co Vader zamierza zrobić. Cała tajemnica mogłaby wyjść na jaw i Luke, który wówczas nie panował nad Mocą mógł ponownie źle to znieść i ostatecznie ulec Ciemnej Stronie. Zdradzenie mu prawdy na początku, gdy nie był gotowy było po prostu ryzykowne.
5. Imperator pojawił się na krótką chwilę w "Imperium kontratakuje", gdzie był grany przez brytyjskiego aktora Clive'a Revill. Tutaj zastąpił go Ian McDiarmid.
Imperator to satysfakcjonujący czarny charakter. Jest tajemniczy i przerażający, ale z drugiej strony zdarza mu się szarżować, ale w dobry sposób. Przy okazji jest niesamowicie pewny siebie i... podoba mi się to. Wiemy, że jest potężny. Może sobie na to pozwolić, co gorsza może mieć rację...

6. Daniem głównym jest, oczywiście, konfrontacja Luke'a z Vaderem i Imperatorem.
Myślę, że nazwanie tego finałem doskonałym nie będzie przesadą.
Bohater dosłownie wkracza do "Gniazda Złego" (Evil's Lair) o gęstej, mrocznej atmosferze kreowanej przez scenografię i muzykę. Wszystko ponownie sprowadza się nie tylko do konfliktu między postaciami, ale też wewnątrz nich. Luke chce zwrócić swojego ojca w stronę dobra, ale sam zmaga się z targającymi nim uczuciami. Vader wie, że być może będzie musiał zabić swojego syna. Pomiędzy nimi jest Imperator, który podjudza Luke'a jak dobry Mefistofeles. I kiedy mówił "na twoich przyjaciół czeka cały legion" to pewnie kłamał chcąc jeszcze bardziej rozzłościć Luke'a, poza tym przemawia za tym jego pewność siebie.
Walka na miecze jest w tym wszystkim kwestią drugorzędną. Gdy do niej dochodzi jest najkrótszą walką całej Trylogii, ale najbardziej naszpikowaną emocjami, zwłaszcza pod koniec. Te kilkadziesiąt sekund daje radę zamknąć w sobie wszystko to, co znaliśmy z dwóch poprzednich filmów.
7. "Powrót Jedi" można podzielić na trzy części. O pierwszej już mówiłem, druga dzieje się na Endorze. Bohaterowie muszą zakraść się do generatora, unikając przy okazji wojsk Imperium. Buduje to pewne napięcie, w końcu to misja "na tyłach wroga", ostatecznie prowadzi to do starcia na ścigaczach, które jest przyzwoitą sceną akcji (wiele osób bardzo to ceni), ale niczym rozkładającym na łopatki. Z chwilą pojawienia się Ewoków akcja wydaje się mocno zwalniać na dość długi okres czasu.
Emocje zaczynają się z nadejściem finałowej konfrontacji. "Powrót Jedi" ma jeden z najbardziej epickich i intensywnych trzecich aktów - bitwa w kosmosie, bitwa na powierzchni planety i konfrontacja Vaderem przeplatające się ze sobą. Krótko mówiąc, dzieje się bardzo dużo.

8. Szanuję "Powrót Jedi" za jego techniczny rozmach. Pod względem efektów specjalnych film jest wręcz monumentalny i wszystko jest wykonane perfekcyjnie.
Przede wszystkim postacie na drugim planie są różnorodne. Pałac Jabby to wręcz teatr Muppetów. Sam Jabba był kukłą kosztującą pół miliona dolarów. Ale się opłaciło. I jasne, służyło to głównie sprzedaży zabawek, ale jakość charakteryzacji robi wrażenie i dziś.
Starcia w kosmosie w "Imperium kontratakuje" robiły wrażenie, tutaj zostało to zrobione jeszcze lepiej. Dostajemy jedną wielką bitwę z udziałem dziesiątek statków i tak jak w przypadku tamtego filmu - wiedząc jak to zostało osiągnięte można zbierać szczękę z podłogi. IL&M przeszło samych siebie.
To, czego filmowi brakuje to swego rodzaju urozmaicenia. "Imperium kontratakuje" było interesującym wizualnie filmem, przedstawiającym oryginalne światy pełne obłędnie wyglądających scenografii. Tutaj mamy Endor, ale to tylko jeden wielki las. Zresztą umiejscowienie akcji w takiej scenerii też jest strzałem w stopę.
"Powrót Jedi" nie jest ani złym filmem, ani najsłabszym ogniwem Trylogii. Po prostu zostaje w cieniu "Imperium kontratakuje". Tamten film zrobił coś nieoczekiwanego - był mroczny i dojrzalszy od swojego poprzednika. Przy okazji "Powrotu Jedi" zrobiono mocny krok do tyłu pod względem tonu. Nie oznacza to jednak, że film źle zamyka wszystkie główne wątki. Robi to w sposób niemal bezbłędny.
Problemem filmu są dość kontrowersyjne posunięcia twórców i niedoszlifowany scenariusz. Są pewne drobiazgi, które mogą mocno kłuć w oczy, są też niewykorzystane okazje. Umiejscowienie akcji w jednym wielkim lesie to jedno, ale jest scena, w której Leia dowiaduje się, że jest siostrą Luke'a, a tym samym Darth Vader jest także jej ojcem. Film poświęca temu tylko jedną scenę, a potem jakby kompletnie o tym zapomina.
"Powrót Jedi" to bardzo dobre zakończenie.
Czy mogło być lepsze?
Oczywiście, że tak, ale mimo wszystkich swoich wad i pewnej naiwności daje radę w satysfakcjonujący sposób zamknąć wszystkie wątki. Daje rade dostarczyć najbardziej emocjonalne i dramatyczne sceny w całej Trylogii. I nawet jeśli ktoś będzie kręcić na Ewoki, na niepotrzebny trzeci akt, finałowa bitwa zrekompensuje mu wszystko z nawiązką. To film gorszy od "Imperium kontratakuje", ale tak samo dobry jak "Nowa Nadzieja".
Pamiętamy

niedziela, 14 sierpnia 2016

Imperium kontratakuje (1980) reż. Irvin Kershner

Pierwsze "Gwiezdne Wojny", albo dla klarowności "Nowa Nadzieja", były prostym, a zarazem niezwykle złożonym filmem. Prostym, bo było to stereotypowe fantasy, a złożonym ponieważ było miszmaszem przeróżnych inspiracji, które wspólnie stworzyły coś jedynego w swoim rodzaju.
Choć mieliśmy do czynienia z popkulturowym fenomenem, początkowo nikt w filmie Lucasa nie pokładał żadnych nadziei. On sam, psychicznie i fizycznie zniszczony od pracy na planie wyjechał na wakacje w obawie przed finansową i artystyczną klapą. Oczywiście, tak się nie stało, a olbrzymi sukces "Nowej Nadziei" sprawił, że Lucas popuścił wodzę fantazji i postanowił zrobić całą trylogię, gdzie każdy film będzie kolejnym aktem 3-częściowej historii.
Patrząc na "Nową Nadzieję" z tej perspektywy film dużo zyskuje. Prezentuje ciekawy świat, przedstawia prostych, ale sympatycznych bohaterów i ustala relacje między nimi. Mając za sobą Wstęp, czas na Rozwinięcie, czyli "Imperium Kontratakuje".
Jak się okazuje, bo zniszczeniu Gwiazdy Śmierci Imperium wcale nie osłabło. Przeciwnie, zdołali wyprzeć Rebeliantów, którzy ukrywają się teraz na mroźnej planecie Hoth. Tam Luke Skywalker ma wizję swojego zmarłego mentora Bena Kenobiego, który mówi mu, aby udał się na bagienną planetę Dagobah i tam odnalazł innego mistrza Jedi - Yodę.
W międzyczasie siły Imperium odnajdują bazę Rebelii i ponownie roznoszą ich w drobny mak, rozdzielając tym samym bohaterów.
Podczas, gdy Luke kontynuuje szkolenie się na rycerza Jedi, Han, Leia i reszta bohaterów cały czas starają się uciec przed wojskami Imperium. Nikt nie wie jednak, że Darth Vader zamierza schwytać Luke'a i przygotowuje pułapkę...
(Pisanie tych streszczeń nie idzie mi za dobrze, prawda?)

Za sprawą Irvina Kershnera koncept space-operowej baśni stał się sztuką. "Imperium kontratakuje" jest wyjątkowym sequelem, bowiem nie powiela on swojego poprzednika, a kontynuuje zawartą w nim historię w zupełnie inny sposób.
Przede wszystkim, ton stał się o wiele mroczniejszy. Bohaterowie zostają rozdzieleni, uciekają, upadają, walczą o przetrwanie i zmagają się z wewnętrznymi konfliktami. Wszystkie proste, a zarazem sympatyczne postacie z filmu Lucasa stają się coraz bardziej złożone. Każdy przechodzi przez jakieś rozterki.
Luke kontynuuje trening w posługiwaniu się Mocą, ale jest niecierpliwy, popełnia błędy i w końcu będzie musiał wybrać - czy pomóc przyjaciołom i zaryzykować przejście na Ciemną Stronę, czy posłuchać rady mentora i kontynuować trening. Protagonista staje w obliczu beznadziejnej sytuacji. Wie, że mu się nie uda, ale i tak będzie próbował ze wszystkich sił.
Między Hanem, a Leią zaczyna pojawiać się romans. I ponownie - oboje się wahają, czy to właściwy czas na miłość, kiedy nie wiedzą, czy w ogóle ujdą z życiem.
Nawet postacie poboczne mają jakiś wewnętrzny konflikt do rozwiązania. Przedstawiona zostaje nam nowa postać - Lando Calrissian. On też jest rozdarty, bo musi wydać swoich przyjaciół Vaderowi.
Sam Vader przeszedł niesamowitą przemianę. Z dziwaka w kostiumie, którego prawie nikt nie szanował zamienił się w prawdziwy postrach. Wszyscy się go boją, a jeśli ktoś w jakiś sposób mu podpadnie - zginie. Nawet jeśli pójdziesz z nim na jakiś układ, on zawsze ugnie cię do swojej woli. Po tym filmie zasłużenie trafił na listę najlepszych czarnych charakterów w historii kina. A za sprawą PEWNEGO ZWROTU AKCJI granica między dobrem, a złem też zostaje tutaj mocno zatarta.

Film dużą uwagę poświęca także samej Mocy i podchodzi do niej w filozoficzny, ale jednocześnie bardzo baśniowy sposób.
Pojawiają się także nowe planety, nowe światy, między innymi Miasto w Chmurach, co samo w sobie brzmi bardzo "baśniowo". Swoją drogą jest to jedyna miejska sceneria w całej Starej Trylogii.
Krótko mówiąc, wszystkie  proste pomysły z filmu Lucasa nagle nabierają głębi.
Choć doceniam efekty specjalne w "Nowej Nadziei", część z nich mocno się dziś postarzała. Przy okazji "Imperium kontratakuje" widać olbrzymie usprawnienia. Założone przez Lucasa Industrial Light & Magic rozwiązało wszystkie problemy, z jakimi ten borykał się podczas kręcenia pierwszego filmu. Oglądając bitwę o Hoth, czy wszystkie potyczki w kosmosie i wiedząc jakim efektem zostało to osiągnięte nie sposób nie zbierać szczęki z podłogi. Zwłaszcza, że wszystko to wygląda dobrze po dziś dzień.
W ogóle, film Kershnera ma w zanadrzu mnóstwo wizualnie pięknych scen.
Olbrzymiej poprawie uległa także choreografia walki na miecze świetlne.
A teraz, mała pierdółka, która mi się rzuciła w oczy:
Podczas wspomnianej bitwy o Hoth Imperium wysyła do walki wielkie, niemal niezniszczalne machiny kroczące. Co mnie gryzie to fakt, że pośród sił Rebelii na polu bitwy są żołnierze uzbrojeni w zwykłe karabiny. Moje pytanie brzmi - co oni tam robią? Z taką bronią niczego nie zdziałają, po prostu zostaną zabici... albo uzbroić ich w nieco cięższą broń, albo wycofać z pola walki.
Ale to tylko tyle. Jeśli miałem wspomnieć o czymś więcej, to i tak już o tym nie pamiętam. Film ma o wiele więcej dobrych rzeczy do zaoferowania.

"Imperium kontratakuje" nie jest radosną przygodą jak jego poprzednik. To jedna wielka walka o przetrwanie. Bohaterowie od samego początku mają pod górkę, niemniej finał pozostawia światełko nadziei. Happy End polega tu nie na tym, że wygrali, ale na tym, że przetrwali, są bogatsi o nowe doświadczenia i zdeterminowani, by raz jeszcze stawić czoła zagrożeniu.
Mimo zmiany tonu film nie porzuca swojej osobowości i nie zapomina czym jest. To wciąż futurystyczna baśń, tylko, że dojrzalsza, głębsza i o wiele ciekawsza.

wtorek, 9 sierpnia 2016

Gwiezdne Wojny (1977) reż. George Lucas

Zdaję sobie sprawę, że dzisiaj pisanie recenzji "Gwiezdnych Wojen" może się wydawać co najmniej idiotyczne. Mowa o popkulturowym fenomenie przemaglowanym przez wszystkie możliwe media, swego rodzaju świętości, wybitnym klasyku, o którym wszystko już zostało powiedziane. Ja sam kiedyś popełniłem tekst o Sadze jako całości, ale z perspektywy czasu nie jestem z niego zadowolony. Poza tym pomyślałem, że mimo wszystko fajnie będzie na te filmy spojrzeć "świeżym okiem", rzucić nostalgię w kąt i sprawdzić, jak te filmy zniosły próbę czasu. Zwłaszcza, że ostatnimi czasy nie mogę pozbyć się wrażenia, że ludzie te filmy idealizują i całkowicie zapomnieli czym one naprawdę są i jakie są.

Przy okazji starej Trylogii posługiwać się będę ich oryginalnymi tytułami, sprzed czasów prequeli, a wszystkie moje spostrzeżenia będą się odnosić do oryginalnych, kinowych wersji tychże filmów. Niech żyje Unaltered Trilogy!!!
A teraz, z czystej przyzwoitości...
Odległą Galaktyką rządzi złe Imperium, będące w posiadaniu Gwiazdy Śmierci - wielkiej stacji kosmicznej, która zdolna jest niszczyć całe planety. Przeciwko nim walczy nieduży ruch oporu, zwany po prostu Rebeliantami.
Rebelianci zdobywają plany machiny zagłady i powierzają je w ręce księżniczki Lei. Wszystko się jednak komplikuje, bowiem Imperium od razu podejmuje próbę odzyskania swojej własności. Leia ukrywa plany wewnątrz robota R2-D2, który razem ze swoim towarzyszem C3PO lądują na pobliskiej planecie Tatooine. Tam, dwójka robotów wpada w ręce młodego Luke'a Skywalkera.
Ciąg kolejnych zdarzeń powoduje, że Luke, w towarzystwie tajemniczego Bena Kenobiego i awanturnika Hana Solo usiłują oddać skradzione plany w ręce Rebelii. Sytuacja jednak komplikuje się ponowie i cała grupa trafia na Gwiazdę Śmierci, gdzie będą próbować uratować księżniczkę z opresji.
(Nawet nie wiecie jak kretyńsko się czułem pisząc to)
"Gwiezdne Wojny" wyświadczyły olbrzymią przysługę gatunkowi science-fiction, który do końca lat 70tych był niszą dla niskobudżetowych filmów klasy B. Film George'a Lucasa posiadał olbrzymi budżet, wykorzystywał rewolucyjne efekty specjalne, był po prostu efektowny i natchnął wiele filmów, które nadeszło potem. "Obcy" Ridleya Scotta czerpał garściami z "Gwiezdnych Wojen" w kwestii scenografii, z kolei seria "Star Trek" dostała szansę odrodzenia się.

Choć film zrobił tak dużo dla science-fiction, sam do tego gatunku się nie zaliczał w żadnym stopniu. Każdy, kto twierdzi inaczej jest w błędzie.
Na "Gwiezdne Wojny" złożyło się mnóstwo rzeczy - Lucas zmiksował wszystko, czym był wówczas zafascynowany.
Pomysł na zrobienie space opery wziął się z tego, że Lucas był wielkim fanem "Flasha Gordona", i gdyby zdobył prawa, to właśnie o nim nakręciłby film.
Ale, skoro "Gwiezdne Wojny" nie są science fiction, to czym?
To fantasy, i to takie stereotypowe.
Jest wielkie złe imperium, na czele którego stoi jeszcze gorszy Imperator, którego prawą ręką jest tajemniczy Czarny Rycerz.
Mamy Moc, będącą odpowiednikiem magii w tym świecie i dowiadujemy się od niej od tajemniczego mentora, którego główny bohater spotyka na swojej drodze.
Pojawia się motyw ratowania księżniczki z rąk tych złych... ktoś na tym etapie ma jeszcze wątpliwości?

Bohaterowie nie są specjalnie skomplikowani.
Luke, to bohater spragniony przygody, chcący wyrwać się z farmy swojego wuja. Ben to wspomniany przeze mnie mentor. Han Solo z kolei to przyjazny awanturnik, i tak dalej. Ale dzięki charyzmie aktorów i dobremu napisaniu ich relacji wypadają wiarygodnie, zaskarbiają sobie sympatię widza i zmieniają się w trakcie trwania filmu. To takie proste, a jednak gra niesamowicie dobrze, poza tym wiele blockbusterów dzisiaj zdaje się o tym zapominać.

Wiemy już, że "Gwiezdne Wojny" to fantasy w opakowaniu space opery, ale kryje się za tym o wiele więcej. Lucas czerpał inspiracje z filmów Akiry Kurosawy, westernów, a nawet kina wojennego.
W filmie pojawiają się bitwy samolotów z czasów II Wojny Światowej... tylko, że umiejscowione w kosmosie.
Samo Imperium było inspirowane III Rzeszą, oczywiście! Rycerze Jedi z kolei - samurajami.
Technicznie film postarzał się, ale z godnością. Wyobraźnia twórców jest w końcu ponadczasowa. Scenografie są olbrzymie i niezwykle szczegółowe. Wszystko wygląda na używane, jest brudne i zakurzone. Wiele osób o tym wspomina, również moim zdaniem to ciekawy "smaczek".
Wiele efektów specjalnych choćby swoim rozmachem i skalą robi wrażenie i dziś. Kręcenie bitw w kosmosie za pomocą modeli i bluescreena wydawało się wówczas niemożliwe, jednak Lucas wraz z ekipą wycisnęli z tego efektu wszystko, co tylko się dało.

Film nie ustrzegł się jednak zgrzytów.
George Lucas zawsze miał problemy z pisaniem dialogów dla postaci i w trakcie trwania filmu zdarzyły się dziwne, nienaturalne i boleśnie kiczowate kwestie.
Mam także problem z postacią Luke'a, bowiem przez dość spory okres czasu wydaje się on być kompletnie bezbarwny, wręcz zepchnięty na bok przez pozostałe postacie.
Pod wpływem presji czasu niektóre efekty specjalne zostały niedokończone, albo wykonane "po łebkach". Start myśliwców Rebelii przed finałową sceną nie został dokończony, podczas pojedynku na miecze świetlne w niektórych ujęciach efektu zwyczajnie brakuje, a finałowe starcie przy Gwieździe Śmierci wypada mocno nierówno. Niektóre ujęcia myśliwców trzymają wysoki poziom, na innych bluescreen wygląda paskudnie. Wszystkie te nieudane ujęcia zostały później zastąpione w Edycjach Specjalnych generowanymi komputerowo scenkami.
Powinienem też coś powiedzieć o pojedynku Bena z Darthem Vaderem.
Nie mam nic przeciwko niej.
Fakt, wygląda strasznie archaicznie, ale widywałem o wiele gorsze choreografie walk, poza tym to, co czyni ten pojedynek interesującym jest tajemnicza historia stojąca za tą dwójką. Ben i Vader są jak ci dwaj samurajowie stający naprzeciw siebie.
Tu nie tyle chodzi o akcję, a o to, co dzieje się między postaciami.

"Gwiezdne Wojny" to wszem i wobec klasyk, który odcisnął swoje piętno na kinie. To futurystyczne fantasy... i niestety tylko tyle.
Fabuła to sztampa, ale dobrze poprowadzona. Duch przygody jest wszechobecny - niczego nie spodziewający się bohaterowie zostają nagle wciągnięci w aferę na naprawdę dużą skalę, a to motyw, który bardzo mi się podoba. Jednakże pierwsza część filmu z robotami na pierwszym planie zawsze była dla mnie męcząca i mało interesująca.
Historia ma wystarczająco dużo, by zapewniać rozrywkę, jednak nie wychodzi ponad to.

Piękno filmu kryje się w szczegółach, a Lucas połączył ze sobą rzeczy, których nikt normalnie by ze sobą nie wiązał. Na "Gwiezdne Wojny" można patrzeć albo jako dzieło geniuszu, albo bałagan pomysłów, który ułożył się w coś cudownego. Pewne jest jednak to, że film odniósł sukces nie tylko dzięki wyobraźni Lucasa, ale i pomocy innych osób, które w odpowiednim momencie jego wyobraźnię przytemperowało.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Hercules in the Haunted World (1961) reż. Mario Bava

Nie od dziś wiadomo, że Bava był pracoholikiem i cisnął łapki do każdego filmu jaki mu się napatoczył. Obok horrorów parał się także filmami spod znaku miecza i sandałów, a także westernami. Nie są to moje ulubione gatunki filmowe, jednak postanowiłem dać szansę filmowi "Hercules in the Haunted World".

Herkules i Tezeusz wracają z wojny. Po drodze zostają zaatakowani przez opłaconych zabójców, którzy, gdy tylko dowiadują się z kim mają do czynienia uciekają w popłochu.
Herkules dowiaduje się ,że jego ukochana Dejanira postradała zmysły. Aby ją uratować musi udać się do Hadesu i wykraść Kamień Zapomnienia...
Tak to w dużym skrócie wygląda. Bava oświetla mitycznego herosa kolorowymi lampkami i rzuca w scenerię rodem z gotyckiego horroru.
Nigdy przedtem nie miałem do czynienia z peplum, tj. filmami spod znaku miecza i sandałów. To był mój pierwszy kontakt z tym gatunkiem.
Film zrobił na mnie wrażenie stroną wizualną. Scenografie są przepiękne, kolorowe oświetlenie jeszcze dodaje im uroku, w dodatku wszystko jest pięknie eksponowane przez panoramiczne zdjęcia. Wnętrze pałacu króla Lico i Wyrocznia Delficka to najlepsze tego przykłady.
Efekty specjalne postarzały się mocno, ale z godnością. Są archaiczne, ale nie na tyle, by wpadały w śmieszność. Choreografie walk niestety wyglądają za to dość biednie.

Aktorsko film trzyma przyzwoity poziom. Reg Park to solidny Herkules, a villainem jest tutaj sam Christopher Lee, który jak zawsze, dostarcza przyzwoitą kreację, nawet mimo niewielkiej ilości materiału jaki ma do dyspozycji.

Problem Bavowskiego Herkulesa jest taki, że jest niezwykle nużący i płytki. Bohaterowie są bardzo słabo zarysowani, motywacji antagonisty nie poznajemy prawie wcale - jest zły bo tak, chcę władzy absolutnej... typowe.
Brakuje tu jakiegoś tła, charaktery, czegoś, co czyniłoby tę historię angażującą i zapadającą w pamięć.

Poza ładnymi widoczkami "Hercules in the Haunted World" nie oferuje sobą nic więcej.

środa, 3 sierpnia 2016

Beyond the door (1974) reż. Ovidio G. Assonitis, Robert Barrett

Włosi chyba lubili być autonomiczni. Gdy na zachodzie kręcony był jakiś hit, oni zawsze musieli mieć swoją wersję, albo nieoficjalny sequel. Było włoskie "Martwe Zło 3", "Terminator 2", oraz niezliczone podróbki "Egzorcysty". Film, o którym dzisiaj mowa jest jednym z nich.

"Beyond the door" opowiada o Jessice Barrett. Jessica spodziewa się dziecka. Jej ciąża jednak nie jest taka zwyczajna, bowiem dziecko rozwija się niezwykle szybko, co więcej zaczyna mieć dziwny wpływ na psychikę kobiety. Coraz dziwniejsze zachowania Jessici niepokoją jej męża. Pewnego dnia małżeństwo zostaje nawiedzone przez tajemniczego Dimitriego, który mówi im, że dziecko, które Jessica nosi zostało opętane przez diabła.
Sam Dimitri jest w rzeczywistości przydupasem Szatana i ma za zadanie dopilnować, aby dziecko się urodziło...

Na swoim blogu pisałem o różnych włoskich zrzynkach, między innymi o "Antychryście" z 1974 roku. Również była to podróbka "Egzorcysty", ale mimo wszystko tamten film mi się podobał. Równie pozytywnie przyjąłem "The Bronx WARRIORS", tak więc zrzynać też można w dobry i zły sposób.
"Beyond the door" robi to wszem i wobec źle, a jego seans to boleśnie nużąca męka.
Film zaczyna się w niezwykle uroczy sposób, bowiem Szatan we własnej osobie życzy nam, abyśmy się dobrze bawili. Niestety zaraz potem film ukazuje nam swoje prawdziwe oblicze - taniego filmidła z kulejącym montażem i mocno przeciętnymi zdjęciami.
Zaraz potem przedstawiona zostaje rodzinka Barrettów, w której skład wchodzą Juliet Mills i Gabriele Lavia. Ta pierwsza wypada w filmie bardzo mocno średnio, ten drugi stara się jak może, byleby nie być zbyt irytującym, ale nie jest w stanie wygrać walki z okropnym scenariuszem.
W rolę Dimitriego wciela się Richard Johnson, którego kojarzyć możecie z "Zombi 2" Fulciego.

Przede wszystkim film jest nudny i nieciekawy, a opowiadana przez niego historia wydaje się być rozwleczona. Nie pomaga też fakt, że bohaterowie są irytujący. Dialogi są nienaturalne, infantylne... głupie jak skurwysyn! (z braku lepszego wyrażenia).
Jedynymi wyrazistymi postaciami są dzieci Barrettów, ale to tylko dlatego, bo ich córka ma w zwyczaju sypać przekleństwami na prawo i lewo. Jest jeszcze jej brat, ale jego możecie dopisać do listy tych dzieciaków w horrorach, które irytują samą swoją obecnością.
Akcja rozwija się powoli, film podejmuje jakieś próby stworzenia onirycznej atmosfery, ale z taką muzyką i z takim montażem to nie mogło się udać. Poza tym, jeśli się widziało "Egzorcystę" to wszystkie "asy z rękawa" jakie "Beyond the door" ma nie zrobią na nikim żadnego wrażenia.
Opętanie, jak opętanie - szuflady same się otwierają, kobitka rzyga trudną do zidentyfikowania cieczą, przeklina, drze się, śmieje, jej twarz stopniowo wypełnia się ranami... typowe.

Choć wspomniałem o muzyce w dość negatywnym sensie, soundtrack Ortolaniego i Micalizziego jest miły dla ucha. Nie jest "horrorowy", ale są to na pewno kompozycje, których można posłuchać z przyjemnością. Fakt, faktem to jedyny dobry element całości.

Nie mam nic przeciwko tandetnym filmom. Z takich też można czerpać przyjemność. Niestety "Beyond the door" nie ma w sobie nic, co byłoby choć odrobinę zabawne. To męczący, nudny film, bez ani jednego zapadającego w pamięć elementu.
Jeśli szukacie zrzynki z "Egzorcysty", która nie jest całkowicie do dupy, dajcie szansę "Antychrystowi" Alberta De Martino.

Baron krwi (1972) reż. Mario Bava

Peter Kleist przybywa do Austrii aby odwiedzić zamek należący przed wiekami do jego przodka - Otta von Kleista.
Swego czasu Otto zyskał przydomek Krwawego Barona, bowiem uwielbiał on torturować i mordować wieśniaków. Pewnego dnia jednak pewna wiedźma nałożyła na niego klątwę. Po przeczytaniu pewnego zaklęcia von Kleist powstanie z martwych i będzie cierpieć męki swoich ofiar jako gnijący trup.
Peter jest oczywiście w posiadaniu manuskryptu z owym zaklęciem i pewnego wieczoru, razem z piękną restauratorką wnętrz Evą czytają zaklęcie na głos, co kończy się wiadomą rzeczą.

"Baron krwi" był jednym z dwóch filmów, które Bava nakręcił we współpracy z Alfredem Leone i jednym z dwóch, w których wystąpiła Elke Sommers (drugim był "Lisa and the Devil"). Legenda głosi, że Bava w ogóle nie chciał "Barona..." kręcić. I nie ma w tym nic dziwnego, bowiem scenariusz autorstwa Vincenta Fotre to jedna wielka sztampa. Motyw tajemniczego gotyckiego zamku, klątwy przed lat, czarownic, upiorów nawiedzających wspomniany gotycki zamek zostały już wyeksploatowane przez wytwórnię Hammer, Rogera Cormana, czy nawet samego Bavę. "Baron..." powstały w 1972 roku, czyli w okresie, gdy gatunek kompletnie się wyczerpał nie sili się na jakąkolwiek oryginalność.
Sam Baron von Kleist nie jest ani trochę ciekawą postacią. Gdy się pojawia, zachowuje się jak typowy slasherowy villain - nie odzywa się słowem i eliminuje kolejne przypadkowe osoby mniej lub bardziej finezyjnymi metodami. No i jeszcze potrafi zmieniać swój wygląd.

Bavie się nie chce i to widać, bowiem "Baron krwi" nie może pochwalić się takim wizualnym wysmakowaniem jak inne horrory reżysera. Nie zmienia to jednak faktu, że wygląda dobrze i posiada klimat. Najlepiej prezentuje się nocny pościg przez miasto, kiedy to raczeni zostajemy bezbłędnym oświetleniem, opustoszałymi ulicami i sztuczną mgłą.
Rozbawiła mnie także scena, w której bohaterowie czytają zaklęcie przywracające Barona do życia. Robią to dla jaj. I tyle.Najpierw jest kupa śmiechu, dzwon zaczyna bić, słychać jakieś kroki, trzaski, Eva robi głupią minę - i może w ta klątwa była prawdziwa?

O aktorstwie nie bardzo mogę się wypowiedzieć, gdyż widziałem wersję w języku włoskim, gdzie wszyscy aktorzy zostali zdubbingowani.

"Barona krwi" można obejrzeć, ale nie trzeba. To film mający dobre momenty, ale zostający w tyle za innymi produkcjami Bavy i w ogóle mało oryginalna historia o tajemniczym zamczysku. Wbrew tytułowi nie ma też tak dużo krwi.