niedziela, 31 stycznia 2016

Nocne Plemię (1990) reż. Clive Barker

Miesiąc styczeń postanowiłem zamknąć recenzją drugiego filmu Clive'a Barkera. Ponownie adaptuje on swoją powieść, tym razem jednak odchodząc od sugestywnego klimatu grozy na rzecz porządnej rozrywki.

Aaron Boone śni o mieście potworów zwanym Midian. Trafia pod opiekę Philipa Deckera, psychiatry z zawodu, w wolnym czasie psychopaty mordującego całe rodziny z biała maską na twarzy. Postanawia wmówić Boone'owi winę za swoje zbrodnie, a potem wrobić go przed policją. Innymi słowy, ma chłopak pecha, ale takie są konsekwencje leczenia się u gościa z aparycją Davida Cronenberga.

Boone odnajduje Midian, umiejscowione pod starym cmentarzem. Tam zostaje ugryziony przez jednego z potworów, następnie rozstrzelany przez oddział policji, a następnie powraca do życia. Ale to dopiero początek ciągu nieszczęść, gdyż Boone ma dziewczynę, a szalony Decker spragniony jest rozpierduchy na całego...
Podczas kręcenia "Nightbreed" Barker musiał dostać solidny zastrzyk gotówki, dzięki czemu możemy podziwiać dziesiątki ciekawych i jeszcze lepiej wykonanych stworzonek zamieszkujących podziemia Midian, a także masę efektownych scen akcji.
Filmowi jednak brakuje sugestywnej strony wizualnej, ale może wynikać to z faktu, iż "Nightbreed" wcale nie jest horrorem a akcyjniakiem połączonym z bardzo mrocznym fantasy i thrillerem.
To taka Barkerowska "Alicja w Krainie Czarów" z dużą ilością wybuchów i mało subtelnym wątkiem "konflikt między złymi ludźmi, a innością". Oznacza to tyle, że po jednej stronie mamy nasze groteskowo wyglądające, ale barwne i sympatyczne stworki, a z drugiej jednowymiarowych, bucowatych policjantów, którzy chcą ich wszystkich wysadzić w powietrze.
Można dojść do wniosku, że to podejście bardzo a'la Tim Burton. Swoją drogą muzykę do "NIghtbreed" komponował Danny Elfman, więc skojarzenie jak najbardziej trafne.
Fabuła ma kilka niejasności, o których warto wspomnieć. Pierwszą jest cały ten wątek z przepowiednią. Dlaczego ugryzienie przez potwora przywraca do życia? Czemu akurat Boone'a? A jeśli przepowiednia mówiła, że Boone sprowadzi nieszczęście to... dlaczego?
Inną sprawą jest działanie Deckera. Co on chciał osiągnąć? Wiedział o Midian, wierzył w jego istnienie od początku? Czy może ten facet jest wielbicielem anarchii porównywalnym do Jokera?
Pytania bez odpowiedzi pozostają, ale nie wywołują jakiegoś chaosu. Przy "Nightbreed" można się cholernie dobrze bawić.
Gdybym miał wskazać jedną jedyną rzecz, która przeważyła o tym, że ten film lubię to byłaby nią właśnie postać grana przez Davida Cronenberga. Philip Decker to demoniczny manipulator, zimnokrwisty morderca noszący zajebistą maskę i, co ważniejsze - jest psychiatrą!
Cronenberg pokazał, że nie tylko jest dobrym reżyserem, ale też świetnie odnalazł się w roli czarnego charakteru. Nie wyobrażam sobie nikogo innego w tym miejscu.
Aż chciałoby się obejrzeć film w całości poświęcony właśnie jemu.

Po zakończeniu widać, że Barker snuł plany na sequel, który nigdy nie powstał. A powinien. Chociażby dla samego Cronenberga powinien!
"Nightbreed" to żaden przełomowy film. Zostaje w tyle za "Hellraiserem", ale ma potencjał, kilka ciekawych pomysłów i zapewnia rozrywkę na przyzwoitym poziomie.
He's sooo fucking badass!

sobota, 30 stycznia 2016

Flash Gordon (1980) reż. Mike Hodges

Gdyby George Lucas na początku swojej kariery zdołał wykupić prawa do postaci Flasha Gordona, to właśnie film o nim powstałby w miejsce "Gwiezdnych Wojen".
W roku 1980 reżyser "Get Carter" postanawia w końcu przedstawić tę postać na wielkim ekranie. Jak mu to wyszło?

Film ocieka kolorowym, szalonym kiczem i jest przy okazji jednym z najlepiej wyglądających filmów jakie widziałem.  Kolorowe, stylowe scenografie, przerysowani złoczyńcy z Maxem Von Sydovem na czele, masa wyrazistych drugoplanowych postaci - wszystko się marnuje.

Dlaczego?
Początek filmu jest pozytywnie przerysowany i napełnił mnie nadzieją, że będzie zabawnie.
Samolot Flasha Gordon rozbija się niedaleko laboratorium zdziwaczałego doktora Zarkova. Ów doktor skonstruował rakietę, aby udać się na spotkanie z obcą cywilizacją, która od pewnego czasu dręczy ludzkość wywołując trzęsienia ziemi i inne klęski żywiołowe. Tym sposobem Flash, wraz ze soją dziewczyną i doktorem będą musieli stawić czoła złemu Imperatorowi Mingowi.
Pierwsze 30 minut nastawia pozytywnie, jednak później akcja zaczyna osiadać, nie tylko przez brak konkretnej akcji, ale przez fakt, że główny bohater jest koszmarnie nijaki. To ma być superbohater, a ja przez cały czas zastanawiałem się co jest w nim takiego super? Czemu ma mnie on w ogóle obchodzić? Zwłaszcza, że postacie w tle były stokroć ciekawsze.

I widzimy te wszystkie magiczne miejsca, oglądamy dobrych brytyjskich aktorów, chłoniemy całe wizualne piękno i szybko stajemy się zmęczeni bo absolutnie nic się kuźwa nie dzieje, co by nas interesowało.

Tak więc, "Flash Gordon" trafia na listę moich największych filmowych rozczarowań jako film stylowy, z masą dobrych elementów, które zostają zarżnięte przez nudny scenariusz i brak sympatycznego protagonisty. Gdzie tego nie ma, tam nawet muzyka Queen nie pomoże.

piątek, 29 stycznia 2016

Stalker (1979) reż. Andriej Tarkowski

Istnieje kino powolne, nastrojowe, trudne i poetyckie. Nie jest ono skierowane dla każdego. Długo po seansie "Stalkera" widz nadal stara się rozgryźć znaczenie tego, co zobaczył i starasię przezwyciężyć wszechogarniającą melancholię.
Ja się tak właśnie w tej chwili czuję, a jeszcze nigdy mi się takie coś nie zdarzyło.

Film Andrieja Tarkowskiego oparty jest na powieści "Piknik na skraju drogi".
W pewnym miejscu na Ziemi spada meteoryt, co daje początek miejscu zwanym Strefą. Pierwsi żołnierze, którzy się tam udali nie wrócili. Strefa została odgrodzona od reszty świata, a wojsko bacznie pilnuje, aby nikt się do niej nie dostał.
Tytułowy Stalker to tajemniczy mężczyzna, który przeprowadza do Strefy kolejne osoby. Tym razem towarzyszy mu Pisarz i Profesor.

Pierwszą rzeczą, którą muszę pochwalić są ujęcia. Film składa się z długich i powolnych ujęć. Często są to zbliżenia na twarze bohaterów. Ich rozmowy często odbywają się także poza kadrem. Niektóre dialogi, czy nawet całe sceny zamknięte są w jednym statycznym ujęciu, a to nie jest wcale takie proste. Założę się, że powtarzanie każdego takiego 5-minutowego ujęcia musiało być katorgą.

Trójkę głównych bohaterów poznajemy w bliżej nieokreślonym mieście, brudnym, od błota, wilgotnym i wyjałowionym. Sceny dziejące się tam kręcone były w czymś w rodzaju sepii. Jedynym kolorem jaki widzimy na ekranie jest brąz. Gdy tylko akcja przenosi się do Strefy, wtedy wszystko jest w kolorze.
To jedna z pierwszych wskazówek, jakie film nam daje. Bo czym tak naprawdę jest Strefa? Manifestacją strachu człowieka przed nieznanym? Snem, próbą oderwania się od szarej rzeczywistości? A może symbolem skrywanego w sercu każdego człowieka egoizmu?

Wracając do długich ujęć, pozwalają one widzowi nasycić wszystkie zmysły, przez co ma wrażenie, jakby podróżował razem z bohaterami. Tych z kolei poznajemy za sprawą wygłaszanych przez nich monologów. Żaden z nich, nawet sam Stalker nie są całkowicie pozytywni, a i też trudno się z ich słowami nie zgodzić.

Dla każdego podróż do Strefy będzie miała inne znaczenie. Subtelna symbolika religijna, rozprawa nad światem i człowiekiem jeszcze bardziej skłonią nas do myślenia.
Po pierwszym seansie mogę określić "Stalkera" jako metafizyczne doświadczenie. To film, który się nie ogląda, a przeżywa. Możemy przyjrzeć się wszystkiemu, wsłuchać się we wszystko bardzo dokładnie.

Nie jest to film dla każdego - oczywiście. Polecić mogę go tylko tym, którym takie kino podchodzi. Ja sam czuję, że niedługo będę lubić ten film równie mocno, co "Łowcę Androidów".

sobota, 23 stycznia 2016

Szepczący w ciemności (2011) reż. Sean Branney

W 2005 roku H.P. Lovecraft Historical Society wyprodukowały wierną adaptację "Zewu Cthulhu" autorstwa wiadomo kogo. Powstała w konwencji kina niemego była tym, na co fani prozy samotnika z Providence czekali od zawsze. Sześć lat później HPLHS poszło za ciosem i postanowiło zaadaptować inne opowiadanie mistrza, tym razem hołdując czarno-białe klasyki kina grozy.

Po wielkiej powodzi w rejonach Massachusetts zostają znalezione ciała dziwnych istot. Dowiaduje się o tym główny bohater, profesor mitologii Albert Wilmarth. Początkowo sceptyczny, coraz bardziej zaintrygowany postanawia osobiście zbadać sprawę istot zamieszkujących górskie jaskinie.

Oryginalnego "Szepczącego w ciemności" nie zdołałem nadrobić z braku czasu, a udział w roku Lovecrafta zobowiązuje do napisania recenzji filmu w ciągu miesiąca. Powiem Wam jednak, że nawet jeśli między opowiadaniem, a filmem są jakieś różnice, to nie mają one znaczenia. Howarda Phillipsa czuć tu na kilometr.

Przez cały film towarzyszy nam narracja głównego bohatera.
Na początku zostajemy usidleni w atmosferze osaczenia i wszechobecnej tajemnicy. Pomagają także zdjęcia oraz cała masa mroku na ekranie. Wszystko jest spowite cieniami, lub całkowitym mrokiem. Coś złego się za tym wszystkim czai i mamy tego świadomość.
Później seria niepokojących zjawisk jeszcze bardziej dokręca śrubę.
Stylistycznie film nawiązuje zarówno do niskobudżetowych horrorów, jak i kiczowatych filmów science-fiction z lat 40-60. Samo logo HPLHS na początku jest oczywistym nawiązaniem do Universala. Nawet aktorstwo, bardzo dobre swoją drogą, jest takie jak w latach 40stych. Jak na niskobudżetowe, amatorskie dzieło, to niesamowicie wysoki poziom.

Niski budżet pociągnął za sobą jeden efekt specjalny, a mianowicie  CGI. Generowane potworni wyglądają strasznie tanio i mocno kontrastują z innymi, udanymi praktycznymi efektami.

Jest za co "Szepczącego..." lubić, bo nawet jeśli nie interesuje Was proza Lovecrafta i nie jesteście fanami, to znajdziecie trzymający w napięciu kryminał i horror o gęstej, paranoicznej atmosferze. Napięcie rośnie, aż do końca, scenariusz nie pozwala nam złapać oddechu, siedzimy w tajemnicy i klimacie po uszy.
Krótko mówiąc urywa dupę u samej szyi.

sobota, 16 stycznia 2016

Dajcie mi głowę Alfredo Garcii (1974) reż. Sam Peckinpah

Rzecz dzieje się w Meksyku. Zamożny El Jefe wyznacza milion dolarów dla człowieka, który przyniesie mu głowę Alfreda Garcii. Kim jest Alfredo Garcia? Zwykłym lovelasem, który ma dziecko z córką El Jefe.
Tak więc, nie tracąc czasu, grupy rzezimieszków rozpełzają się po okolicy, aby go znaleźć, zabić i okaleczyć.
Główny bohater, Bennie, jest zmęczonym życiem, ledwo wiążącym koniec z końcem, facetem, który w odszukaniu Garcii widzi szanse na nowy początek.

"Dajcie mi głowę Alfredo Garcii" to nie jest typowe kino sensacyjne, a dramat psychologiczny. Bennie, wraz ze swoją narzeczoną Elitą, wywodzą się z biedoty, bydlaków i upadłych kobiet, żyją w slumsach bez nadziei na lepsze jutro. Swoje "odkupienie" wywalczyć sobie będą musieli głową nieboszczyka i rewolwerem, a podczas swej wędrówki poświęcić będą musieli stokroć więcej, niż im się na początku wydawało.
Krwią wykupuje się pieniądze, a nimi zaś lepsze życie.

Choć początek zapowiada typowe kino sensacyjne, to szybko dotrze do nas, że oglądamy film smutny, ociekający pesymizmem, w którym bohater podróżuje od nikąd donikąd, a żeby podnieść się z upadku, musi upaść jeszcze niżej.
Dramat bohatera, w otoczce surrealistycznej, brudnej atmosfery, stopniowo staje się studium szaleństwa, zrodzonego z poczucia beznadziejności.

Po "Dajcie mi głowę Alfredo Garcii" spodziewałem się czegoś innego. Zamiast filmu sensacyjnego dostałem bardzo wartościowy, pełen pesymizmu film. Tempo akcji jest  wolne, ale tu na pierwszym planie są bohaterowie i dramat. Eksplozja brutalności pozostaje na koniec.

niedziela, 10 stycznia 2016

Wolfen (1981) reż. Michael Wadleigh

Czasem dystrybutorzy dają ciała z tytułami. "Wolfen" jest jednym z tych skrzywdzonych filmów. Początkowo myślałem, że ów film będzie jak "Zagadka Nieśmiertelności", tylko z wilkołakami, biorąc pod uwagę, że oba filmy bazują na prozie tego samego autora.

Pierwsze, co rzuca się w uszy to muzyka Jamesa Hornera. Charakterystyczne w niej jest to, że zostanie użyta 6 lat później w "Aliens" Jamesa Camerona. Obie ścieżki dźwiękowe brzmią niemal identycznie.

Rusza budowa nowego osiedla na Bronxie. Ekipa wyburzeniowa wysadza w powietrze kilka budynków. Nocą, podczas powrotu z imprezy, pomysłodawca przedsięwzięcia oraz jego żona zostają zamordowani w brutalny sposób. Śledztwo przypada zmęczonemu życiem detektywowi, granemu przez Alberta Finneya i z czasem zacznie on odkrywać, że nie ma do czynienia ze zwykłymi mordercami...

Na przekór moim oczekiwaniom, "Wolfen" nie jest żadnym poetyckim horrorem. To powolny, kameralny, ale jakże stylowy kryminał.
Uraczeni zostajemy masą pięknych zdjęć w cinemascoopie i pamiętnych kadrów. Pewne noirowe wpływy są zauważalne, choćby w postaci głównego bohatera. Jest cholernie mroczno, tajemnica jest rysowana grubymi liniami, przy czym film nie kryje się z tym, że powstał w latach 80tych.
Przez bardzo długi czas nie widzimy naszych drapieżników. Niektóre sytuacje obserwujemy właśnie z ich perspektywy, co daje kamerzyście pole do popisu. "Wolfen" kładzie ogromny nacisk na suspens i tajemnicę, choć, będę z wami szczery, filmowi brakuje porządnej dawki gore. Książka podobno była pełna brutalnych scen.

Film bardzo subtelnie podchodzi do metafizycznej strony wilkołactwa i pozwala sobie na krytykę cywilizacji.
Sscenariusz w gruncie rzeczy jest dobry, choć ma dwie wady.
Bohaterowie, choć wyraziści, są prości i nie zapadają w pamięć - to raz.
Dwa - film się potrafi niemiłosiernie dłużyć. "Wolfen" jest filmem bardzo kameralnym, pozbawionym wszelkich fajerwerków i ja to rozumiem, ale są sceny i wątki, które można by skrócić, lub w ogóle pominąć i film nic by nie stracił.
Choć finał jest solidny, tak samo zakończenie jest... eeee.... co się w nim tak właściwie stało?

"Wolfen" to dobry, klimatyczny kryminał, ale nie taki, przez który wyskoczycie z kapci. Będziecie się na przemian ekscytować i nudzić, ale w ogólnym rozrachunku jest to coś godnego polecenia.

sobota, 9 stycznia 2016

Harry Angel (1987) reż. Alan Parker

Na pewno wielu z nas chciałoby odciąć się od swojej przeszłości, zacząć całkowicie od zera i na pewno każdy chciałby zrobić to tak, jak Johnny Favourite.

Próbując zrecenzować "Harry'ego Angela" czuję się tak, jakbym porywał się z motyką na słońce, bo to czysta perfekcja, której treść krystalizuje się dopiero przy okazji zakończenia. A ponieważ ten film znalazł się na mojej TOPce ulubionych filmów, więc pewnie wiecie co się szykuje.

Prywatny detektyw, Harry Angel dostaje zlecenie od ekscentrycznego Louisa Cyphre. Ma on znaleźć piosenkarza imieniem Johnny Favourite. Zniknął on bez śladu 12 lat temu. Tak więc, główny bohater zaczyna swoje śledztwo. To, z Nowego Yorku przenosi go do Luizjany. Okazuje się ,ze w całą sprawę zamieszany jest kult voodoo, a na domiar złego wszystkie związane z Johnnym osoby zaczynają ginąć...
Uwielbiam klimaty neo-noir, a "Harry Angel" jest nimi przepełniony. Parker jednak na tym nie poprzestaje. Mroczną tajemnicę i stylistykę czarnego kryminału wzbogadza o motywy okultystyczne, okrywając je znajomymi z "Mississippi w ogniu" brudem i wilgocią. Zarówno w pokrytym topniejącym śniegiem Nowym Yorku, jak i brudnej Luizjanie, duszna atmosfera nie puszcza nas na minutę. Znalazło się nawet nieco miejsca dla niemieckiego ekspresjonizmu.
Plus muzyka Trevora Jonesa.

Mickey Rourke gra typowego dla kina noir bucowatego prywatnego detektywa o niezbyt przyjemnej aparycji. Cyniczny, ignorant i... nie lubiący kurczaków. Jego kreacja ciągnie cały film jeszcze bardziej w górę.
Jest jednak ktoś, kto ma tylko 3 sceny, w których jedynie siedzi i rozmawia, mimo to daje radę zaskarbić sobie całe show. Robert De Niro w roli ekscentrycznego Louisa Cyphre. Jak on to robi? Wszystko tkwi w jego demonicznym wyglądzie i hipnotycznym głosie.
Ciekawe jest to, że nigdy nie widzimy go przechadzającego się gdziekolwiek. Scena się zaczyna, a on już tam jest. Nie widzimy także jak wychodzi z pomieszczeń.

Tutaj kończy się ta bezspoilerowa część, więc jeśli nie widziałeś filmu nie czytaj dalej. Wróć jak obejrzysz. Nie pożałujesz.  Nie można mówić o tym filmie dogłębnie, bez zaspoilerowania zakończenia, a jest ono niesamowite. Oglądając je któryśtam z rzędu nadal mam ciarki podczas oglądania. Jest tak dobre.
* * *
Harry w wyniku swojego śledztwa okazuję się być jednocześnie ofiarą i oprawcą. Udało mu się uciec od własnej przeszłości w sposób doskonały stając się dosłownie inną osobą.
Reżyser daje nam skazówki odnośnie zakończenia w tych wszystkich snach i wizjach, które Harry w trakcie trwania filmu ma. Wiatraki bezsilnie kręcące się tam i z powrotem - Tak samo jak Harry który już sam nie ma kontroli nad swoim losem. Jest także winda która na końcu filmu zabiera Harry'ego prosto do piekła.
Nie można też zapomnieć o scenie, w której Cyphre zjada jajko mówiąc przedtem, że w niektórych religiach symbolizuje ono duszę. Prosta i absolutnie genialna scena.
Można się spierać, że są postacie które Harry zna, rozmawia z nimi, ale każda z nich znika po jednej scenie. Na upartego można powiedzieć że to źle, ale z drugiej strony, oni wszyscy nie mają znaczenia. Życie Harry'ego to jedno wielkie kłamstwo.
* * *

I to by było tyle, jeśli chodzi o "Harry'ego Angela". Polecam. Umieściłem go na TOPce ulubionych filmów, więc chyba dalszy komentarz jest zbędny. Kocham, kocham, kocham...

wtorek, 5 stycznia 2016

Dlaczego uważam, że "Przebudzenie Mocy" NIE JEST do dupy

Nowe "Gwiezdne Wojny" miały premierę w grudniu, ja z kolei udałem się do kina jakieś 2 dni temu i wyszedłem mimo wszystko z pozytywnymi wrażeniami. Jak długo zwlekałem z seansem, tak długo opinie na temat filmu były mocno pozytywne. Niedawno zaczęła się moda na falę hejtu na "Przebudzenie Mocy". Padają słowa krytyki na wtórność, krytykowany jest czarny charakter... a ja przyglądam się temu z konsternacją i załamuję ręce.

Prawdą jest, że film kopiuje fabułę "Nowej Nadziei" praktycznie kreska w kreskę, przez co faktyczne smaczki i odniesienia również jawią się jako zrzynka.
Znów powraca coś na wzór Gwiazdy Śmierci, znów Rebelia, yyy... to znaczy, Ruch Oporu stara się ją zniszczyć z pomocą planów, które są przechowywane w małym droidzie. Generał Hux pełni tutaj rolę Moffa Tarkina, tylko z większym pierwiastkiem Adolfa Hitlera.

J.J. Abrams chciał zagrać na sentymencie widzów, jednak zrobił to w sposób niezgrabny. Dla porównania, taki "Mad Max: Fury Road" zrobił to dobrze rzucając masą aluzji, ale nie kopiując całych wątków z poprzednich odsłon.

Głupkowaty humor, obecny w filmie odstraszał mnie na początku, ale im dalej w las, tym mniej go jest... na szczęście. Swoje korzenie ma on w adaptacjach komiksów Marvela, z które Disney również odpowiadał.
Jest także masa niewyjaśnionych wątków, ale to jest już podyktowane przez obrzydliwy trend jaki zapanował w Hollywood. Wprowadzimy do fabuły coś, nie wyjaśnimy tego, tak, żeby było na sequel. Co prawda tutaj nie jest to tak dosadne jak w "Terminator: Genisys", ale jednak jest obecne.
Mogę jeszcze zrozumieć, że Finn radzi sobie z mieczem świetlnym. Jest szturmowcem, jakieś szkolenie w walce bronią białą mógł mieć. Rey za to umie wszystko stanowczo za szybko.

Czy te błędy odebrały mi przyjemność z oglądania? Absolutnie nie. Nie ważne jak powtarzalny by ten film nie był robi dla serii ogromną przysługę, bo wraca klimat futurystycznej baśni. Powróciły praktyczne efekty specjalne, a te komputerowe zostały znacznie ograniczone. Lokacje są prawdziwe, aktorzy nie ganiają po blue-screenie przez całe 2 godziny.

Poza tym, "Przebudzenie Mocy" ma bohaterów, ma protagonistkę w postaci Rey. Takie "Mroczne Widmo" nawet nie miało głównego bohatera, baa, żaden z bohaterów nie miał nawet osobowości. Nawet Finn, na którego wszyscy narzekali (bo kolor skóry) okazał się sympatyczną postacią. Wszyscy mają swoje wzloty i upadki, podczas trwania historii coś osiągają, zmieniają się, boją się, czują złość... są po prostu bliskie widzowi. Wszystko to, co kochaliśmy w Starej Trylogii, a co zostało zarżnięte przez Lucasa w prequelach jest właśnie tutaj.

Tak na marginesie, podoba mi się, że The New Order to ostentacyjni galaktyczni hitlerowcy. To jest przerysowane, ale to akurat ten rodzaj przerysowania, który się fajnie ogląda.

Dostajemy oryginalny czarny charakter. Kylo Ren jest złożoną psychologicznie postacią. To zwykły facet, z kompleksami, który chce być taki jak Darth Vader, chce, żeby się go bano i go szanowano. Dlatego też nosi maskę, a gdy ją ściąga, to sam jest zażenowany swoim wizerunkiem. To postać, która de facto nie jest zła. On chce być zły, bo widzi w tym szansę na stanie się kimś potężnym. To zagubiony człowiek. Zwykły człowiek i to jest w nim tak ciekawe. Co więcej, jest na tym samym "poziomie rozwoju" co protagoniści. Początkujący bohaterowie stają w szranki z początkującym bad-guyem. Czegoś takiego jeszcze nie było i nie mogę się doczekać jak to zostanie rozwinięte w kontynuacji.
Scena, w której zabija Hana Solo była jak bomba zegarowa. Wszyscy wiedzieli do czego to zmierza, po prostu czekali, aż wybuchnie i w rezultacie i tak wszystkich zmiotła. I nikt nie ma prawa się wkurzać, bo sam Ford chciał zabić swoją postać już przy okazji "Imperium Kontratakuje".

To z kolei prowadzi do innej rzeczy - emocji. Finał "Przebudzenia..." jest równie naszpikowany emocjami co Bitwa o Endor. Z jednej strony zegar tyka, z drugiej mamy walkę na miecze w starym stylu. W Starej trylogii podczas tych starć nie chodziło o samą walkę, ale o to, co za nią stało.
"Nowa Nadzieja" miała najbardziej archaiczną walkę ze wszystkich, ale nie w tym rzecz. Lucas inspirował się wtedy kinem samurajskim Kurosawy. Vader i Obi-Wan są jak dwóch samurajów, którzy stają na przeciw siebie. Jednak to, co czyni ich pojedynek intrygującym jest stojąca za nim tajemnicza przeszłość.
W "Imperium Kontratakuje" Luke przybywa uratować swoich przyjaciół, z trudem panuje nad swoją złością i Vader stara się to podsycić i przeciągnąć go na Ciemną Stronę.
"Powrót Jedi" ma najkrótszą walkę ze wszystkich, ale też najbardziej efektowną. Luke chce odkupić ojca. te 2-3 minuty zamykają w sobie wszystko to, co widzieliśmy przez 3 filmy, cała tę relację między nim a Vaderem.
Prequele miały dobre choreografie walk, ale ładunek emocjonalny gdzieś zniknął. Lubię pojedynek z Darthem Maulem, ale trwająca 10 minut walka Obi-wana z Anakinem to zdrowa przesada, zwłaszcza, że nie towarzyszyły temu żadne emocje.
Tu nie chodzi o samo stukanie się mieczami, ale o to co dzieje się między postaciami.

Ludzie jednak zdają się tego wszystkiego kompletnie nie zauważać i wytykać w kółko, że odgrzewany kotlet jest zły. A ja na to mówię - pierdolnijcie się wszyscy w głowę. Tak porządnie.
Gdy wyszedł pierwszy teaser "Przebudzenia Mocy" wszyscy od razu chóralnie krzyknęli "Gówno!" "Co to kurwa jest!?".
Został skrytykowany miecz Kylo Rena bo był zupełnie inny od tych, które znamy. Został skrytykowany BB-8, bo nie wyglądał jak R2-D2. Został skrytykowany Finn bo był... czarnoskóry. Wszyscy dostali takiego pierdolca na tym punkcie, że zacząłem się poważnie zastanawiać, jak można być tak prymitywnym. Zwłaszcza, że cały raban był tak naprawdę o jedno wielkie nic.
To wszystko skłania mnie do zadania jednego prostego pytania - Co jest z wami wszystkimi? What the fuck is wrong with you?
Poprzez swoją reakcję na nowe pomysły w pierwszym trailerze pokazaliście wszyscy, że chcecie odgrzewanego kotleta no i... to właśnie dostaliście.
Gdyby Abrams obrał inną drogę, zrobił film całkowicie po swojemu to z kolei narzekalibyście, że Buuu, to nie to samo, Buuu to jest zupełnie inne i Buuu, oryginalność jest taka ZUAAAAAA!

Nowe i oryginalne rzeczy są dla złe. To, co już znacie jest też złe... to, o co Wam wszystkim chodzi? Czego Wy właściwie chcecie? A jeśli od samego początku twierdziliście, że to będzie syf, to co robiliście w kinach? Po co kupowaliście bilety? Po co marnowaliście swój czas i pieniądze? Nikt Was do tego nie zmuszał.
Wydaje mi się, że to wszystko przez to, że gdy "Mroczne Widmo" weszło do kin najpierw wszyscy okrzyknęli ten film najlepszym w historii, by z czasem dostrzec w nim jeden wielki syf. Przy okazji "Przebudzenia Mocy" jest odwrotnie. Wy chcecie ,żeby ten film był zły. Wy chcecie na niego narzekać. Chcecie, żeby był drugim "Mrocznym Widmem". Czemu? Nie wiem.

Wiem jednak, że Abrams wybrał tę bezpieczną opcję, mimo wszystko. Mam jednak nadzieję, że teraz, po tym niezoowiązującym otwarciu pozwoli sobie na więcej kreatywności i godnie rozwinie wszystkie wątki, bo potencjał jak najbardziej jest.

Czy to będzie całkowita kopia Starej Trylogii? Na tym etapie trudno ocenić. Wszystko rozstrzygnie część ósma.