sobota, 30 kwietnia 2016

Re-animator (1985) reż. Stuart Gordon

Miesiąc się kończy, więc czas najwyższy na comiesięcznego Lovecrafta. Tym razem pomówimy o najbardziej znanej adaptacji prozy samotnika z Providence, czyli o "Re-Animatorze".

Fabuła przedstawia się następująco:
Daniel Cain jest studentem medycyny. Wykładowcy go szanują, ma kochającą dziewczynę i plany na przyszłość. Sielanka trwa do chwili, gdy do domu Caina wprowadza się inny student - tajemniczy Herbert West.
Herbert wynalazł specyfik, dzięki któremu martwi wracają do życia. Prosi Daniela o pomoc w eksperymentach. Te się zgadza, jednak eksperymenty nie idą jak należy (oczywiście) i życie studenta wywraca się do góry nogami.
Od filmu Stuarta Gordona nie należy oczekiwać wiernego oddania onirycznej atmosfery lovecraftowskich opowiadań, ani też wierności względem materiału źródłowego, bowiem idzie on w zupełnie innym kierunku - "Re-Animator" to krwawa czarna komedia. Jasne, takie podejście jest z góry rozczarowujące, niemniej jednak film jest bardzo dobry w tym, czym jest.

"Re-Animator" się nie patyczkuje. Już na samo dzień dobry dostajemy mocno zakrapianą krwią scenę. Później film lekko zwalnia, ustawia fundamenty w postaci bohaterów i fabuły, a potem zabawa trwa w najlepsze.
Wszystko jest proste jak budowa cepa. Herbert West to szalony naukowiec, czarnym charakterem okazuje się jeden z wykładowców, który ma chętkę na dziewczynę Daniela, jej ojciec jest twardo trzymającym się zasad stereotypowym niemalże dziekanem, i tak dalej, i tak dalej. To, co robi wrażenie to sposób, w jaki jest to dostarczone. Jeffrey Combs stał się popularny właśnie dzięki temu filmowi, a David Gale jest uroczym i zabawnym czarnym charakterem.

Komedia działa zawsze. Lekki ton filmu zostaje zmieszany z naturalistycznym, świetnie wykonanym gore. "Re-animator" bawi się brutalnością iście bezwstydnie, sprawiając, że widz jednocześnie śmieje się i krzywi na widok poronionych pomysłów twórców.

Jestem pewny, że gdyby Lovecraft zobaczył film Stuarda Gordona, uśmiechnąłby się pod nosem i go zaaprobował. "Re-animator" wrażliwszych, nieprzystosowanych do dużej dawki gore widzów może doprowadzić do pomieszania zmysłów. Dziś nieco zapomniany, moim zdaniem jest komedio-horrorem na poziomie "Evil Dead II", czy "Martwicy mózgu". Sprawny, bezwstydny i diabelsko zabawny.

House of Horrors (1946) reż. Jean Yarbrough

Oto ostatni film Kolekcji Horrorów Universala, który wyszedł w latach 40stych.
Gdy w ogóle usłyszałem o tym filmie, spojrzałem na jego tytuł i pomyślałem sobie, że to będzie jakieś kuriozum z upchanymi monstrami raz jeszcze. Znalezienie tego filmu zajęło mi kilka tygodni, ale na szczęście było warto.

"House of Horrors" to solidne i klimatyczne B.  Opowiada on historię rzeźbiarza, któremu się w życiu nie wiedzie. Po tym jak pewien krytyk zmieszał jego pracę z błotem na oczach potencjalnego klienta rozważa skoczenie z mostu. Dostrzega jednak topiącego się mężczyznę i postanawia go uratować. Tym mężczyzną okazuje się morderca Creeper. Z jego pomocą artysta dokonuje zemsty na wszystkich krytykach, którzy negatywnie oceniają jego pracę. Co więcej, używa Creepera jako model do swojej najnowszej rzeźby.

Film przedstawia Rondo Hattona w roli Creepera i ten pan jest idealny. Tej twarzy długo nie zapomnicie. Nie mówi zbyt dużo, jest tajemniczy, na swój sposób przerażający i, może to tylko ja, ale leciutki, subtelny tragizm bije z tej postaci.
Martin Kosleck gra tutaj wspomnianego rzeźbiarza. To biedny psychol, który nie cierpi słów krytyki. Proste, ale nieźle zagrane, więc zostałem "kupiony".

Film ma swój klimat, chociaż fabuła jest bardzo prosta. Nie wiem czy coś tu kogoś zaskoczy, ale ogląda się "House of Horrors" przyjemnie. Alan Napier jest niezły w roli krytyka-dupka. Swoja drogą, ten pan często dostaje do odgrywania takie role.

Z tych wszystkich późniejszych B-klasowych filmów tejże kolekcji to jeden z tych lepszych. Nie bawi się w absurdy, nie kombinuje starając się robić nie wiadomo co. Jest prosty, klimatyczny i zapewnia nieco rozrywki.

wtorek, 26 kwietnia 2016

Noc myśliwego (1955) reż. Charles Laughton, Terry Sanders, Robert Mitchum

Gdyby kino noir było kobietą... ożeniłbym się z nim.
Wpływy tego gatunku dostrzegałem w swoich ulubionych filmach i zawsze mnie on interesował. Nigdy jednak nie miałem sposobności, by się z czarnym kinem lepiej zaznajomić.
"Noc myśliwego" pamiętać będę przez długi, długi czas i pewnie za rok, czy dwa stanie się jednym z moich ulubionych filmów.

Ben Harper chce zapewnić swojej rodzinie godne życie. W tym celu rabuje bank i zabija przy okazji jedną osobę. Ścigany przez policję ukrywa pieniądze, a o kryjówce informuje swoje dzieci, które mają trzymać tajemnicę do czasu wejścia w dorosłość.

Harper trafia do więzienia, gdzie ginie, a niedługo potem rodziną zaczyna interesować się ekscentryczny kaznodzieja Harry Powell. Swoimi kazaniami zyskuje sympatię wszystkich dorosłych, jednak dzieci są w stanie przejrzeć go na wylot...
Mamy więc do czynienia z dość oryginalną, podchodzącą pod baśń historią, bowiem jej głównymi bohaterami są dzieci. A wiadomo, jak to jest z dziećmi w filmach - nikt się z ich zdaniem nie liczy, wszyscy ich bagatelizują, przez co mroczna atmosfera graniczyć zaczyna z sennym koszmarem. Dzieci bowiem muszą zmierzyć się ze złożonym czarnym charakterem.
Harry Powell jest wyrachowanym manipulatorem, mizoginikiem i fanatykiem religijnym, a co najważniejsze bezwzględnym seryjnym mordercą. Przez większoćć czasu wydaje się być zimny i stonowany, ale im bliżej jest swojego celu, im bardziej coś go wyprowadza z równowagi, wtedy wychodzi z niego rozjuszone zwierze.
I Robert Mitchum jest doskonały w tej roli. To jest ten sam poziom doskonałości, co Anthony Hopkins jako Hannibal Lecter.

Przeciwko złemu duchownemu staje, również głęboko wierząca, opiekująca się sierotami staruszka Rachel Cooper, grana przez gwiazdę kina niemego Lillian Gish. Pani Gish jest w tym filmie ucieleśnieniem zajebistości. Poznajemy ją jako sympatyczną staruszkę, ale gdy ktoś grozi dzieciom, ta gotowa jest czatować ze strzelbą całą noc i naszpikować kogoś ołowiem.
"Noc myśliwego", choć "zalatująca" baśniowością, jest thrillerem pełną gębą (jednym z pierwszych traktujących o seryjnym mordercy) i obłędnie wyglądającym filmem noir.
Reżyserzy bawią się mrokiem, cieniem i kontrastowym oświetleniem - niby nic nowego, ale wygląda to wszystko zadziwiająco precyzyjnie, a mówimy o filmie z lat 50tych, gdzie obróbka zdjęć nie była raczej możliwa.

Harry Powell wylądował na liście największych czarnych charakterów w historii kina całkowicie zasłużenie.
Jeśli jeszcze nie widzieliście "Nocy myśliwego" to... co wy tu jeszcze robicie?

niedziela, 24 kwietnia 2016

Martwe Zło (1981) reż. Sam Raimi

Mówiliśmy o filmie wybitnym, czas zrobić obrót o 180 stopni.
Jak już wiecie, horrory archetypiczne również można dostarczać w sposób dobry, albo zły. Swego czasu Sam Raimi dostarczył jeden taki, który sam dorobił się tytułu dzieła kultowego, a następnie wypączkował na jeszcze bardziej kultową trylogię. Mowa tu o oryginalnym "Martwym Źle". Kontynuacje zdążyłem już swego czasu omówić, ale jakoś tam wyminąłem temat części pierwszej.

Rys fabuły może u niektórych wywołać odruch wymiotny. Mamy bowiem grupę przyjaciół, która osiada w chatce w lesie, by tam balować w najlepsze. Każdy to zna. W piwnicach owej chatki znajdują rzeczy należące do mieszkającego tam niegdyś archeologa. Ów Archeolog znalazł Księgę Umarłych i nagrał na magnetofonie odczyt pewnego zaklęcia. Bohaterowie odsłuchują nagrania i przywracają do życia nienazwanego demona. Demon opętuje kolejne osoby i rozpoczyna się parada groteski.

Wbrew temu, co może się wydawać, droga do "Martwego Zła II" była długa.
Ten film nie prezentuje fabularnie niczego wybitnego. Właściwie to potrafi być cholernie głupi.
Postacie są jednowymiarowe, a niektóre nawet nie są nam przedstawione  z imienia.
Kilka scen jest potwornie naciągana, ale z reguły służy to pokazaniu nam czegoś krwawego, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Z dialogami jest taki problem, że są nienaturalne. Masa kwestii jest na poziomie "szkolnego teatrzyku", innymi słowy - kompletne odczłowieczenie. Przez to też kuleje aktorstwo, a trzeba przyznać, mimo wszystko, że film nawet się w tej materii broni.

A zatem, skąd ten status dzieła kultowego?
A no wszystko tkwi w tym jak ta cała głupkowata historyjka została nam podana. Raimi od początku kreuje atmosferę paranoiczną i surrealistyczną, bawiąc się ujęciami szerokokątnymi, zbliżeniami, i tak dalej. Atmosfera jest gęsta, ciężka, a nawet depresyjna (w co trudno uwierzyć, patrząc na to, w którą stroną seria poszła później). A to za sprawą muzyki. Obok syntezatorów słyszymy skrzypce w tle.
Opętane przez tytułowe Martwe Zło osoby zamieniają się w chodzące zombie, które zabić można jedynie przez rozczłonkowanie ich ciał. Tak więc poziom brutalności jest mocno wyśrubowany.
Charakteryzacja opętanych robi wrażenie i dziś swoim nienaturalnym i groteskowym wyglądem.
Jak już wspomniałem jest wiele scen, w których bohater zostaje raniony i zamiast odskoczyć, wycofać się, lub  uciec w jakikolwiek inny sposób, po prostu stoi i krzyczy. Z jednej strony to wybitnie głupie, z drugiej zaś możemy wszystko bardzo dokładnie zobaczyć. A jest co oglądać.

Z czasem jednak rzeczywistość w filmie zaczyna się "rozpadać" i ostatni ocalały, czyli (ku zaskoczeniu nikogo) Ash zaczyna mieć różne zwidy, co daje Raimiemu szansę do zaprezentowania kolejnych ciekawych efektów specjalnych.

Pierwsze "Martwe Zło" zawiera w sobie wiele pomysłów, które później zostaną rozwinięte, przetworzone i poprawione w sequelach. W kwestii efektów specjalnych mogę o tym filmie powiedzieć tylko jedno - najlepiej wydane pieniądze w historii.
Mimo tak banalnej historii Raimi daje radę szokować i budować napięcie na wiele kreatywnych, i teraz już klasycznych sposobów.
Jest za co ten film szanować, mimo, że sequele są o lepszymi i ciekawszymi filmami. To kawał wartościowego kina grozy i swego rodzaju dzieło prekursorskie.

piątek, 22 kwietnia 2016

Obywatel Kane (1941) reż. Orson Welles

Orson Welles jest filmowym geniuszem.
Dlaczego?
Chociażby dlatego, że "Obywatel Kane".

Film rozpoczyna się od śmierci Charlesa Fostera Kane'a - magnata prasowego, obrzydliwie bogatego człowieka, który za życia stworzył istne imperium, mając na własność nie tylko gazety, ale też fabryki, papiernie, i tak dalej. Zbudował także olbrzymi pałac zwany Xanadu, w którym zebrał setki tysięcy dzieł sztuki, których wartości w sumie nikt nie jest w stanie określić.

Otwierająca film sekwencja jest kompilacją wycinków prasowych, wystąpień publicznych i fragmentów wiadomości. Poznajemy Kane'a jako osobę publiczną o barwnym życiorysie, ale też z masą skrajnych opinii na swój temat na swoim koncie.

Kane na łożu śmierci wypowiada jedno jedyne słowo - "Różyczka" - a potem umiera. Pewien dziennikarz otrzymuje zadanie odkrycia znaczenia tego słowa.

"Obywatel Kane" uchodzi za jeden z najlepszych filmów amerykańskich i... zgadzam się w zupełności.
Postać Charlesa Fostera Kane'a zainspirowana była Williamie Randolphie Hearst'cie, również magnacie prasowym. W jakim stopniu? Tego nie wiem, ale Hearst zaciekle walczy, aby film Wellesa nigdy nie powstał. Zaoferował nawet studiu olbrzymią sumę pieniędzy za zniszczenie wszystkich kopii tego filmu.
Może wyciągam pochopne wnioski, ale to się dopiero nazywa brak dystansu do siebie.

Charlesa Kane'a poznajemy z różnych perspektyw. Najpierw jako osobę publiczną, filantropa, polityka, biznesmena, a następnie stopniowo odkrywamy jakim był człowiekiem prywatnie, dowiadujemy się, co tak naprawdę miało miejsce za tymi wszystkimi nagłówkami gazet.

Życie Charlesa zawsze opierało się na jednym - na transakcji. Wszystko można było kupić. Nawet małżeństwo było swego rodzaju wymianą. Ty dasz mi coś, a ja w zamian dam ci coś w zamian.
Kane jest postacią niezwykle "żywą", wiarygodną i złożoną. To, co ja napisałem to tylko muśnięcie powierzchni, bo nie chcę nikomu psuć zabawy. Jest w co się zagłębiać.

Ale dobrze zagrana i napisana postać to jedno. Welles pokazuje czym jest audiowizualny kunszt. "Obywatel Kane" posiada pełną świadomość tego, że jest filmem i wykorzystuje ten fakt najlepiej, jak tylko może.
Reżyser bawi się światłem i mrokiem, ciska masą metaforycznych, symbolicznych ujęć, czy nawet całych scen. Najbardziej w pamięci utkwił mi montaż przedstawiający rozpad pierwszego małżeństwa Kane'a. Relacja między kochankami staje się coraz bardziej oziębła, aż w końcu przestają ze sobą kompletnie rozmawiać. A stół, przy którym siadają staje się coraz większy i oddziela ich od siebie coraz bardziej. Jedna prosta scena, a przepływ informacji jest ogromny.
Tego jest o wiele, wiele więcej. "Obywatel Kane" to film, który nie tylko się ogląda, ale też odczytuje. Widz zaczyna powoli zastanawiać się nad każdym ujęciem, nad tym, czemu dana postać jest całkiem w cieniu, podczas gdy reszta jest normalnie oświetlona, albo czemu światło pada na postać tak, a nie inaczej.
Materiału do interpretacji jest mnóstwo.

Aktorstwo to czysta perfekcja. Nie mówię, że się nie postarzało, to lata 40ste, więc jest mocno ekspresywne, ale w swojej materii doskonałe.
Jest jeszcze inna rzecz, która mi zaimponowała - charakteryzacja. Przeskakujemy między różnymi okresami czasu i twórcom udało się idealnie postarzyć, lub też odmłodzić aktorów. To lata 40ste i wszystkie metamorfozy wyglądają niesamowicie realistycznie.

A teraz czas na najlepszą, najbardziej rozbrajającą część. "Obywatel Kane"  to DEBIUT.
Debiut zarówno dla Wellesa (który przedtem pracował w radiu), jak i całej występującej w filmie obsady.
Najważniejszy film amerykański wyszedł z pod ręki nowicjuszy.  - Teraz przebrnijcie przez cały tekst powyżej mając w głowie to jedno zdanie.

Jest cały ciąg wyrazów, który mi się w tym momencie nasuwa. "Obywatel Kane" to zjawisko, przeżycie, poezja... Sztuka. Filmowa Sztuka.
Godny swojego tytułu, ponadczasowy, nowatorski film. Jeśli jeszcze nie widzieliście, wstydźcie się!

The Old Dark House (1932) reż. James Whale

Po sukcesie "Frankensteina" w 1931 roku James Whale to był już nie byle kto i Universal zaczęło dawać mu więcej kasy i (chyba) więcej swobody. Niespełna rok po wspomnianym filmie nakręcił kolejny horror, znów z Borisem Karloffem, tym razem biorąc na warsztat stary, mroczny dom.

"The Old Dark House" zaczyna się w sposób kliszowy. Potworna burza zmusza grupę osób do zatrzymania się w pewnej niezbyt przytulnej rezydencji. Okazuje się ,że jest ona zamieszkana przez zdziwaczałego Horacego Femma i jego siostrę Rebbecę. Towarzyszy im także Morgan - niemy służący o mało przyjaznej aparycji.

Bohaterowie muszą przenocować w tym jakże cudownym towarzystwie. Między jedną niezręczna sceną, a drugą Morgan upija się, wpada w szał i zaczyna robić się niebezpiecznie, bowiem rezydencja Femmów, okazuje się, ma historię równie barwną, co Cormanowski Dom Usherów i skrywa pewną mroczną tajemnicę...

James Whale daje nam na pierwszy rzut oka historię archetypiczną. Grupa przyjaciół trafia tam, gdzie nie powinna i musi jakoś przetrwać pełną niebezpieczeństw noc. Znamy to. Reżyser jednak obiera całkiem ciekawy kierunek. "The Old Dark House" jest przyjemnym miksem dramatu, grozy, a także komedii, która miejscami naprawdę działa.

Postacie są proste, ale dobrze zagrane i sympatyczne. Film poświęca im całkiem dużo czasu i sprawie zarysowuje relacje między nimi. Oczywiście zdarzy się kilka głupawych tekstów, przedramatyzowane wyznanie miłosne... jak to u Whale'a.
Film potrafi też trzymać w napięciu, bo szybko zdajemy sobie sprawę, że nie mamy do czynienia z typową historią o nawiedzonym domu, a finał całej tajemnicy jest w moim odczuciu satysfakcjonujący.

Na największe uznanie zasługuje tu jednak oprawa wizualna składająca się ze śladowego oświetlenia. Mrok i półmrok są wszechobecne. Akcja dzieje się w środku nocy, a jedynym źródłem światła są świece. Niektóre ujęcia na twarze oświetlane w ciemności wychodzą naprawdę niepokojąco.

Przyznam otwarcie, że "The Old Dark House"  miejscami sprawił, że przeszły mnie ciarki. Pod względem fabuły to nic szczególnego, ale też nie można nazwać go sztampą. Bohaterowie są sympatyczni, a klimat wylewa się z ekranu. To godny polecenia film dla fanów starych kadrów i historii o nawiedzonych domach.

czwartek, 21 kwietnia 2016

The Black Room (1935) reż. Roy William Neill

Rodzina Berghmanów rozpoczęła się od bliźniąt. Młodszy brat zabił starszego w miejscu zwanym Czarnym Pokojem. Po wielu, wielu latach na świat przychodzą kolejne bliźnięta - Gregor i Anton. Baron wróży, że podzielą oni los swoich przodków.
Aby temu zapobiec, Czarny Pokój zostaje zamurowany. Bracie dorastają, w końcu młodszy z nich, Anton wyjeżdża.

Po latach Antot wraca, by pojednać się z bratem. Nie wie jednak, że Gregor jest pozbawionym skrupułów dupkiem, którego mieszkańcy wioski chcą zabić...

"The Black Room" to krótka, gotycka opowieść o dwóch braciach, którzy z charakteru są , oczywiście swoimi przeciwieństwami. O dziwo jednak, najbardziej przybliżona nam zostaje postać złego Gregora.
Nie ma w tym nic skomplikowanego. Gregor jest człowiekiem nieprzyjemnym, sprowadza do swojego zamku kobiety z wioski, jedną nawet zabija. Mieszkańcy mają dość jego rządów i robią, co mogą, by się go pozbyć.
Film ma jednak pewien zwrot akcji, który pozwolę sobie pominąć.

Pod względem klimatu "The Black  Room" nie odstaje od innych, podobnych sobie filmów z lat 30stych. Jest odpowiednio mroczno, a powstałe w całości w studiu cmentarze i zamkowe sale wywołują uśmiech na twarzy.
Roy William Neill potrafi zadbać o odpowiedni poziom mroku w swoich filmach.

Film byłby czymś przeciętnym, gdyby nie brawurowa kreacja Borisa Karloffa... choć powinienem powiedzieć kreacje. Tak, Karloff wciela się w obydwu braci Berghmanów i zdarzy się nam widzieć na ekranie dwóch Karloffów jednocześnie. Mówcie, co chcecie, dla mnie to było zabawne. Idealnie przechodzi z poczciwego, dostojnego Antona, w bucowatego, okrutnego Gregora.

"The Black Room" to prosta historia opowiedziana w porządny sposób, z wybitnym aktorem w podwójnej roli, trzymającym w napięciu finałem i kilkoma ślicznymi ujęciami.

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Blood Rage (1987) reż. John Grissmer

Zapraszam Was na gościnną recenzję autorstwa Oskara Dzikiego. ^_^

Terry i Todd to bliźniaki, wraz z rodzicami oddają się rozrywce na nocnym pokazie filmowym w kinie drive-in. Jeden z braci przejawia mordercze skłonności których upust spada na chłopaka baraszkującego z dziewczyną w samochodzie. Trzy szybkie ciosy toporkiem w głowę kończą życie buhaja. Winny trafia do szpitala psychiatrycznego gdzie w stanie prawie katatonicznym spędza następne lata życia. Ale czy skazano właściwą osobę?

Reżyser John Grissmer wybrał bezpieczną drogę, nakręcił sztampowy do bólu slasher. I to slasher raczej z tej niższej półki. Nie chodzi mi tutaj o kwestię budżetu, bo historia pokazała że niskim nakładem finansowym można zdziałać wiele, vide „Rituals” Petera Cartera. Film praktycznie leży pod względem scenariusza, a jak wszyscy dobrze wiemy na źle napisany skrypt nie pomoże nic. Od samego początku wiemy kto stanie się dzierżącym maczetę Nemezis dla spędzających noc w ośrodku Shadow Woods ludzi. Nie nosi on żadnej maski, jego background jest ledwie liźnięty a obłędu w oczach uświadczymy tyle, co mięsa w parówach.

Film ciągnie w dół też fatalne aktorstwo. Najgorzej wypada matka pary chłopaków, kobieta dostała rolę sfrustrowanej, zmęczonej życiem kobiety lecz po jej wyrazie twarzy stwierdzić można że jedyne czego ma dość, to kręcenia tego filmu. Wszyscy wyglądają na ludzi branych gdzieś z podrzędnego castingu robionego zaraz po tym do reklamy płatków śniadaniowych. Dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy bohaterowie są do siebie bardzo podobni, rozróżnienie kto jest kim może zająć mniej spostrzegawczemu widzu kilka sekund.

Ale czy w tym całym maratonie dostrzegania coraz to nowszych wad jest coś pozytywnego? A no jest, i wypada to zaskakująco dobrze! Produkcja nie pozbawiona jest konkretnego pazura w pokazywaniu scen mordu. Już początkowa scena z udziałem toporka i twarzy chłopaka może podobać się fanom czerwonego płynu. Później jest jeszcze lepiej, uwierzcie mi. Ktoś traci dłoń, dziewczyna w lesie zostaje dosłownie rozdzielona a inna kobieta znajduje przed swoim domem odcięty łeb zawieszony na kablu. I co najważniejsze, żadna taka akcja nie wygląda żałośnie!

Co prawda widziałem całą tonę slasherów o wielokroć gorszych od omawianego „Blood Rage”, to mimo wszystko polecam go tylko zaprawionym fanom gatunku spod znaku cycków i maczety. Całość posiada przyjemny klimat końcówki lat 80tych i kilka scen za które będę go kiedyś ciepło wspominał. Na pewno cieplej niż sam film na to zasługuje.

niedziela, 17 kwietnia 2016

RoboCop 3 (1993) reż. Fred Dekker

Muszę się przed Wami przyznać - były czasy, gdy ten film lubiłem i stawałem w jego obronie. Nigdy nie wydawał mi się jakiś straszny. Z wadami, ale przyjemny. Wczoraj zweryfikowałem swój światopogląd. "RoboCop 3" ssie.
Film podzielił los "Mad Max Beyond Thunderdome" - dostał PG13, bo studio odkryło, że filmy dla dorosłych oglądane są przez młodszą widownię. O dziwo, "RoboCop 3" popełnia przy tym dokładnie te same błędy, co w/w film.

Scenariusz PODOBNO pisany był przez Franka Millera i został później przerobiony przez reżysera Feda Dekkera.
OCP zostaje kupione przez jakąś japońską korporację. Budowa Delta City ma ruszyć już niebawem. Specjalne oddziały o nazwie REHAB zostają powołane i mają za zadanie dokonać przesiedlenia pewnej ubogiej dzielnicy.
Wszystko byłoby fajnie, ale żołnierze REHABu zachowują się jak banda dupków, a rezydenci dzielnicy ani myślą opuszczać swoich domów. Wybucha wojna na ulicach, w której OCP jest złe i wszyscy wykrzykują jak to chce zarobić na ludzkim nieszczęściu.
RoboCop, nie grany już przez Petera Wellera, staje po stronie bojowników za sprawą małej dziewczynki, której rodzice zginęli z rąk REHABu.
Film jest w tej wspaniałej sytuacji, gdy nic od początku nie ma sensu. OCP to banda jednowymiarowych stereotypowych urzędasów-dupków, którzy najmują równie jednowymiarowego i stereotypowego dowódcę wojskowego do wyrzucania ludzi na ulicę.
Cały ten konflikt jest o tyle ciekawy, że żadna ze stron ani nie ma racji, ani też nie robi niczego sensownego. Przesiedlenie mogło zostać przeprowadzone pokojowo.
Mieszkańcy dzielnicy wołają, że firma chce zarobić na ich nieszczęściu, tylko... jak? Nigdy nie jest to sprecyzowane.

Film ma w zanadrzu całą plejadę kliszowych, wręcz kreskówkowych postaci. Mógłbym tu wskazać urzędasów z firmy, jednak przewalające się przez film punki swoim przerysowaniem przodują nad wszystkimi.
Negatywni bohaterowie są źli jak skurwysyn, pozytywni mają tylko pozytywne cechy i są przy tym mdli i nieciekawi, pojawia się nawet zdrajca, Judasz, który sprzedaje swoich przyjaciół.
RoboCop zaczął sypać strasznie kiczowatymi tekstami, co więcej nie czuć jakby był gwiazdą we własnym filmie. Nie pomaga też Robert John Burke, który zwyczajnie nie potrafi być tą postacią.
Scenariusz leży i kwiczy i... wszystko inne też.
"RoboCop 3" zdołał całkowicie pogrzebać karierę reżyserską Freda Dekkera i widać dobrze dlaczego. Ten film był robiony po prostu na odwal się, bez polotu, bez pomysłu, bez jakiegokolwiek artystycznego wkładu.
Widać to w efektach specjalnych - brzydkich greenscreenach i równie brzydkiej animacji poklatkowej.
Widać to w choreografii walk. Otóż w filmie pojawiają się roboty ninja i niestety, w praktyce ich starcia z RoboCopem są naciągane i krótkie.
Inne sceny akcji, zwłaszcza ostatnia wielka bitwa na ulicy jest... jakby to ująć... ma miejsce wymiana ognia, jedni strzelają do drugich i trwa to dość długo. W tym czasie nie pada ani jeden trup, bo wiecie... PG13. Serio, ktoś pomyślał, że nikt tego nie zauważy?
O przemocy i surowości poprzedników można tu tylko pomarzyć.

Czy coś mi się tu podobało?
Basil Poledouris wrócił do pracy nad soundtrackiem i możemy usłyszeć w tle kilka znajomych motywów. W ogóle zdarzają się filmowi nawiązania do części pierwszej.
Poza tym film ma kilka dobrych momentów. Dosłownie momentów.
Podobała mi się scena, w której policjanci wypowiedzieli OCP posłuszeństwo. RoboCop miał jedną fajną kwestię. Maksymalnie jedna (niecała) scena akcji była w porządku.
Niektóre pomysły były interesujące, przynajmniej w teorii.
Byłem w szoku jak zły jest "RoboCop 3", a jeszcze bardziej szokuje mnie fakt, że jeszcze niedawno stawałem w jego obronie. Teraz... nie ma tu za bardzo czego bronić. Wszystko tu jest biedne i zrobione po łebkach, a scenariusz to żart.
Do zapomnienia.

sobota, 16 kwietnia 2016

RoboCop 2 (1990) reż. Irvin Kershner

O sequelu "RoboCopa" krążą opinie różne. Pozytywne, czy nie, zawsze "RoboCop 2" jest uznawany za twór gorszy od swojego pierwowzoru. Ja uważam, że to bardzo dobry film. Nie wolny od błędów, ale bardzo dobry.

Za scenariusz odpowiedzialny był Frank Miller, ten sam facet, który odpowiedzialny był za "Sin City" i komiks "Powrót Mrocznego Rycerza". To, co Frank zaprezentował studiu okazało się niemożliwym do przeniesienia na ekran, dlatego zatrudniono kolejnego scenarzystę, który miał pomysły Millera mocno przytemperować. Nie wiem ile z oryginalnego skryptu pozostało, ale Miller był zawsze obecny na planie zdjęciowym, a nawet dostał małe cameo.

Fabuła "RoboCopa 2" jest troszkę poplątana.
W Detroid popularny staje się nowy narkotyk - Nuke, produkowany przez gang pod wodzą niejakiego Caina. Cain jest psycholem z kompleksem boskości i chce "dostarczyć ludziom Raj".
Na ich tropie jest nasz poczciwy blaszak, niestety z pierwszej dużej konfrontacji wychodzi rozmontowany na kawałki. Naprawdę.
W międzyczasie OCP postanawia przejąć władzę w Detroid, wykorzystując m. in. fakt, że miasto jest winne firmie kosmiczną sumę pieniędzy.
Chaos na ulicach się pogłębia, więc powstają plany stworzenia nowego policyjnego cyborga. Żeby wszystko poszło gładko OCP próbuje też sabotować samego RoboCopa.

"RoboCop 2" nie bardzo wie czym chce być, zwłaszcza w pierwszej połowie. Są dwie takie sceny, które nie tylko wywołały u fanów negatywne odczucia, ale też gdyby je wyciąć, film niczego by nie stracił.
Pierwszą sceną jest... Murphy śledzący swoją żonę i ma potem przez to spore kłopoty. Kiedyś nie lubiłem tej sceny. Teraz mam o niej trochę lepsze zdanie, bo widzimy, że Murphy, mimo odzyskania swojej świadomości zwyczajnie nie może wrócić do tego, co było. Jest wielką maszyną i przez to nie może być ze swoją żoną, ani prowadzić życia jak dotychczas.
Druga scena nie jest już taka dobra. Jak już wspomniałem, Murphy zostaje zdemontowany przez zbirów Caina. Pewna wrednia ździra z OCP chce go sabotować, więc napycha mu do głowy masę dyrektyw, zmieniając go w wygłaszającego pogadanki, naiwnego, przesadnie grzecznego... mięczaka. Może i miało to być zabawne, dla mnie jednak było boleśnie żenujące. I jak się domyślacie, jest to całkowicie niepotrzebny wątek, który zostaje szybko rozwiązany i zapomniany.

Pierwszy "RoboCop" był przede wszystkim satyrą, ale wyróżniał go brak typowego dla lat 80tych kiczu. "RoboCop 2" jest kiczowaty jak cholera.
Stara się nawiązać do satyrycznej wymowy swojego poprzednika z efektem... niezadowalającym.
Programów telewizyjnych jest niewiele, a gdy już się pojawiają to są całkowicie zbędne.
OCP znikąd stało się zła i chciwą korporacją. Tak samo prezes, albo "Old Man" z sympatycznego, racjonalnego człowieka zamienił się w zimnego, bezwzględnego buca.
Jestem w stanie kupić postać burmistrza Detroid, bo jest jednym z niewielu elementów komediowych, które działają (jeśli nie jedynym).
Na upartego jestem w stanie też kupić postać Hoba. Dzieciak, który go zagrał spisał się przyzwoicie. Patrząc na to, jak potrafi się zachowywać dzisiejsza młodzież, z perspektywy czasu mogę go zakwalifikować jako element satyryczny, ale będzie to bardzo naciągane.
OK, negatywy mamy już za sobą, zobaczmy co ten film robi dobrze.
Pierwszy "RoboCop" zasłynął z solidnej dawki przemocy. Sequel idzie z tą przemocą jeszcze dalej.
Ton filmu jest mroczniejszy i poważniejszy. Detroid jest jeszcze bardziej dystopijne, RoboCop dostaje po tyłku, i tak dalej.
Obsada z części pierwszej powraca i sprawuje się tak samo dobrze. Obok nich pojawia się Tom Noonan jako Cain i dostarcza świetny czarny charakter.
Muzyka uległa całkowitej zmianie. Żaden motyw z części pierwszej tu nie występuje. I choć szanuję soundtrack z pierwszego "RoboCopa", kompozycje Leonarda Rosenmana z tego filmu przypadły mi do gustu bardziej.

Pod względem akcji "RoboCop 2" jest, moim skromnym zdaniem, ciut lepszy. Dlaczego? A no bo pojawia się sam RoboCop 2, a dokładniej mówiąc Robo-Cain. Sam jego design wygląda imponująco, w dodatku jest to jedna z najlepszych animacji poklatkowych jakie w życiu widziałem. Rzadko się zdarza, żeby ten efekt zestarzał się tak dobrze. W dodatku jego użycie jest tutaj iście spektakularne.
"RoboCop 2" stracił wiele charakterystycznych dla oryginału cech, a także jego urok i głębię. Otarł się nawet o jego obrazę. Największy problem tkwi jednak w tym, że jest to sequel kompletnie bezcelowy. Nic tu nie zostało rozwinięte, nic nowego nie zostało przedstawione.
Ale, gdy doszło do tej ostatniej konfrontacji dwóch cyborgów, z miejsca zapominałem o wszystkich wadach.
Mimo wszystko bawiłem się dobrze i jest za co ten film chwalić. Tom Noonan jest świetny, atmosfera jest cięższa, a walka z Robo-Cainem jest najlepszą sceną akcji w całej trylogii.
Z przymrużeniem oka, ale warto.

poniedziałek, 11 kwietnia 2016

RoboCop (1987) reż. Paul Verhoeven

Filmy Science-Fiction od Paula Verhoevena cechują dwie rzeczy. Są dziełami kultowymi i przerysowanymi satyrami społecznymi. O najbardziej znanym pomówimy sobie dzisiaj.
Nie wydaje mi się, żebym był w stanie powiedzieć o "RoboCopie" coś, czego nie powiedzieli inni przede mną... ale korci mnie do opisania sequeli, więc dla zasady wspomnę też co nieco o oryginale.

Detroid jest miastem zdeprawowanym, w którym zbrodnia szerzy się jak grypa. W tym jakże urokliwym otoczeniu poznajemy Alexa Murphy'ego - funkcjonariusza policji. Zostaje przeniesiony na nowy posterunek i już na swojej pierwszej akcji zostaje zamordowany w brutalny sposób.
Jego ciało trafia w ręce korporacji OCP, która postanawia zamienić go w cyborga.
Przez pewien czas Murphy zachowuje się jak każdy inny posłuszny robot, do czasu, gdy jego mózg zaczyna śnić. Przypomina sobie swoją śmierć i rusza w miasto, by dorwać swoich morderców.
Okazuje się ,że jeden z przestępców jest na usługach vice-prezesa OCP...

Na pierwszy rzut oka, "RoboCop" to kolejny film o zemście. Fabuła nie jest specjalnie skomplikowana, ma nawet kilka dziur. Murphy jakimś cudem dokładnie wie, gdzie każdy z przestępców się znajduje, a postacie czasami wiedzą o rzeczach, o których wiedzieć nie powinny.

Murphy nie jest też zbyt skomplikowanym protagonistą, charakter zyskuje przede wszystkim dzięki Peterowi Wellerowi. Gdyby nie jego charyzma, tej postaci by nie było.
W ogóle żaden z bohaterów nie jest w jakikolwiek sposób złożony. Ci pozytywni budzą sympatię, a czarne charaktery zapadają w pamięć. Wszystko dzięki przyzwoitemu aktorstwu.

Ale to jest wybaczalne, bo prostą historyjkę Verhoeven opakowuje w wartościowe sceny i motywy.
Film zasłynął ze świata, jaki przedstawiał. Na ulicach Detroid szaleje przestępczość, a pokazywane nam telewizyjne programy są jedną wielką propagandą destrukcji. Zresztą sam RoboCop z przestępcami się nie patyczkuje i spuszcza im zawsze solidny łomot.

"RoboCop" to prosta jak drut, solidnie zrealizowana historia opakowana w społeczny komentarz. Klimat jest surowy, przemoc naturalistyczna, ale film nie wpada w jakąś przesadzoną groteskę i na pewno wyróżnia się na tle innych powstałych w latach 80tych filmów science-fiction.
To klasyk.. który każdy pewnie zna.
Osobiście przyznam, że po latach troszkę stracił w moich oczach, na pewno nie robi na mnie tak wielkiego wrażenia jak za pierwszym razem, gdy go obejrzałem... ale nadal bardzo go cenię, bo jest za co.

wtorek, 5 kwietnia 2016

Wschodnie obietnice (2007) reż. David Cronenberg

Od czasu "Nagiego Lunch" David Cronenberg zaczął coraz bardziej odsuwać się od horroru na rzecz bardziej kameralnego i mniej makabrycznego kina. Nie zrozumcie mnie źle, udało mu się nakręcić kilka wybitnych filmów, ale wiadomo było, że to już nie ten sam Cronenberg co kiedyś. Jego późniejsze prace wywoływały dość mieszane uczucia u widowni.
Ja jednak zawsze będę powtarzać, że najlepszym filmem z tego "drugiego okresu" kariery Cronenberga będą "Wschodnie obietnice".

Londyn. Do szpitala trafia młoda Rosjanka w ciąży. W trakcie porodu umiera, zostawiając osieroconą córeczkę. Anna, położna postanawia zaopiekować się niemowlęciem. W jej ręce wpada też pamiętnik zmarłej. Okazuje się, że owa dziewczyna była prostytutką na usługach rosyjskiej mafii...
Pomyślicie, że grana przez Naomi Watts Anna będzie główną bohaterką, że to, co napisałem będzie osią fabuły. Cóż... nie. Cała historia z dzieckiem jest czymś w rodzaju furtki, która ma nas wprowadzić w świat rosyjskiej mafii w Londynie - właśnie na tym film skupia się najbardziej. Sam motyw dziecka zostaje zepchnięty na drugi plan i czeka ze swoim finałem do ostatniej sceny filmu.
Zresztą, film się z tym nawet nie kryje. Postać Watts jest bezbarwna i ginie w tłumie wyrazistych postaci.

Show kradnie na przykład Vincent Cassel w roli porywczego Kirilla. Dla jego temperamentu przeciwwagą jest stoicki wręcz Nikolai grany przez Viggo Mortensena i to właśnie on jest najjaśniejszym punktem całego filmu. Na pozór to zimny i bezwzględny gangster, którego nic nie jest w stanie wzruszyć. Trzeba nieboszczykowi odrąbać palce? - Nie ma problemu.
Ale szybko dane nam jest zobaczyć jego inne, przyjaźniejsze oblicze. Nie powiem dokładnie o co chodzi, bo to każdy powinien sprawdzić sam. Nikolai jest złożonym, subtelnie przedstawionym i jednocześnie tajemniczym bohaterem.

Ustaliliśmy, że aktorzy są rewelacyjni. Ale co czyni "Wschodnie obietnice" takimi wyjątkowymi?

To, co wyróżnia film Cronenberga na tle innych filmów gangsterskich jest jego emocjonalność. Atmosfera jest zimna i przygnębiająca, tempo jest wolne, muzyka Howarda Shore'a to jeden z moich ulubionych soundtracków w ogóle. Całą tę melancholię uzupełnia jeszcze wszechobecny, drastyczny naturalizm... i właśnie dlatego "Wschodnie obietnice" są tak dobre. Gdy widzisz te wszystkie brutalne sceny, gdy obserwujesz ubrudzonego krwią wcześniaka, to zdajesz sobie sprawę, że oglądasz film Cronenberga. Tego samego Cronenberga, który nakręcił "Muchę" i "Dead Ringers". TEMU filmowi jest po prostu najbliżej do dawnego stylu Kanadyjczyka, do stylu, który na przestrzeni lat gdzieś zatracił.
Powraca znów motyw cielesności. Tutaj mowa jest o tatuażach robionych w rosyjskich więzieniach. Ciało jest twoją "wizytówką". Z niego można odczytać kim jesteś, skąd pochodzisz, przez co przeszedłeś... można nawet odczytać jaki kto jest.

Dla wielu może to być ostatni naprawdę dobry film Cronenberga. Ja się z tą opinią wstrzymam, bo "Cosmopolis" wymaga przeze mnie odświeżenia, a "Map gwiazd" jeszcze nie widziałem.
Jedyne, co mi doskwierało trochę podczas oglądania "Wschodnich obietnic" były dość gwałtownie ucinane sceny. Każda kończyła się nagle i tak... po prostu.

Tak, czy inaczej warto się z tym filmem zapoznać bo to zarówno oryginalne kino gangsterskie, jak i powrót starego, dobrego Cronenberga. Może nie w całości, ale blisko. Bardzo blisko.

niedziela, 3 kwietnia 2016

Casablanca (1942) reż. Michael Curtiz

W tym miesiącu postaram się zrobić zwrot ku ambitniejszemu filmu. A czy można zacząć to lepiej niż od jednego z najwybitniejszych filmów amerykańskich? Oczywiście mówię o "Casablance".

II Wojna Światowa. Uciekinierzy z Europy próbują dostać się do Lizbony, by stamtąd statkiem dopłynąć do wybrzerzy Ameryki. Zmuszeni są jednak wybrać okrężną drogę, trafiając tym samym do Casablanki.

Dwóch niemieckich kurierów zostaje zamordowanych. Byli oni w posiadaniu dwóch listów tranzytowych. Przybyły do Casablanki oficer Gestapo Strasser, wraz z prefektem policji Renaultem przygotowują zasadzkę. A gdzie? W barze u Ricka, ponieważ "wszyscy chodzą do Ricka".

Rick, grany przez Humpreya Bogarda, jest gościem na pozór zimnym i cynicznym, ale czasem potrafiącym okazać serce. Jeden z klientów daje mu na przechowanie wspomniane wcześniej listy tranzytowe.
Ów klient, grany przez Petere Lorre'a zostaje zaraz potem schwytany. Niedługo potem w barze pojawia się niejaki Victor Laszlo, działający przeciwko nazistom i zainteresowany kupnem listów, w towarzystwie dawnej miłości Ricka...

"Casablanca" potrafi wywołać u widza cały bukiet różnorakich emocji.
Napięcie towarzyszy nam niemal przez cały czas. Francuska policja kierowana przez gestapowców zdaje się widzieć wszystko i słyszeć wszystko, w rezutlacie atmosfera staje się lekko "paranoiczna".
Motyw walki w imię ojczyzny jest tutaj ramą, w którą ujęty jest przewrotny romans w stylu kina noir.
Bohaterowie są złożeni i wyraziści, toteż jednych pokochamy na zabój, a niektórych z całego serca znienawidzimy. "Casablanca" to jeden z tych filmów, gdzie aktorski talent idealnie zazębia się ze scenariuszem, a każdy tutaj daje z siebie wszystko, a nawet jeszcze więcej.
Prefekt Renault nie byłby tą samą postacią, gdyby nie grał go Claude Rains.
Był to też mój pierwszy film z Humpreyem Bogardem i, nie ukrywam, oglądając go miałem cały czas rogala na twarzy.


Miło też było po raz pierwszy usłyszeć głos Conrada Veidta.
Na chwilę pojawia się nawet Peter Lorre.

Czy "Casablanca" to ponadczasowy film? Cóż... nie. Aktorstwo, chociaż bardzo dobre, jest bardzo ekspresywne, typowo dla lat 40stych. Mogę powiedzieć, że film pod względem technicznym nieco się postarzał, ale z godnością. Wciąż robi ogromne wrażenie kreacjami bohaterów, ikonicznymi scenami i jeszcze bardziej ikonicznymi kwestiami.