wtorek, 31 maja 2016

Predator 2 (1990) reż. Stephen Hopkins

Los Angeles, rok 1997.
Jest wyjątkowo upalne lato, a na ulicach miasta aniołów gangi narkotykowe toczą ze sobą krwawą wojnę. Podczas jednego ze starć członkowie gangu wycofują się do jednego z budynków. Gdy policja dostaje się do środka znajduje gangsterów rozerwanych na strzępy.

Sprawę bada detektyw Mike Harrigan, grany przez Danny'ego Glovera. Nocą kolejny gang narkotykowy zostaje w podobny sposób zmasakrowany. Gdy śledztwo przejmuje FBI, Mike wraz ze swoimi przyjaciółmi na własną rękę próbują się dowiedzieć o co w tym wszystkim chodzi.
Sprawa staje się bardziej osobista, gdy przyjaciel Mike'a także zostaje zamordowany.

Mój pogląd na "Predatora 2" może wywołać pewną kontrowersję. Uwielbiam ten film, stawiam go nawet wyżej niż część pierwszą.
Film napisali, ponownie, bracia Thomas. Ich źródłem inspiracji były komiksy wydawane na fali popularności pierwszego filmu. A skoro film powstawał na podstawie komiksów, Fox oddało posadę reżysera zapalonemu fanowi komiksów - Stephenowi Hopkinsowi, który rok wcześniej nakręcił piątą część "Koszmaru z ulicy Wiązów".
Podczas gdy pierwszy "Predator" dział się w dżungli, akcja sequelu przeniesiona zostaje do... betonowej dżungli. Wiem, że swego czasu krytykom nie podobała się ta decyzja, ale dla mnie przeniesienie akcji do miasta jest... cóż, logicznym posunięciem.

"Predator 2" jest bardzo komiksowym filmem. Przejawia się to choćby w przerysowanych gangach narkotykowych - jeden z nich to wyznawcy voodoo, na czele których stoi równie ekscentryczny Willy King.
Hopkins zadbał także o ładną stronę wizualną, niektóre ujęcia wyglądają, zupełnie jak wyciągnięte z komiksowych plansz.

Testosteronu jest jeszcze więcej. Tym razem zamiast twardego komanda są równie twardzi policjanci. Harrigan to 2-metrowy wkurwiony glina, który robi wszystko po swojemu, nigdy się nie patyczkuje i tym samym stale podpada swoim przełożonym. Schemat znany, ale i tak bohaterowie w "Predatorze 2" wydają mi się nieco lepiej nakreśleni i bardziej wyraziści, niż którykolwiek z komandosów w części pierwszej.
Aktorsko film trzyma się przyzwoicie. Danny Glover bywa zabawny w swojej roli. Pojawia się także Bill Paxton, który... jak to Bill Paxton *spoiler!*.
Postać Predatora również została o wiele bardziej przybliżona. Łowca z kosmosu tym razem prezentuje pokaźny arsenał w postaci włóczni, sieci i dysku. Dane nam jest także zobaczyć jak wygląda statek Predatorów w całej okazałości.

Poprawie uległo wiele innych rzeczy.
Pierwszy "Predator" był świetnym filmem akcji, ale był przy tym bardzo zbalansowany. Sequel zaczyna się od wielkiej rozpierduchy na środku ulicy, a potem akcja praktycznie w ogóle nie zwalnia. Ciągle coś się dzieje, ilość krwi i poziom brutalności jest jeszcze większy, a postacie rzucają 'fuckami" na prawo i lewo. Widać, że twórcy się nie ograniczali.
To samo dotyczy efektów specjalnych. Termowizja Predatora została znacznie ulepszona, a z efektem jego kamuflażu film robi niesamowite rzeczy.
Nawet muzyka w "Predatorze 2" podoba mi się bardziej niż utwory z części pierwszej. Muzyka z sequelu posiada o wiele więcej klimatu i idealnie łączy się z intensywnym tempem akcji.

Problem "Predatora 2" leży w scenariuszu, który już nie jest taki "czysty".
Sceny akcji bywają lekko naciągane, zdarzają się też sceny, które z jednej strony wyglądają klimatycznie, ale po głębszym zastanowieniu nie mają zbytniego sensu. Przykładowo - Predator wspina się na szczyt gotycko wyglądającego wieżowca, gdzie szczycie się swoim nowym trofeum i wtedy zaczyna uderzać w niego piorun.
Próba schwytania Predatora w rzeźni to jawna zrzyna kreska w kreskę z "Aliens" Camerona.

"Predator 2" nie jest pozbawiony wad, ale robi to, co każdy sequel robić powinien. Dostarcza więcej i zrobione lepiej. Od strony wizualnej i efektów specjalnych wszystko zostało ulepszone, o Predatorze dowiadujemy się ciut więcej, no i oczywiście rozwałka jest jeszcze większa.
Widać, że był to film robiony z pasją.

piątek, 27 maja 2016

Predator (1987) reż. John McTiernan

John McTiernan nakręcił wiele klasyków kina sensacyjnego (z czego ja, oprócz omawianego filmu, nie widziałem żadnego z nich). Swoją karierę rozpoczął od filmu, który stał się później żelaznym klasykiem, który doczekał się sequeli, serii gier, komiksów oraz crossoverów z Ksenomorfem z filmu "Obcy".
Mowa oczywiście o "Predatorze" z 1987 roku.

Major "Dutch" stoi na czele elitarnego oddziału komandosów. Otrzymuje zadanie uratowania z rąk partyzantów pewnej ważnej osobistości. Gdy drużyna dociera na miejsce, odkrywa obdarte ze skóry ciała. W odwecie i w poszukiwaniu zakładników szturmują bazę nieprzyjaciela.
Komandosi szybko odkrywają, że coś jeszcze czai się na nich w buszu... i to coś nie jest człowiekiem...
Bohaterowie "Predatora" to grupa prostych jak budowa cepa twardzieli nakreślonych w dobie kiczu lat 80tych. Przedstawieni oni zostają w kultowej scenie podczas lotu helikopterem - są żarciki, są riposty, jest "walka kogutów". Nie są to postacie bardzo zapadające w pamięć, ale aktorzy robią na tyle dobrą robotę, by widz przejął się ich losami i tym samym dostrzegł w nich istoty ludzkie, a nie tylko mięso armatnie.
Wielkie chłopy i ich wielkie spluwy.

Oczywiście, poza bandą twardzieli są różne inne charakterystyczne dla kina akcji lat 80tych cechy. Bohaterowie roznoszą w perzynę nieprzyjaciół, samemu nie zostając trafionym ani razu, Arnold wykonuje absurdalny skok do wody i przeżywa go... tego typu drobiazgi.
"Predator" jednak zachowuje do swojego kiczu spory dystans.

Przeciwko komandosom staje łowca z kosmosu uzbrojony w niemal perfekcyjny kamuflaż, termowizję i potężny arsenał. Predator jednak zachowuje się honorowo i nie atakuje nieuzbrojonych.
W kwestii efektów specjalnych film zestarzał się z godnością. Charakteryzacja Drapieżcy robi wrażenie, choć efekt jego kamuflażu już nieco trąci myszką. Wygląda archaicznie, jednak lubię patrzeć na niego z perspektywy tego jak został osiągnięty.

Wielu osobom spodobała się sceneria "Predatora", którą jest dżungla. I w sumie nic w tym dziwnego. Swego czasu było to miłym powiewem świeżości. Prawie wszystkie filmy akcji działy się w miejskiej scenerii.

Jednak jak kultowy "Predator" by nie był, dla mnie pozostanie tylko filmem dobrym. Nie zrozumcie mnie źle, szanuję jego tytuł jako klasyki, szanuję też to, co zrobił dla popkultury, ale jako film sam w sobie nie jest niczym, podczas oglądania czego miałem ciarki na plecach.

To wyważone kino akcji pomieszane z thrillerem i science-fiction, a nawet odrobinę... odrobinkę slasher. Wie kiedy wrzucić na luz, wie kiedy podkręcić napięcie, dawkując przy okazji brutalność.
Ta recenzja jest jednak tylko takim preludium, bowiem sequel jest, w moim odczuciu, o wiele ciekawszy...

czwartek, 26 maja 2016

Maniakalny glina 3: Badge of silence (1993) reż. William Lustig

Cordell wraca... znowu... jeszcze bardziej pokiereszowany.
Ale jak to? Dlaczego? Po co? A no, zostaje przyzwany przez czarnoskórego kapłana voodoo, który mówi coś o "duszach wołających o sprawiedliwość" i o tym, że dusza Cordella nigdy tak naprawdę nie zazna spokoju... ale nie mówi po co pozwolił Cordellowi znowu chodzić między żywymi.

Robert Davi powraca jako detektyw Sean McKinney i tym razem już można go określić mianem protagonisty. Przyjaźni się on z policjantką Katie Sullivan, która też dorobiła sobie przydomek "Gliny maniaka".
Katie bierze udział w strzelaninie podczas napadu na sklep. Zakładniczka, okazuje się być tak naprawdę wspólniczką włamywacza. Katie zostaje postrzelona i szanse na jej przeżycie są znikome. W międzyczasie prasa robi wokół niej burzę, bo policjantka zabiła zakładniczkę.
Szkalowanie walczącej o życie policjantki dociera do Cordella i ten mocno się wkurwia...

"Maniac Cop 3: Badge of Silence" jest wymuszonym sequelem, który pod niektórymi względami odstaje od dwóch poprzednich części. Jest gorszy, ale zachowuje swój urok i jest absurdalny do bólu. Podczas gdy część pierwsza była gatunkowym miszmaszem, a dwójka szła bardziej w stronę kina akcji, trójka skłania się bardziej ku slasherowi. Miejscem akcji jest szpital,co kojarzy mi się nieco z "Halloween II". Cordell zabija między innymi za pomocą aparatu do elektrowstrząsów.

Do "Badge of Silence" soundtrack skomponował Joel Goldsmith, syn wielkiego Jerry'ego Goldsmitha. Tę zmianę uważam za.. cóż, sensowną. Kompozycje Chattavaya z poprzednich odsłon gryzłyby się z bardziej horrorowym podejściem.
O ile nie można tu narzekać na nudę, tak serwowana fabuła jest naprawdę dziwna. Najpierw dostajemy po mordzie tym z dupy wziętym wskrzeszeniem i voodoo. Później jest ciekawiej - Cordell tym razem nie mości się za siebie, tylko za kogoś, kto jest w podobnej sytuacji, co on. Ale i to szybko zostaje wywrócone do góry nogami. Cordell zabiera Katie ze szpitala i żąda od kapłana, by ten ją też wskrzesił. Wszystko po to, żeby się potem... wziąć z nią ślub.

Finał wychodzi idiotycznie, w dodatku uwieńczony zostaje kuriozalną sceną pościgu. Bo widzicie, wybucha pożar i Cordella pochłaniają płomienie (widocznie twórcom tak bardzo się to spodobało w części drugiej, że postanowili to powtórzyć).
Palący się Cordell wsiada do samochodu i hajcując się przez cały czas ściga McKinnleya. I nie, samochód Cordella nie zajmuje się ogniem w ogóle. W OGÓLE.

"Maniac Cop 3" to frajda, ale inna niż dwie poprzednie części. O ile tam mieliśmy do czynienia z tanimi akcyjniakami z absurdalnym pomysłem, tutaj mamy kuriozalną historię wyjeżdżającą z coraz to dziwniejszymi pomysłami, traktującą się przy okazji zupełnie serio od początku do końca.
Jeśli jesteście wielkimi fanami tej serii - droga wolna. A nawet jeśli nie... to i tak jest na czym zawiesić oko. A w ramach wisienki na torcie jeden z najbardziej niedorzecznych pościgów jakie kiedykolwiek zostały odbite na taśmie filmowej.

wtorek, 24 maja 2016

Madman (1982) reż. Joe Giannone

"Madman" został mi polecony przez Oskara, którego gościnne recenzje mogliście czytać na moim blogu.
Jeśli ktoś czytał mój kaleki wywód o serii "Piątek 13go" to wie, że mój stosunek do slasherów nie jest zbyt pozytywny. Chciałem jednak odzyskać wiarę w ten gatunek horroru. Chciałem też polubić polecony mi film...

Wszystko zaczęło się na obozie dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Jest noc. Wszyscy gromadzą się przy ognisku i opowiadają sobie straszne historie. Jeden z opiekunów, Max opowiada o szalonym Marzie - rolniku, który pewnego dnia wpadł w szał i zamordował całą swoją rodzinę. Mieszkańcy miasteczka powiesili go za to, ale Marz okazał się nieśmiertelnym bydlakiem i teraz snuje się, jako ciężko dysząca niemowa - to wcale nie jest zaczerpnięte z "Halloween".

Ku zaskoczeniu nikogo, jeden z dzieciaków zaczyna się nabijać z historyjki. Okazuje się ,że Marz faktycznie istnieje mieszka w lesie i teraz za napieprzanie się z niego dokona rzezi. Schemat jest odtąd prosty - pierwsza osoba ginie, druga osoba idzie jej szukać. Osoba druga ginie i trzecia idzie jej szukać, i tak dalej...

"Madman" zaczyna się w uroczy i klimatyczny sposób. Szybko dowiadujemy się, że film ma świetną muzykę, a i aktorstwo bywa całkiem przyzwoite, jak na film klasy B. Opowieść o Marzie może i nie jest szczególnie oryginalna, ale serwuje się ją w "fajny" sposób. Stary dom Marza swoim wyglądem przywodził mi na myśl włoskie horrory, nie wiedzieć czemu.
Początek był obiecujący. Oparcie wszystkiego o ogniskową opowieść jest niezłym pomysłem. ALE film szybko porzuca to wszystko i postanawia nie wychodzić przed szereg, stając się kolejnym schematycznym do bólu slasherem.

Na początek bohaterowie.
Aktorzy są nieźli, ale ich charyzma jest zbyt słaba, by ich postacie wyszły cokolwiek poza nijakość.
W przerwach między kolejnymi morderstwami gadają o niczym, albo rozwijają swoje pasjonujące romanse. Ale i tak scenariusz niczego o nich nie mówi, poza tym, że bywają kompletnymi debilami.

Rozbroiło mnie to, że część z nich po prostu się pojawia... i jest. Pierwsza ofiara pokazuje się, ma do powiedzenia dwa zdania i zaraz potem zostaje zabita. Jeśli chodzi o postacie dzieci to ich prawie wcale nie ma. Znaczy, niby są, ale widzimy może trójkę z nich, nie poznajemy ich imion, ani niczego.

"Madman" ma w dupie swoich bohaterów... a skoro film ma ich w dupie... to czemu ja miałbym się nimi cokolwiek interesować? A skoro nie interesują mnie bohaterowie, to jakim cudem mam się zaangażować w to, co się dzieje?
A dzieją się dziwy, i sama fabułka staje się głupia, jak but. Max, opiekun, który opowiada o Marzie po prostu sobie z filmu znika i nie dowiadujemy się skąd on zna tę historię, ani też czemu ją opowiedział, skoro wypowiedzenie imienia Madman Marz sprowadza na kark psychopatycznego mordercę z lasu. Nie lepiej byłoby... no nie wiem, nie opowiadać tej historii?

Ale głupi scenariusz można przeboleć. Problem z "Madmanem" jest o wiele gorszy. On nie ma własnej osobowości, jako film. Ciekawy motyw, który można by eksplorować zostaje szybko wypieprzony w kosmos, na rzecz kopiowania pomysłów z "Piątku 13go" i "Halloween".
Sama muzyka klimatu nie tworzy, a drobne przejawy artystycznej wrażliwości w kilku ładnych ujęciach to za mało, żeby odciągnąć uwagę widza od faktu, że ma do czynienia z filmem do bólu szablonowym.

Sam Marz nie jest nawet porządnym villainem, wręcz staje się czymś, co mogłoby znaleźć się w "Scooby Doo". Jego nieudane próby schwytania poszczególnych postaci są komiczne. A gdy jest ukazany w pełnej okazałości... Mój Boże!
Nie chciałem pisać tej recenzji w takim tonie, ale nie mam tu nawet na czym zawiesić oka. Mając na uwadze, że "Madman" to niezależny, niskobudżetowy horror, liczyłem ,że twórcy wykażą się jakimiś ambicjami, że braki będą chcieli nadrobić ciekawymi pomysłami.
Nic z tych rzeczy.
Reżyser zadbał o to, żeby jego dzieło nie wyszło ponad gatunkową miernotę, a wręcz usytuowało się poniżej przeciętności.

W "Halloween" była sympatyczna bohaterka i film dużo czasu poświęcał jej przedstawieniu. Napięcie powstawało, bo widz jej kibicował.
W "Koszmarze z ulicy Wiązów" grał oryginalny koncept, a w "Teksańskiej masakrze..." epatowanie specyficzną i ciężką atmosferą.
Każdy z tych filmów robił coś swojego, starał się przyciągnąć widza w ten, czy inny sposób.
Teraz widzę, że slashery poza tymi trzema seriami niczego dobrego już do zaoferowania nie mają.

niedziela, 22 maja 2016

WaxWork / Gabinet figur woskowych (1988) reż. Anthony Hickox

Kiedyś, dawno, dawno temu powstał film pod tytułem "Dom w głębi lasu". Jedni go pokochali, inni zastanawiali się z czym do chuja ciężkiego w ogóle obcowali. Założeniem filmu było zrobienie wielkiego komediowego hołdu dla klasycznego kina grozy - sypaniem nawiązaniami dla najbardziej zatwardziałych nerdów i wyśmiewaniem horrorowych klisz i stereotypów, a wszystko to doprawione solidną dawką absurdu.

Myślicie, że ten pomysł jest taki oryginalny?
BŁĄD!

W 1988 roku Anthony Hickox stworzył scenariusz do swojego pierwszego wiekopomnego dzieła. Warto też dodać, że napisał go raptem w 3 dni. Film, o którym mowa to "WaxWork" i został on dedykowany później m.in. Wytwórni Hamer, Joe Dantemu, Dario Argento i innym.

Fabuła przedstawia się następująco:
Grupa esencjonalnych dla horrorów lat 80tych nastolatków zostaje zaproszona przez niejakiego pana Lincolna do zwiedzenia jego Gabinetu figur woskowych.  Co jest wystawiane? Monstra oczywiście, i to nie byle jakie. Znalazło się miejsce dla Draculi, Wilkołaczego Johna Rhys-Daviesa, zmutowanego niemowlęcia (prawdopodobnie nawiązującego do "It's Alive"), Kanibala, Markiza De Sade, Zombie nawet dla Krwiożerczej Rośliny z "Little shop of horrors"... i tak, krzyczy "Feed me!".

Dla fanów klasycznych horrorów od lat 30, aż po późne lata 70te znajdzie się mnóstwo mrugnięć okiem. Na przykład w segmencie z Mumią słychać w tle muzykę z czołówki z filmu z Karloffem, scena z zombie jest w czerni i bieli, i tak dalej. Niektóre smaczki są całkiem pomysłowe.

Odnośnie hołdu dla Joe Dantego - w filmie występuje Patrick McNee (czyli John Steede z serialu "The Avengers"), który przedtem wystąpił w filmie "The Howling". Skoro już przy tym filmie jesteśmy - pojawiający się w "WaxWork" wilkołak swoim designem mocno przypomina lykantropów, których można było zobaczyć w filmie Dantego.
Protagonistę w "WaxWork" gra Zach Galligan, który wystąpił wcześniej, również u Dantego w "Gremlinach".

Villainem z kolei jest Kupa Rozpruwacz we własnej osobie - David Warner... a dla mniej wtajemniczonych - fotograf z "Omenu". Jako wyznawca samego Szatana jest dostatecznie demoniczny i dysponuję dwoma zabawnymi pomagierami - karłem i umięśnionym olbrzymem z umysłem małego dziecka.
Film Hickoxa jest przerysowany i czerpie z  różnorakich sztamp garściami. Fabułka jest prosta, choć tempo akcji bywa nierówne. Ale to wszystko i tak służy tylko do żonglerki kliszami, nawiązaniami, do eksponowania tandetnych, kiczowatych efektów specjalnych, do przeskakiwania między szalonym gore i slapstickiem. I zapewniam - gdy już jucha się poleje, to poleje się tak soczyście, że wszystko w niej będzie pływać. Oczywiście, efekty specjalne są celowo tandetne, więc nie ma mowy o zbytnim realizmie.

"WaxWork" to czysta frajda z nieco nierównym tempem i masą uroku. Jako hołd dla klasyków sprawdza się przyzwoicie, ale jest to też swego rodzaju list miłosny idealnie ukazujący szaleństwo kina grozy lat 80tych.
Dziś jest to film mocno zapomniany i jeszcze bardziej niedoceniany. Nie trafi w gusta wszystkich, ale jeśli kochacie kino grozy, jeśli jarają was przeróżne mrugnięcia okiem i jeśli jesteście na tyle dużymi geekami, żeby je wszystkie wyłapać i jeśli kicz lat 80tych to miód na wasze serca - bierzcie! Najlepiej w pakiecie z częścią drugą.

piątek, 20 maja 2016

Maniakalny glina 2 (1990) reż. William Lustig

Matt Cordell powrócił! Tym razem upodobniony do Jasona Vorheesa. Mimo, iż mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją (tak mi się przynajmniej wydaje), to twarz Cordella wygląda, jakby przeszła w zaawansowane stadium rozkładu. Owszem, wygląda jeszcze bardziej jak zmasakrowany zombie, ale tym samym .... ech, widać, że to gumowa maska. W poprzednim filmie jego make up wyglądał o wiele bardziej realistycznie.

Cordell rusza w miasto, by zemścić się na bohaterach poprzedniego filmu.
Jack Forrest i Teresa Mallory zostają przywróceni do służby, jednak wciąż nikt nie wierzy w ich historię o zmartwychwstałym gliniarzu. Trafiają pod opiekę policyjnego psychologa Susan Riley.
Wszyscy myślą ,że mogą odetchnąć z ulgą, ale wtedy Cordell dopada Forresta i podrzyna mu gardło. Jeśli tak, jak ja narzekaliście, że Bruce Campbell dostał słabą rolę w pierwszym "Glinie Maniaku" to tutaj poczujecie się jeszcze bardziej zawiedzeni.
Niedługo potem zarżnięta zostanie także Teresa, a sprawą zajmie się niejaki detektyw Sean McKinney, grany przez Roberta Davi'ego, który bardzo stara się wyglądać jak komiksowy Shadow. I tak, to kolejny twardy glina z przeżyciami, tajemniczy, mrukliwy, bla, bla, bla... wiadomo o co chodzi. I chociaż to Davi był robiony na gwiazdę filmu jego postać nie bierze jakiegoś wielkiego udziału w akcji, wręcz zostaje zmarginalizowana.

"Maniakalny glina 2" jest przez wielu uważany za sequel lepszy od pierwowzoru. I są ku temu powody. Kiedy oryginał był gatunkowym miksem, sequel idzie bardziej w stronę filmu akcji. Są pościgi, strzelaniny, w jednej scenie Cordell postanawia zabawić się w terminatora i dokonuje masakry na komisariacie policji, przechodząc przez wszystkie szklane drzwi identycznie jak Michael Myers.

Ale czy jest naprawdę lepszy od oryginału?
Jeśli mam być szczery to nie zauważyłem jakiegoś większego postępu.
Fabuła jest prosta i równie absurdalna, choć wyzbywa się większości cech slasherów na rzecz efektownych scen akcji.
Robert Z'Dar jako Cordell wciąż prezentuje się znakomicie, choć sama postać nie zostaje rozwinięta w żaden sposób. No i ten tani make up.
Film nadal nie ma jednego protagonisty, a postać, która wydaje się ze wszystkich najciekawsza zostaje zepchnięta na boczny tor.

Jeśli podobał się wam pierwszy "Maniac Cop", po dwójkę możecie sięgnąć bez wahania. Klimat nie ulega zmianie, jedynym "ulepszeniem" są sceny akcji. Poza tym to w gruncie rzeczy bardzo podobne doświadczenie.

środa, 18 maja 2016

Maniakalny glina (1988) reż. William Lustig

Lata 80te były barwnym okresie w dziejach kinematografii. Z jednej strony na świat wyszły wtedy największe klasyki horroru i science-fiction, z drugiej zaś narodził się absurdalny, przerysowany kicz, który swoich fanów zyskuje po dziś dzień. Zastanawiałem się ,czy spośród miliona slasherów i filmów akcji na sterydach znajdzie się choć jeden film, który zamknie w sobie esencję absurdu tamtej "epoki"... i znalazłem "Maniakalnego glinę".

Funkcjonariusz Matt Cordell zostaje wrobiony przez swoich przełożonych i zesłany do więzienia między ludzi, których sam pomógł skazać. Pewnego dnia zostaje zamordowany przez trzech więźniów. Jednak Cordell nie umiera. Wraca z zaświatów jako żywy trup i zaczyna mordować na ulicach.
W mieście wybucha panika. Wszyscy boją się szalonego funkcjonariusza i zaufanie do służb policyjnych spada.
Wina spada na funkcjonariusza Jacka Forresta. Był on w trakcie rozwodu, kiedy jego żona została zamordowana. Poprzez śmierć żony zostaje powiązany ze wszystkimi innymi morderstwami.
Na pomoc Forrestowi ruszają detektyw Frank McCrae i dziewczyna Forresta, również detektyw Theresa Mallory.
"Maniakalny glina" nie jest horrorem. To miszmasz filmu sensacyjnego, kryminału i thrillera ze slasherem.
Tytułowy maniakalny glina to milczący, nieśmiertelny zabójca, który swoje ofiary dusi, podrzyna im gardło, rzuca nimi o ściany, łamie karki, dźga, i tak dalej. No typowy slasherowy zabójca, jakich wiele.
W tle są twardzi policjanci po przeżyciach, skorumpowani urzędnicy państwowi, zdrady, tajemnice, riposty, 'fucki' w co drugim zdaniu - czyli to, co często przewalało się przez kino akcji lat 80tych.

Film nie ma jednego głównego bohatera. Większość czasu spędzimy z detektywem McCraem, ale w finałowej scenie udział biorą już tylko Forrest i jego dziewczyna.
Role w filmie obsadzają świetni aktorzy, tacy jak Tom Atkins i Bruce Campbell. Wiecie tylko, co w tym wszystkim tak boli? Nikt z nich nie robi nic zajebistego.
Mając do dyspozycji Bruce'a Campbella (który był już wtedy po Evil Dead II), twórcy postanowili dać mu nudą, do bólu przeciętną rolę ,w dodatku przez 2/3 filmu nie robi nic oprócz siedzenia w celi.
MARNOTRAWSTWO.
Atmosfera budowana jest prostymi sposobami, aczkolwiek całkiem solidnie. Większość akcji dzieje się w nocy, więc oświetlenie i cienie są tu najważniejsze. Film bywa mroczny, zdarzają mu się nieźle wyglądające ujęcia, a w tle słychać syntezatory.
Akcja rozkręca się błyskawicznie. "Maniakalny glina" jest zwięzły i dostarcza sporej dawki napięcia. Bierze się ono z tego, że wszystko, co się dzieje natychmiast zostaje zwalone na bohaterów i ci muszą szybko oczyścić swoje imiona, nim ktoś ich przyskrzyni.

Matt Cordell, poza byciem klonem każdego możliwego slasherowego zabójcy, prezentuje się całkiem nieźle. Film przez większość czasu ukrywa jego twarz, ale gdy już możemy zobaczyć go w całej okazałości, to jest na co popatrzeć. Ta właśnie rola uczyniła z Roberta Z'Dara postać kultową w niektórych kręgach i nic w tym dziwnego. Facet robi solidną robotę.

Nie jestem wielkim fanem "Maniakalnego gliny", ale doceniam go za to, czym jest. Williamowi Lustigowi i Larry'emu Cohenowi udało się zamknąć w filmie esencję kiczu lat 80tych.
Nie jest to żaden wybitny film, ani nic, co sprawi, że przejdą wam ciarki po plecach, ale można się na nim dobrze bawić. Warto zobaczyć, choćby w ramach ciekawostki.

wtorek, 17 maja 2016

Czerwona gorączka (1988) reż. Walter Hill

Do "Czerwonej gorączki" Waltera Hilla zasiadłem trochę od niechcenia. Wiedziałem o tym filmie tylko tyle, że Arnold Schwarzenegger gra tam Rosjanina. Byłem ciekaw... potem film leżał na dysku mojego komputera, a wczoraj z nudów go sobie włączyłem.

Nasz wielki Austriak gra Ivana Danko, moskiewskiego milicjanta. Na terenie ZSRR trwa obława na handlarzy narkotyków. Przywódca gangu - Victor Rosta daje radę uciec do Ameryki, a dokładniej do Chicago. Tak więc Rosjanie wysyłają Ivana w ślad za nim.
Na miejscu do pomocy zostaje mu przydzielony rozgadany, ignorancki detektyw imieniem Art Ridzik (czytane w filmie jako Rydzyk... bez komentarza).

Film Hilla jest... w porządku. To bardzo typowy przedstawiciel kina sensacyjnego lat 80tych. Na pewno czuć w nim klimat epoki.
Sceny akcji są wyreżyserowane bezbłędnie. Gdy coś zaczyna się dziać, wtedy napięcie winduje w górę i nie ma mowy, by ktokolwiek podczas oglądania choćby mrugnął. Są pościgi, są strzelaniny, na koniec mamy konfrontację rodem z westernu.
Fabularnie nie jest zbyt porywająco.
Bohaterowie są dobrani na zasadzie przeciwieństw. Ivan jest "drętwym", twardym milicjantem, który nie może się trochę odnaleźć w świecie kapitalizmu, a jego pomocnik sypie żarcikami na prawo i lewo, cechuje go ignorancja dla swojego towarzysza i impulsywność. Takie coś można znaleźć w tysiącu innych filmów i ci dwaj panowie niczym szczególnym się nie wyróżniają. Ze zderzenia tych dwóch ma rodzić się komedia i takowa, gdy się pojawia to działa znakomicie. Niektóre wymiany zdań, czy pojedyncze kwestie były rozbrajające.
Intryga interesuje umiarkowanie, ale scenariusz wie kiedy podkręcić napięcie i kiedy zwolnić tak, żeby widz nie czuł znudzenia.
Czarny charakter tj. Victor jest... nudny. Nie jest to ktoś kogo się nienawidzi, bo jest w gruncie rzeczy nijaki. Wydaje się być po prostu jak taka kukła, za którą bohaterowie muszą ganiać przez cały film, żeby na końcu ją rozstrzelać.

Seans upłynął mi bez większych emocji. W pamięci pozostanie mi na pewno muzyka Hornera i Arnold w zabawny sposób imitujący rosyjski akcent. Poza tym nie widzę powodu, żeby do "Czerwonej gorączki" jeszcze kiedykolwiek powrócić. Jako film akcji sprawdza się, jest wykonany należycie, ale jego walory rozrywkowe są "jednorazowe". Obejrzysz raz, będziesz się nieźle bawić, a potem zapomnisz.
... i w filmie gra Laurence Fishburne.

poniedziałek, 16 maja 2016

Diabelska obsesja (1974) reż. Mario Gariazzo

Zapraszam na kolejną gościnną recenzję autorstwa Oskara Dzikiego. Przybliży Wam on włoską zrzynkę z Egzorcysty...
Jeden z tytułów filmu Gariazzo odnosi się do nakręconego rok wcześniej, genialnego Egzorcysty Williama Friedkina. Sexorcist, bo takie sugestywne miano nosi jedno z amerykańskich wydań La’Ossessa, może wydawać się oczywistym plagiatem gdyby nie zapewniania twórcy jakoby historię napisaną miał na długo przed tą o Ojcu Merrinie. Po całkiem przyzwoicie zrobionym wstępie naszym oczom ukazuje się plansze jakoby to, co zaraz zobaczymy jest oparte na faktach!

Młoda studentka sztuki, w tej roli śliczna Stella Carnacina, zostaje poproszona do pomocy przy konserwacji bardzo starego kościoła. W jej ręce trafia bardzo naturalistycznie wykonany krucyfiks z spoglądającą w dół okropnie poturbowaną sylwetką. Postać jednak okazuje się nie być jedynie kunsztem rzeźbiarza, a siłą która ma coraz mocniejszy wpływ na dziewczynę.

Siły nieczyste mają jednak bardziej przyziemne sposoby działania niż to, co serwują nam twórcy zza wielkiej wody. Demony atakują w mniej subtelny i wyrafinowany sposób, głównie za pomocą pełnych erotyzmu i makabreski wizji w głowie Stelli, podczas których dziewczyna w konwulsjach rzuca się po łóżku. To w nich uświadczymy zawartą w filmie garstkę tandetnego gore.
W połowie filmu, nieradzących sobie z opętaną córką rodziców wspierają funkcjonariusze kultu światła, księża egzorcyści. Jednak zamknięta w przykościelnym pokoju dziewczyna nie znosi rozbrzmiewających w korytarzach chóralnych śpiewów zakonnic i z nadludzką siłą wyrywa kraty z okna. To wydarzenie otwiera nam drzwi do całkiem fajnie nakręconej sceny pościgu wąskimi uliczkami za zakrwawioną dziewczyną która kończy się obowiązkową sceną egzorcyzmów nad opętanym ciałem.

Wniosek jest prosty, Diabelska Obsesja to kolejny nakręcony tanim kosztem film płynący na fali popularności panujących w USA trendów. Kontrowersyjny tytuł i kilka scen z udziałem cycków czy sztucznej krwi nie sprawi, że film przejdzie do klasyki kina Półwyspu Apenińskiego. Fabularna głupotka, tania i potrafiąca mocno przynudzić ale uwierzcie mi, historia kina zna o wiele gorsze przypadki.

niedziela, 15 maja 2016

Freddy nie żyje: Koniec koszmaru (1991) reż. Rachel Talalay

Hasło reklamujące ten film brzmiało "Najlepsze zostawili na koniec". Taa.. z pewnością...
I owszem, była to ostatnia część cyklu o Freddym Kruegerze. Po dość chłodnym przyjęciu przez widownię "Dziecka snów" producenci New Line Cinema stwierdzili, że czas pożegnać się z marką, bo kończyły im się dobre pomysły.
Cóż, patrząc na to, co sobą reprezentuje "Freddy nie żyje" można dojść do wniosku, że nie mieli W OGÓLE dobrych pomysłów. Ten film jest tak zły, jest tak wielkim kopem w jaja, że Wes Craven po trzech latach zdecydował się nakręcić swój "Nowy koszmar", żeby serii przywrócić choć odrobinę świetności sprzed lat.

Fabuła prezentuje się następująco:
Ostatni nastolatek z ulicy Wiązów śni o Freddym. Freddy, za pomocą snów odbiera mu pamięć i wyrzuca go nieopodal sierocińca. Tam chłopakowi pomoże odzyskać pamięć Dr Maggie Burroughs. Dwójka, wraz z uciekającymi z ośrodka nastolatkami trafia do Springwood.
Miasto jest wyludnione i nie ma w nim ani jednego dziecka. Okazuje się, że Freddy zdołał wymordować WSZYSTKIE dzieci w całym Springwood, w rezultacie pozostali tam tylko zbzikowani dorośli.
Freddy stał się teraz tak potężny, że może manipulować rzeczywistością... rozchodzi się we wszystkim o to, żeby wyjść poza Springwood i mordować nastolatków gdzie popadnie... chyba
Fabuła tego filmu nie ma za grosz sensu.
Przede wszystkim - kiedy to się dzieje? Ile czasu zajęło Freddy'emu wyczyszczenie caaaałeeegooo jebanego miasta z każdego żyjącego dziecka? W ogóle cały ten pomysł z wyludnionym miastem wydaje mi się jakiś z księżyca wzięty.
Plan Freddy'ego też jest genialny. Złap chłopaka z amnezją, wystrasz go, wyrzuć go po środku niczego i miej nadzieję, że trafi tam, gdzie chcesz i sprowadził ze sobą tę jedną konkretną osobę. Poza tym, jaki jest w ogóle cel tego planu? Freddy potrafi mieszać jawę ze snem, robić z rzeczywistości wielki bałagan. Czemu potrzebuje kogoś do opuszczenia Springwood? Czemu po prostu stamtąd nie odejdzie? A jeśli już potrzebuje kogoś, czemu nie wykorzysta tego kolesia z amnezją?
!@#$!@#%@#$^#$%^$&*(!#$%!#$!#%$!%!%#$%^!#$^!%^!#!!!!!!!!!!!!!

I ten film został napisany przez tego samego gościa, który pisał skrypt do "W paszczy szaleństwa"

Ale jest jeszcze gorzej...
Narzekałem na głupkowaty humor w czwartym "Koszmarze...". Cóż, ten film jest jak jebane "Looney Tunes". Jedno z zabójstw Freddy'ego związane jest ze skrobaniem pazurami po tablicy. W innym Freddy wciąga ćpuna do gry komputerowej i... gra w nią. Nawet pojawia się w stroju czarownicy na miotle.
Tak, ten film przebił psa szczającego strumieniem ognia.
Freddy w tym filmie to nie Freddy. To Robert Englund pajacujący w make upie Freddy'ego. Jego charakteryzacja zrobiła się strasznie tania i "gumowa". W porównaniu z każdym poprzednim filmem wygląda biednie.
Jego backstory zostało wywrócone do góry nogami. Okazuje się, że Freddy zawarł pakt z siłami ciemności i tak naprawdę mścił się na dzieciach bo odebrano mu jego córeczkę. Tak.. tak naprawdę wcale nie chodziło o to, że został spalony żywcem...
Aha, no i pomimo swojej wszechmocy, każdy spuszcza mu niewyobrażalny łomot w snach.
<FUCK YOU!>
Chociaż jest jedna retrospekcja, w której widzimy Englunda bez charakteryzacji. Jest to scena ,w której Freddy morduje swoją żonę. W tej jednej scenie możemy zobaczyć dawnego, niepokojącego Kruegera psychopatę. Cóż... chociaż na jedną scenę.
Czy można mówić tu o jakimś klimacie? Absolutnie NIE! W tle przygrywa rockowa muzyka... z jakiegoś powodu. Nie ma żadnej grozy, czy napięcia. Wizualnie film wygląda po prostu przeciętnie, a jeśli chodzi o efekty specjalne to wygląda żenująco źle.

Film powstał bo wytwórni kończyły się pomysły. Za scenariusz i reżyserię odpowiedzialni byli producenci poprzednich filmów. W "Freddy nie żyje" nie da się dostrzec jakiejkolwiek artystycznej spójnej wizji. Film stara się oferować masę akcji i komedii, zapominając, czym ta seria w ogóle była. Z jednej strony są żarty rodem z kreskówek, z drugiej strony scena eksplodującej głowy... bez kropli krwi oczywiście. Powiecie, może ten film dostał PG13. Cóż... podczas eksplozji głowy nie wolno im było użyć krwi, natomiast podczas każdej innej sceny śmierci jucha leje się gęsto.
Podsumowując. "Freddy nie żyje. Koniec koszmaru":
- Nie ma nic wspólnego z poprzednimi częściami. Nie kontynuuje wątków,  ani nie odnosi się do akcji poprzedników.
- Łamie reguły znane z poprzednich filmów.
- Nie ma żadnego sensu nawet jako osobny film
- Zdołał wyssać każdą najmniejszą cząstkę godności, jaką postać Freddy'ego Kruegera kiedykolwiek miała.
- Urządza sobie najprawdziwsze kpiny z całej serii i nie ma żadnego... absolutnie ŻADNEGO sensu. Nie tylko fabularnie, ale nawet w kwestii poszczególnych decyzji twórców. Krew w scenie z eksplodującą głową jest Be, ale krew w scenie upadku na kolce jest spoko.

Ironicznie podczas napisów końcowych pokazany jest montaż scenek z poprzednich części... zupełnie jakby twórcy jeszcze chcieli nam pokazać jak bardzo wyruchali serię tym jednym filmem. Nie wiem... mamy się cieszyć, że zrobili to tylko jednym filmem?

Wątpię, by ktokolwiek chciał na tego filmowego bękarta poświęcić swój czas. Ale jeśli już zasiądziesz do oglądania, to wiedz, że...

czwartek, 12 maja 2016

Koszmar z ulicy Wiązów 5: Dziecko snów (1989) reż. Stephen Hopkins

Minął rok. New Line Cinema wypuściło kolejny sequel "Koszmaru...". Ponownie reżyserem mianowany zostaje nowicjusz, ponownie film powstaje w bólach. Tym razem jednak widownia reaguje niezbyt pozytywnie. Tak, dopiero teraz. Niedawno obrzuciłem gównem "Władcę snów", ale jednak film był swego czasu hitem i widownia przyjęła go bardzo ciepło. Co takiego jest w "Dziecku snów", że tak bardzo go znielubiono?

To jest po części bezpośrednia kontynuacja - Alice nadal jest główną bohaterką.
Śni się jej koszmar o Amandzie Krueger. Jak wiemy z "Wojowników snów" zakonnica została przez przypadek zamknięta ze zgrają chorych psychicznie przestępców i ci gwałcili ją setki razy... i tak oto Freddy Krueger został poczęty. Skoro mowa o Freddym, jakimś cudem udaje mu się tę senną wizję wykorzystać i się odrodzić. Cóż... ma to więcej sensu niż sikający ogniem pies.

Ale nie będzie to jedyna wielka nowina, bowiem Alice jest w ciąży. Ale żeby nie było tak kolorowo - Freddy wykorzystuje teraz sny nienarodzonego dziecka, żeby dobierać się do kolejnych nastolatków w Springwood... tak jak to robił z Alice w części poprzedniej. Przy okazji stara się dziecko zamienić w podobnego sobie.. albo je opętać... albo coś podobnego...
Jedyną nadzieją dla Alice okazuje się uwolnienie duszy Amandy, bo jest to jedyna rzecz, której Freddy w ogóle się boi.

"Koszmar z ulicy wiązów 5: Dziecko snów" jest pojebanym filmem. Stephen Hopkins, będąc zapalonym fanem komiksów poszedł w kierunku mocnej psychodeli operując brudem, mrokiem i wyśrubowaną groteską.
Ten film ma dwie sceny śmierci, uchodzące za najbardziej brutalne i obrzydliwe w całej serii. Pierwszą jest scena na przyjęciu, drugą - moją ulubioną - scena jazdy na motorze. Don, chłopak Alice, podczas jazdy samochodem zasypia i po rozpieprzeniu się nim wsiada na motocykl i kontynuuje swoją przejażdżkę. Nagle motor zaczyna scalać się z jego ciałem... nikt tego nie potwierdził, ale ta scena na pewno jest nawiązaniem do Cronenberga... i głównie dlatego jest tak zajebista.
Z kolei trzecia scena śmierci w filmie ssie. Otóż, jest sobie postać, która lubi komiksy (w ramach nawiązania do hobby reżysera), i w swoim śnie walczy z Freddym... jeżdżącym na deskorolce... który później sam zmienia się w komiksowego złoczyńcę... wiecie co, może sobie jednak daruję. Ta scena jest niebotycznie głupia i nie pasuje do reszty filmu zupełnie.

Inną rzeczą, która mi się nie podobała była sama Alice. Jej bohaterka przeszła w poprzednim filmie przez szereg zmian. Wszyscy ją lubili. W "Dziecku snów" z kolei jest nie do zniesienia. Ciągle panikuje i rozpowiada wszystkim i Kruegerze z uporem maniaka, a potem dziwi się, że wszyscy mają ją za wariatkę. To kompletnie nie pasuje do jej charakteru i irytuje.
Reszta postaci jest.... taka sobie. Nikt nie denerwuje, ani też nie zapada w pamięć w jakikolwiek inny sposób.
Efekty specjalne są solidne. Niektóre wyglądały archaicznie, film stosuje dużo animacji poklatkowej.
Ale wiecie co jest najlepsze? Film ma jeden, spójny ton! Jasne, Freddy wciąż sypie one-linerami, ale wydają się one nieco bardziej stonowane i ładnie komponują się z groteskową, gęstą, mroczną i nawet lekko depresyjną atmosferą. Tu nie ma nawet porównania z głupawym "Władcą snów".

Czy podobało mi się "Dziecko snów"? Cóż... tak!
Pomijając spieprzenie charakteru głównej bohaterki, film naprawia błędy poprzednika i jako sequel jest całkiem interesujący. Podoba mi się ten mrok i groteska. Czułem, że oglądam horror, a nie głupawą, niezdecydowaną komedyjkę.
Niestety... jakimś cudem na "Władcę snów" wszyscy zareagowali zachwytem, natomiast na "Dziecko..." wszyscy mocno kręcili nosem. Dlatego też New Line Cinema postanowiło, że czas skończyć z Freddym Kruegerem... w najbardziej gówniany sposób z możliwych...

środa, 11 maja 2016

Koszmar z ulicy Wiązów 4: Władca snów (1988) reż. Renny Harlin

"Koszmar z ulicy Wiązów" miał już wyrobioną markę. Ludzie oszaleli na jego punkcie, i rok po "Wojownikach snów" postanowiono przywrócić Freddy'ego do życia i ciągnąć serię dalej. Sukces Chucka Russela skłonił producenta Roberta Shaye'a do zabawy w Rogera Cormana. Chciał on bowiem powierzać kolejne sequele "Koszmarów..." początkującym i nieznanym reżyserom. Tym oto sposobem na stołku reżyserskim zasiadł Renny Harlin.

Mogą pojawić się spoilery odnośnie zakończenia części trzeciej.
Kristen, bohaterka poprzedniego filmu śni znów o domu Thomsonów. Zaczyna się zastanawiać, czy Freddy przypadkiem nie wrócił. Dzieli się swoimi obawami z pozostałą dwójką ocalałych z "Wojowników snów" dzieciaków i ze swoimi nowymi przyjaciółmi. O dziwo ci wierzą jej.

Obsada poprzedniego filmu powraca, z tą różnicą, że Kristen grana jest tutaj przez Tuesday Knight. Poznajemy też nowych bohaterów, którzy są nawet znośni. Nową protagonistką jednak zostaje nieśmiała Alice Johnson grana przez Lise Willcox. Jest dobrą następczynią Kristen, to postać której chce się kibicować, ale równie dobrze Kristem mogłaby.. no nie wiem, nie zginąć!?
Bo widzicie... ku zaskoczeniu nikogo Freddy powraca. Jeden z dzieciaków ma sen. W tym śnie pies szcza strumieniem ognia na miejsce, w którym pochowano Kruegera, ziemia się rozstępuje i poparzony psychol powstaje.
Ale zapytacie - jakże to!? Jak to możliwe, że on zdołał powrócić? Jak? Dlaczego!?

Chyba nie liczycie, że to zostanie wyjaśnione... prawda?

Tak, czy inaczej, Freddy wraca i dokonuje zemsty na ocalałych dzieciakach. Na koniec zostawia sobie Kristen. Dziewuszka ginie, ale daje radę przekazać swój dar wciągania ludzi do swojego snu Alice, ponieważ... wygląda na to, że tak się da.

Kruegerowi kończą się ofiary i szybko zdaje on sobie sprawę, że nie zostało już nic na kolejne sequele. Wpada więc na pomysł aby posłużyć się Alice - będzie ją zmuszać do wciągania swoich przyjaciół do snów...
Pierwsze co to - tytuł jest trochę losowy. Jasne, wspomniana jest w filmie rymowanka o Władcy snów, ale nie ma ona zbytniego wpływu na cokolwiek.

Nie spodobało mi się zabicie bohaterów z poprzedniego filmu. Nie mam nic przeciwko nowej "kadrze", ale ta wymiana bohaterów jest zupełnie bezcelowa. Nowa obsada niewiele różni się od starej.
Ale to szczegół, film ma inne problemy.

Scena zmartwychwstania Freddy'ego daje bardzo ładny ogląd na cały film. "Władca snów" pełen jest absurdalnych i idiotycznie wyglądających scen. Od strony technicznej wszystkie wykonane zostały bardzo dobrze, a Robert Englund po raz kolejny błyszczy w swojej popisowej roli i sprawia, że każdy one-liner działa.
Problem tylko jest taki, że z jednej strony są takie zajebiście groteskowe sceny jak transformacja w owada, a z drugiej strony Freddy na plaży w okularach przeciwsłonecznych starający się swoją rękawicą imitować atak rekina.
Z jednej strony jest bardziej komediowy (ale wciąż zajebisty) Freddy, absurdalnie, wręcz podchodzące pod parodię sceny morderstw we śnie, a z drugiej strony jest fabuła, która traktuje siebie zupełnie, zupełnie poważnie.

Zaskoczył mnie też fakt, że film nie ma żadnego faktycznego gore. Nawet wspomniana przeze mnie przemiana odbywa się bez ani jednej kropelki krwi.
"Władca snów" jest zbyt głupawy, żeby być dobrym horrorem i zarazem jest zbyt poważny, żeby być czarną komedią. Można wyłapać jakieś chęci zrobienia z serii czarnej komedii, ale też brak pomysłów jest widoczny jak na dłoni. Twórcy nie mieli zielonego pojęcia jak sprowadzić Freddye'go z powrotem. Zrobili to i po prostu ominęli wyjaśnienie. Czasami nawet to jak Freddy rozprawia się z dzieciakami bywa kompletnie nienatchnione i banalne.

Na końcu czwarty "Koszmar..." zostawił mnie z mieszanymi uczuciami. To a najlepszym wypadku film przeciętny. Wypada blado, zwłaszcza po tak dobrej części trzeciej. Wizualnie wygląda imponująco, efekty specjalne to majstersztyk, ale brak solidnych pomysłów i spójnego tonu ciągnie ten film w dół.