Lata 80te były okresem gdy slashery przeżywały swój rozkwit. Schemat mordercy nabijającego przez półtorej godziny licznik zgonów został wyeksploatowany przez twórców bardziej i mniej utalentowanych, z budżetem większym i niższym. Były wówczas trzy sławne, czołowe serie slasherów, które na przestrzeni dziesięciolecia doczekały się całej masy kontynuacji.
"Halloween" Carpentera poszło na pierwszy ogień. Reżyserem był Rick Rosenthal, natomiast sam Carpenter, wraz z Debrą Hill, napisał scenariusz, zajął się produkcją całości i nakręcił kilka dodatkowych scen gore.
Akcja filmu zaczyna się tej samej nocy Halloween. Postrzelony sześć razy Michael ucieka i przygotowuje się do kolejnego ataku na Laurie. Ta, ciężko ranna, trafia do szpitala, który staje się celem mordercy. W tym czasie dr. Loomis wraz z policją Haddonfield wywracają całe miasto do góry nogami by szaleńca w masce dorwać.
Pomysł bezpośredniej kontynuacji już jest dobrym pomysłem.
Carpenter może i nie był reżyserem, ale uraczył nas solidnym, trzymającym w napięciu skryptem.
Samo osadzenie akcji w szpitalu daje szansę do wykreowania atmosfery odcięcia i osaczenia... co, oczywiście twórcy świetnie wykorzystali.
Oczywiście, są lata 80te, więc trzeba było się do nowej widowni dostosować, wobec czego, Michael będzie uszczuplać personel placówki medycznej na coraz to wymyślniejsze sposoby. Dodatkowo jedna z ładniejszych aktorek wyeksponuje swój biust... wiecie, sztampa gatunku.
O ile Carpenter odwalił dobrą robotę, tak kilka niedoróbek wynikających z ewidentnego przepisywania scenariusza widać jak na dłoni. Przykładowo, w pierwszej scenie filmu w telewizji jest mowa o znalezieniu ciał nastolatków, jednak samo to odkrycie ma miejsce dwie sceny później.
Poza tym ilość naciąganych scen jest dość spora. To nie tak, że pierwsze "Halloween" takich nie miało... bo miało, tylko tutaj jest ich więcej.
Doszło też lekkie kombinatorstwo twórców, którzy wstawili coś, samemu nie wiedząc co to w ogóle oznacza... a później gorzko odbije się to na serii.
W kwestii aktorów i bohaterów nic się nie zmieniło. Jamie Lee Curtis i Donald Pleasance sprawują się tak samo dobrze jak w części pierwszej.
Z Michaelem jest dość ciekawa sprawa. Wciąż przemyka niepostrzeżenie i eliminuje swoje ofiary, ale nie obserwuje ich już tak długo jak ostatnio.
W dodatku, miejscami zachowuje się już jak robot, albo zombie... albo Kharis z serii filmów o Mumii.
Cytując mema: "Nieważne jak szybko biegniesz, Michael Myers chodzi szybciej".
Jest to, co prawda ledwo widoczne i - wiadomo - buduje napięcie, ale warto o tym nadmienić.
Może troszkę z tym odczłowieczeniem go przeholowali ale... scena, w której przechodzi przez szybę jest świetna.
Muszę też pochwalić muzykę, którą Carpenter uczynił jeszcze bardziej niepokojącą. Aranżacje motywów na syntezatorze maja w sobie jeszcze więcej mroku i jeszcze więcej siły.
Podsumowując, "Halloween II" ma kilka zgrzytów, ale też zachowuje w dużej mierze to, co było dobre w jego poprzedniku. Lata 80te odcisnęły na nim swoje piętno. To dobry film, po prostu nie tak dobry jak oryginał.
środa, 30 września 2015
poniedziałek, 28 września 2015
Halloween (1978) reż. John Carpenter
"Halloween" to jeden z ważniejszych przedstawicieli horroru, nakręcony przez wybitnego reżysera. To dzięki Johnowi Carpenterowi slasherowy morderca mógł być istotą ponad naturalną.
Ciężko się pisze takie recenzje. Każdy na pewno chociaż o tym filmie słyszał, a jego wpływ na gatunek widoczny jest do dziś.
W wieku sześciu lat Michael Myers w noc Halloween brutalnie morduje swoją siostrę. Po tym zajściu zamienia się w warzywo. Mimo to, badający go psychiatra, dr Loomis, określa chłopca jako wcielenie zła. Wszyscy to bagatelizują, bo chłopak nie wykazuje żadnych groźnych zachowań. Zostaje przeniesiony do sanatorium Smiths Groove, gdzie czekać będzie na swój proces.
Mija 15 lat i w nocy z 30 na 31 października 1978 roku, Michael zbiega ze szpitala i udaje się do swojego rodzinnego miasta. Dr. Loomis rusza w ślad za nim, starając się zapobiec kolejnym mordom.
W pierwszej scenie reżyser oddaje hołd protoplaście slashera, jakim jest giallo. Carpenter eksponuje atuty swojego dzieła już na samym początku.
Soundtrack "Halloween" stał się rzeczą ikoniczną i wszędzie rozpoznawalną, przy okazji pokazał, że Carpenter jest nie tylko świetnym reżyserem, ale i kompozytorem.
Atmosfera mroku i tajemniczości jest gęsta jak mgła i, wraz z napięciem, budowana jest z niezwykłą subtelnością. Jest mnóstwo scen, gdzie widzimy Michaela obserwującego swoje ofiary. Jest tam na kadrach, na drugim i trzecim planie, zasiewając u widza ziarno niepewności co chwila.
Jest to zabieg niezwykle udany i film nie nudzi ani przez minutę, co jest niezwykłe, bo gdy się nad tym głębiej zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, ze w filmie tak naprawdę nie ma aż tyle akcji.
Najjaśniejszym punktem jest Michael Myers. Od początku jest całkowicie odczłowieczony. Zabija z zimną krwią swoją siostrę, a potem czeka latami na okazję, by znów ruszyć i zabijać. Poza tym jest nieśmiertelny i nic go nie zatrzyma, co więcej wygląda on jak zwykły facet w pierwszej lepszej masce ze sklepu. Najbardziej jednak intrygujące jest jednak to, że nie wiemy dlaczego tak jest.
W ogóle "Halloween" jest bardzo Lovecraftowskie. Carpenter był wielkim fanem Howarda Phillipsa i często nawiązywał do jego opowiadań zarówno przez poszczególne motywy, jak i atmosferę. Baa, nakręcił nawet wielki hołd dla tegoż pisarza.
Mając niski budżet, reżyser postawił na minimalizm i opłaciło się. Nie oznacza to, że film realizacyjnie leży. Przeciwnie. Wszyscy aktorzy trzymali poziom.
Był to debiut Jamie Lee Curtis i chyba na zawsze pozostanie najbardziej wiarygodną ofiarą slasherowego mordercy.
Do roli Dra Loomisa wybrano zarówno Christophera Lee jak i Petera Cushinga. Obaj jednak odrzucili tę propozycję, a później zresztą żałowali. Angaż przypadł Donaldowi Pleasance'owi i był to najlepszy wybór. Nikogo innego w tej roli nie widzę. Jego Loomis jest sympatyczny i zabawny, gdy trzeba, ma swoje obsesje, ale też właduje w gościa sześć kul jeśli trzeba.
Jeśli nie widzieliście to marsz do oglądania. Wersja reżyserska, dłuższa o 20 minut zawiera kilka ciekawych scen, takich jak odczytanie wyroku przez lekarzy, ich rozmowę z Loomisem, a także wyjaśnione jest jak Michael zbiegł.
Ciężko się pisze takie recenzje. Każdy na pewno chociaż o tym filmie słyszał, a jego wpływ na gatunek widoczny jest do dziś.
W wieku sześciu lat Michael Myers w noc Halloween brutalnie morduje swoją siostrę. Po tym zajściu zamienia się w warzywo. Mimo to, badający go psychiatra, dr Loomis, określa chłopca jako wcielenie zła. Wszyscy to bagatelizują, bo chłopak nie wykazuje żadnych groźnych zachowań. Zostaje przeniesiony do sanatorium Smiths Groove, gdzie czekać będzie na swój proces.
Mija 15 lat i w nocy z 30 na 31 października 1978 roku, Michael zbiega ze szpitala i udaje się do swojego rodzinnego miasta. Dr. Loomis rusza w ślad za nim, starając się zapobiec kolejnym mordom.
W pierwszej scenie reżyser oddaje hołd protoplaście slashera, jakim jest giallo. Carpenter eksponuje atuty swojego dzieła już na samym początku.
Soundtrack "Halloween" stał się rzeczą ikoniczną i wszędzie rozpoznawalną, przy okazji pokazał, że Carpenter jest nie tylko świetnym reżyserem, ale i kompozytorem.
Atmosfera mroku i tajemniczości jest gęsta jak mgła i, wraz z napięciem, budowana jest z niezwykłą subtelnością. Jest mnóstwo scen, gdzie widzimy Michaela obserwującego swoje ofiary. Jest tam na kadrach, na drugim i trzecim planie, zasiewając u widza ziarno niepewności co chwila.
Jest to zabieg niezwykle udany i film nie nudzi ani przez minutę, co jest niezwykłe, bo gdy się nad tym głębiej zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, ze w filmie tak naprawdę nie ma aż tyle akcji.
Najjaśniejszym punktem jest Michael Myers. Od początku jest całkowicie odczłowieczony. Zabija z zimną krwią swoją siostrę, a potem czeka latami na okazję, by znów ruszyć i zabijać. Poza tym jest nieśmiertelny i nic go nie zatrzyma, co więcej wygląda on jak zwykły facet w pierwszej lepszej masce ze sklepu. Najbardziej jednak intrygujące jest jednak to, że nie wiemy dlaczego tak jest.
W ogóle "Halloween" jest bardzo Lovecraftowskie. Carpenter był wielkim fanem Howarda Phillipsa i często nawiązywał do jego opowiadań zarówno przez poszczególne motywy, jak i atmosferę. Baa, nakręcił nawet wielki hołd dla tegoż pisarza.
Mając niski budżet, reżyser postawił na minimalizm i opłaciło się. Nie oznacza to, że film realizacyjnie leży. Przeciwnie. Wszyscy aktorzy trzymali poziom.
Był to debiut Jamie Lee Curtis i chyba na zawsze pozostanie najbardziej wiarygodną ofiarą slasherowego mordercy.
Do roli Dra Loomisa wybrano zarówno Christophera Lee jak i Petera Cushinga. Obaj jednak odrzucili tę propozycję, a później zresztą żałowali. Angaż przypadł Donaldowi Pleasance'owi i był to najlepszy wybór. Nikogo innego w tej roli nie widzę. Jego Loomis jest sympatyczny i zabawny, gdy trzeba, ma swoje obsesje, ale też właduje w gościa sześć kul jeśli trzeba.
Jeśli nie widzieliście to marsz do oglądania. Wersja reżyserska, dłuższa o 20 minut zawiera kilka ciekawych scen, takich jak odczytanie wyroku przez lekarzy, ich rozmowę z Loomisem, a także wyjaśnione jest jak Michael zbiegł.
sobota, 26 września 2015
A jednak żyje 2 / It Lives Again (1978) reż. Larry Cohen
Zmutowanych dzieciaczków rodzi się coraz więcej, więc rząd podejmuje trochę bestialskie próby eliminacji dzieciaczków-potworków, a mianowicie, badają kobiety w ciąży, a gdy znajdują znajdują to, czego szukają, zabijają noworodka przy narodzinach.
Państwo Scott spodziewają się dziecka. Mają jednak tyle szczęścia, że na pomoc przychodzi im Frank Davis, ojciec mutanta z pierwszej części.
Davisowi pomaga grupa naukowców, których zdaniem, dzieciaczki są kolejnym stadium ewolucji, więc fajnie by było na nich poeksperymentować... jak to robią szaleni naukowcy.
"It Lives Again" idzie bardzo mocno w kierunku filmu sensacyjnego.
Davis podejmuje walkę z rządowymi agentami, porywa panią Scott ze szpitala, w mobilnym laboratorium dziecko przychodzi na świat, a policja ich goni. Również dzieciaczków jest tutaj więcej, bo aż trzy. Znajdują w końcu sposób, żeby się wydostać i reszta jest już oczywista.
Wątków jest dużo, a akcja pędzi cały czas... może poza pewna dłużyzną w drugiej połowie.
I wydać by się mogło, że wszystko jest super, ale jak się nad tym wszystkim zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, że cała ta fabuła ani niczym odkrywczym nie jest, ani też nie bardzo pasuje do tego co było w części pierwszej.
Pomijając garść głupich rozwiązań fabularnych i wątpliwych pomysłów, Cohen zgubił wszystko to, co czyniło jego "It's Alive" solidnym filmem.
Zabrakło dramatu rodziny i idącego za nim ładunku emocjonalnego. Gdy film stara się nam pokazać, że Scottowie ciężko znoszą to wszystko, robi to strasznie płasko i naiwnie. Jasne, są ścigani, są wykorzystywani jako przynęta, są wystawiani przez swoich bliskich... ale nic to widza nie rusza bo nie ma on okazji się z nimi zżyć.
Dlaczego? Bo bohaterowie są całkowicie bezbarwni i jeszcze gorzej zagrani. Nawet John Ryan się tego nie ustrzegł. Na początku jego bohater jest ważny dla rozwoju wydarzeń, potem przemyka gdzieś w tle i nic nie robi.
Pomimo obecności ścieżki dźwiękowej Bernarda Herrmana, całość utrzymuje klimat zupełnie różny od swojego poprzednika. O ile poprzednik posiadał swój mrok i atmosferę grozy, tak tutaj czegoś takiego w ogóle nie ma.
Niemniej jednak napięcie jest budowane naprawdę solidnie.
"It Lives Again" jest przede wszystkim zbędne. Nic ciekawego z tematem nie robi, nic ciekawego doń nie wnosi. Jest tu poruszony konflikt - czy te dzieci powinny żyć? Czy też może faktycznie lepiej jest je zabić? Są dobre, czy złe? - ale jest to w rezultacie tylko potworny banał.
Seans minął mi całkiem szybko i oglądało mi się to przyjemnie... ale nie jest to warte zachodu.
Państwo Scott spodziewają się dziecka. Mają jednak tyle szczęścia, że na pomoc przychodzi im Frank Davis, ojciec mutanta z pierwszej części.
Davisowi pomaga grupa naukowców, których zdaniem, dzieciaczki są kolejnym stadium ewolucji, więc fajnie by było na nich poeksperymentować... jak to robią szaleni naukowcy.
"It Lives Again" idzie bardzo mocno w kierunku filmu sensacyjnego.
Davis podejmuje walkę z rządowymi agentami, porywa panią Scott ze szpitala, w mobilnym laboratorium dziecko przychodzi na świat, a policja ich goni. Również dzieciaczków jest tutaj więcej, bo aż trzy. Znajdują w końcu sposób, żeby się wydostać i reszta jest już oczywista.
Wątków jest dużo, a akcja pędzi cały czas... może poza pewna dłużyzną w drugiej połowie.
I wydać by się mogło, że wszystko jest super, ale jak się nad tym wszystkim zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, że cała ta fabuła ani niczym odkrywczym nie jest, ani też nie bardzo pasuje do tego co było w części pierwszej.
Pomijając garść głupich rozwiązań fabularnych i wątpliwych pomysłów, Cohen zgubił wszystko to, co czyniło jego "It's Alive" solidnym filmem.
Zabrakło dramatu rodziny i idącego za nim ładunku emocjonalnego. Gdy film stara się nam pokazać, że Scottowie ciężko znoszą to wszystko, robi to strasznie płasko i naiwnie. Jasne, są ścigani, są wykorzystywani jako przynęta, są wystawiani przez swoich bliskich... ale nic to widza nie rusza bo nie ma on okazji się z nimi zżyć.
Dlaczego? Bo bohaterowie są całkowicie bezbarwni i jeszcze gorzej zagrani. Nawet John Ryan się tego nie ustrzegł. Na początku jego bohater jest ważny dla rozwoju wydarzeń, potem przemyka gdzieś w tle i nic nie robi.
Pomimo obecności ścieżki dźwiękowej Bernarda Herrmana, całość utrzymuje klimat zupełnie różny od swojego poprzednika. O ile poprzednik posiadał swój mrok i atmosferę grozy, tak tutaj czegoś takiego w ogóle nie ma.
Niemniej jednak napięcie jest budowane naprawdę solidnie.
"It Lives Again" jest przede wszystkim zbędne. Nic ciekawego z tematem nie robi, nic ciekawego doń nie wnosi. Jest tu poruszony konflikt - czy te dzieci powinny żyć? Czy też może faktycznie lepiej jest je zabić? Są dobre, czy złe? - ale jest to w rezultacie tylko potworny banał.
Seans minął mi całkiem szybko i oglądało mi się to przyjemnie... ale nie jest to warte zachodu.
niedziela, 20 września 2015
Bram Stoker's Dracula (1992) reż. Francis Ford Coppola
Nie mam zielonego pojęcia co myśleć o tym filmie. "Dracula" w reżyserii Francisa Forda Coppoli był niegdyś moim ulubionym filmem. Było to zanim zainteresowałem się innymi filmowymi wcieleniami lubującego się w krwi hrabiego. Baa, przeczytałem nawet powieść.
Lata minęły, ja jestem świeżo po odświeżeniu sobie tegoż oto filmu i... jestem w kropce.
Coppola postanowił zrobić to,czego nikt inny się przez te wszystkie lata nie podjął. Nakręcić wierną adaptację.
No więc tak... scenariusz jest bezpieczny od nudy. Akcja prze do przodu nie zwalniając ani na minutę... do tego stopnia, że miejscami przypomina zwykły galop przez najważniejsze wątki powieści. I tak, wierność materiałowi źródłowemu jest na plus, tylko, że jest cała masa rzeczy, które Coppola potracił w tym szaleńczym biegu.
Przede wszystkim - spłycono bohaterów. Koszmarnie. Quincey Morris, Arthur Holmwood, czy nawet Dr. Seward są... po prostu są. Grani przez solidnych aktorów, nie zostają nakreśleni w żaden sposób. Są zakochani w Lucy... i tyle. Co więcej, widz wręcz nie czuje jakby brali oni udział w historii. Są do tego stopnia spłaszczeni.
Jonathan Harker z reguły był bezbarwnym bohaterem we wszelakich adaptacjach. Tutaj jest to o tyle dosadniejsze, tutaj obsadza go aktorski Pinokio, czyli Keanu Reeves. Co Coppoli chodziło po głowie? Co on w ogóle, kurwa, robi w tym filmie?
Następna w kolejce jest Lucy Westenra, która w tymże filmie zachowuje się jakby była niewyżyta, co jest już gigantycznym spłyceniem tej postaci. Ale Sadie Frost dobrze sobie w tej roli radzi mimo wszystko, więc przynajmniej tyle dobrego.
Anthony Hopkins jest Van Helsingiem... tu nie ma się do czego przyczepić.
Ucierpiała za to postać Miny, która z silnej, niezależnej kobiety została sprowadzona to roli... przedmiotu. Nie ma własnego zdania, nie walczy o swoje, po prostu jest w tym wątku miłosnym. Winona Ryder, jak bardzo bym jej nie lubił, wypadła bardzo nierówno, chwilami popadała wręcz w śmieszność. W tym przypadku Coppola powinien rzucić okiem na wersję Johna Badhama i zrobić notatki.
Gary Oldman jako Dracula, obok Van Helsinga jest jedyną postacią, która zapada widzowi w pamięć. Ale nie dlatego, bo scenariusz dobrze go kreśli, tylko dlatego, że aktor świetnie radzi sobie z rolą. Gdy poznajemy go na początku, jest świetny - ekscentryczny, niepokojący, sceny z jego udziałem trzymają w napięciu bo nie wiadomo co mu odbije. Akcent i śmiech też robią swoje.
Później jednak, to wszystko wyparowuje.
Wątek miłosny jest do tego stopnia ckliwy, że można wyrzygać całą cukierniczkę. Ale to i tak nie miało szans się udać, skoro postacie nie są ani trochę wiarygodne. Jego finał z kolei jest bolesną wręcz sztampą.
W kwestii stylistyki, reżyser obiera kierunek przeciwny do swoich poprzedników. Ten "Dracula" nie jest szary i gotycki, tylko baśniowy, kolorowy, barokowy, zaprawiony kiczem i sporą dawką erotyki. Jest w tym jakaś metoda - takiego podejścia do tematu jeszcze nie było. Muzyka Wojciecha Kilara jeszcze bardziej potęguje ten mroczno-romantyczny klimat.
Podobały mi się nawiązania do niemieckiego ekspresjonizmu i nie tylko. Przede wszystkim - wygląd hrabiego, oraz niektóre, chyba celowo archaiczne efekty specjalne. Niektóre wręcz mogłoby gościć w niemym kinie. Fluorescencyjna krew na pewno odnosi się do horrorów Hammera, a pokój pełen świec, w którym Dracula tańczy z Miną, na bank nawiązuje do "Zmęczonej Śmierci". Jest także scena, w której Van Helsing egzorcyzmuje ciało Lucy i ta rzyga na niego krwią... aluzja do "Egzorcysty" jak w pysk strzelił.
Niestety, kolorowy kicz trzeba czuć i Coppoli zdarza się z tym wszystkim przeholować, przez co film zajeżdża czasami Joelem Schumacherem.
Film zebrał Oscary i przez wielu uznawany jest za najlepszą adaptację powieści Stokera. Najlepszą? Nie. Jasne, pod względem fabuły może i tak, ale w kwestii postaci, klimatu czy w ogóle ducha, wersja Badhama jest tą najlepszą.
Ja nie wiem co o nim myśleć...
Lata minęły, ja jestem świeżo po odświeżeniu sobie tegoż oto filmu i... jestem w kropce.
Coppola postanowił zrobić to,czego nikt inny się przez te wszystkie lata nie podjął. Nakręcić wierną adaptację.
No więc tak... scenariusz jest bezpieczny od nudy. Akcja prze do przodu nie zwalniając ani na minutę... do tego stopnia, że miejscami przypomina zwykły galop przez najważniejsze wątki powieści. I tak, wierność materiałowi źródłowemu jest na plus, tylko, że jest cała masa rzeczy, które Coppola potracił w tym szaleńczym biegu.
Przede wszystkim - spłycono bohaterów. Koszmarnie. Quincey Morris, Arthur Holmwood, czy nawet Dr. Seward są... po prostu są. Grani przez solidnych aktorów, nie zostają nakreśleni w żaden sposób. Są zakochani w Lucy... i tyle. Co więcej, widz wręcz nie czuje jakby brali oni udział w historii. Są do tego stopnia spłaszczeni.
Jonathan Harker z reguły był bezbarwnym bohaterem we wszelakich adaptacjach. Tutaj jest to o tyle dosadniejsze, tutaj obsadza go aktorski Pinokio, czyli Keanu Reeves. Co Coppoli chodziło po głowie? Co on w ogóle, kurwa, robi w tym filmie?
Następna w kolejce jest Lucy Westenra, która w tymże filmie zachowuje się jakby była niewyżyta, co jest już gigantycznym spłyceniem tej postaci. Ale Sadie Frost dobrze sobie w tej roli radzi mimo wszystko, więc przynajmniej tyle dobrego.
Anthony Hopkins jest Van Helsingiem... tu nie ma się do czego przyczepić.
Ucierpiała za to postać Miny, która z silnej, niezależnej kobiety została sprowadzona to roli... przedmiotu. Nie ma własnego zdania, nie walczy o swoje, po prostu jest w tym wątku miłosnym. Winona Ryder, jak bardzo bym jej nie lubił, wypadła bardzo nierówno, chwilami popadała wręcz w śmieszność. W tym przypadku Coppola powinien rzucić okiem na wersję Johna Badhama i zrobić notatki.
Gary Oldman jako Dracula, obok Van Helsinga jest jedyną postacią, która zapada widzowi w pamięć. Ale nie dlatego, bo scenariusz dobrze go kreśli, tylko dlatego, że aktor świetnie radzi sobie z rolą. Gdy poznajemy go na początku, jest świetny - ekscentryczny, niepokojący, sceny z jego udziałem trzymają w napięciu bo nie wiadomo co mu odbije. Akcent i śmiech też robią swoje.
Później jednak, to wszystko wyparowuje.
Wątek miłosny jest do tego stopnia ckliwy, że można wyrzygać całą cukierniczkę. Ale to i tak nie miało szans się udać, skoro postacie nie są ani trochę wiarygodne. Jego finał z kolei jest bolesną wręcz sztampą.
W kwestii stylistyki, reżyser obiera kierunek przeciwny do swoich poprzedników. Ten "Dracula" nie jest szary i gotycki, tylko baśniowy, kolorowy, barokowy, zaprawiony kiczem i sporą dawką erotyki. Jest w tym jakaś metoda - takiego podejścia do tematu jeszcze nie było. Muzyka Wojciecha Kilara jeszcze bardziej potęguje ten mroczno-romantyczny klimat.
Podobały mi się nawiązania do niemieckiego ekspresjonizmu i nie tylko. Przede wszystkim - wygląd hrabiego, oraz niektóre, chyba celowo archaiczne efekty specjalne. Niektóre wręcz mogłoby gościć w niemym kinie. Fluorescencyjna krew na pewno odnosi się do horrorów Hammera, a pokój pełen świec, w którym Dracula tańczy z Miną, na bank nawiązuje do "Zmęczonej Śmierci". Jest także scena, w której Van Helsing egzorcyzmuje ciało Lucy i ta rzyga na niego krwią... aluzja do "Egzorcysty" jak w pysk strzelił.
Niestety, kolorowy kicz trzeba czuć i Coppoli zdarza się z tym wszystkim przeholować, przez co film zajeżdża czasami Joelem Schumacherem.
Film zebrał Oscary i przez wielu uznawany jest za najlepszą adaptację powieści Stokera. Najlepszą? Nie. Jasne, pod względem fabuły może i tak, ale w kwestii postaci, klimatu czy w ogóle ducha, wersja Badhama jest tą najlepszą.
Ja nie wiem co o nim myśleć...
sobota, 19 września 2015
Gotyk (1986) reż. Ken Russell
Wielkimi krokami zbliża się matura, a co za tym idzie koniec mojej edukacji w technikum. Rok szkolny ledwie się zaczął, a ja już jestem wypompowany psychicznie, a co za tym idzie, zacząłem wracać do filmów, które poznałem będąc w pierwszej klasie. Jednym z nich był "Gotyk" Kena Russela.
Od tego filmu właśnie poznałem szaloną twórczość brytyjskiego wielbiciela kiczu i wcale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwszy seans" Gotyku" wymęczył mnie potwornie, a sam film miałem ochotę spłukać w kiblu. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Minęło kilka miesięcy i zdecydowałem się obejrzeć go ponownie... moja opinia zmieniła się o 180 stopni.
Film jest wariacją na temat powstania "Frankensteina". W Diodati mieszka wygnany po wielu skandalach Lord Byron. Odwiedzają go, Percy Shelley, wraz z kochanką Mery i jej siostrą Claire. W spotkaniu uczestniczy również dr. Polidori.
Poprzez swoje rozmyślania sięgają po tom opowieści o duchach, który skłania ich do wymyślenia własnych strasznych historii. Byron jednak postanawia iść z tym wszystkim jeszcze dalej - stworzyć ducha. Podczas pewnego rytuału przywołują wszystkie gnębiące ich lęki i... przed nimi dłuuuga noc.
"Gotyk" od samego początku prezentuje się jako dosadny ciąg szaleństwa. Wszystko jest wyolbrzymione i przykryte warstwą psychodeli, głównie za sprawą szalonej muzyki Thomasa Dolby'ego. Zwykła na pozór zabawa w chowanego zamienia się na naszych oczach w obłąkańczą bieganinę.
Aktorstwo również jest z lekka przerysowane. Russel lubi nadekspresyjną grę aktorską, ale potrafi się nią posługiwać. Poza tym, Gabriel Byrne, Julian Sands, czy Timothy Spall to osoby, które ogląda się miło, nawet gdy szarżują.
Ten pierwszy jest wręcz idealny jako dupkowaty Lord Byron i co do wiarygodności ten kreacji nie mam wątpliwości. Co do Juliana Sandsa nie byłem całkiem przekonany, chociaż po przeczytaniu wierszy Percy'ego Shelleya jestem w stanie uwierzyć, że miał on taką... specyficzną osobowość.
Z tego, co zdążyłem się zorientować, Russel posiada też ogromne zamiłowanie do kolorowego, przesadzonego kiczu i czarnego humoru przesyconego wszelkiego rodzaju perwersyjnymi aluzjami erotycznymi.
Wszystko to jest tutaj. Może nie tak bezwstydne jak przy okazji takich "Diabłów", ale jednak.
Jak już wspomniałem, film wyolbrzymia prawie wszystko do poziomu wręcz surrealistycznego. A to dlatego, że nie wiadomo ile w tym prawdziwych sił nadprzyrodzonych, a ile zwidów wywołanych przez popijane ciągle laudanum. Prowadzi nas to w 80-minutową wycieczkę po ekstatycznym szaleństwie w pięknej, gotyckiej oprawie... oczywiście!
Mimo swojej dosadności, film Russela nie zapomina, że jest horrorem. Scenografie, zdjęcia, cała masa silnych "sennych" sekwencji tworzy oniryczną, nieprzewidywalną atmosferę. Tak samo kwestie bohaterów są czasami nieziemsko dobre.
Zdarza się czasem, że gadają jak potłuczeni, miejscami akcja połączona z przesadzonym stylem tworzy lekki zamęt, a niedomówienia trochę gryzą.
Ale czy jest to dobra rekomendacja?
Trudno powiedzieć. Za pierwszym razem nie wiedziałem co u licha się dzieje i co mam o tym myśleć. Za drugim razem doceniłem bardziej. "Gotyk" pozostaje w tyle za innymi dziełami Russela, ale wydaje mi się teraz przystępną opcją dla kogoś, kto chce tego reżysera poznać.
Od tego filmu właśnie poznałem szaloną twórczość brytyjskiego wielbiciela kiczu i wcale nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwszy seans" Gotyku" wymęczył mnie potwornie, a sam film miałem ochotę spłukać w kiblu. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Minęło kilka miesięcy i zdecydowałem się obejrzeć go ponownie... moja opinia zmieniła się o 180 stopni.
Film jest wariacją na temat powstania "Frankensteina". W Diodati mieszka wygnany po wielu skandalach Lord Byron. Odwiedzają go, Percy Shelley, wraz z kochanką Mery i jej siostrą Claire. W spotkaniu uczestniczy również dr. Polidori.
Poprzez swoje rozmyślania sięgają po tom opowieści o duchach, który skłania ich do wymyślenia własnych strasznych historii. Byron jednak postanawia iść z tym wszystkim jeszcze dalej - stworzyć ducha. Podczas pewnego rytuału przywołują wszystkie gnębiące ich lęki i... przed nimi dłuuuga noc.
"Gotyk" od samego początku prezentuje się jako dosadny ciąg szaleństwa. Wszystko jest wyolbrzymione i przykryte warstwą psychodeli, głównie za sprawą szalonej muzyki Thomasa Dolby'ego. Zwykła na pozór zabawa w chowanego zamienia się na naszych oczach w obłąkańczą bieganinę.
Aktorstwo również jest z lekka przerysowane. Russel lubi nadekspresyjną grę aktorską, ale potrafi się nią posługiwać. Poza tym, Gabriel Byrne, Julian Sands, czy Timothy Spall to osoby, które ogląda się miło, nawet gdy szarżują.
Ten pierwszy jest wręcz idealny jako dupkowaty Lord Byron i co do wiarygodności ten kreacji nie mam wątpliwości. Co do Juliana Sandsa nie byłem całkiem przekonany, chociaż po przeczytaniu wierszy Percy'ego Shelleya jestem w stanie uwierzyć, że miał on taką... specyficzną osobowość.
Z tego, co zdążyłem się zorientować, Russel posiada też ogromne zamiłowanie do kolorowego, przesadzonego kiczu i czarnego humoru przesyconego wszelkiego rodzaju perwersyjnymi aluzjami erotycznymi.
Wszystko to jest tutaj. Może nie tak bezwstydne jak przy okazji takich "Diabłów", ale jednak.
Jak już wspomniałem, film wyolbrzymia prawie wszystko do poziomu wręcz surrealistycznego. A to dlatego, że nie wiadomo ile w tym prawdziwych sił nadprzyrodzonych, a ile zwidów wywołanych przez popijane ciągle laudanum. Prowadzi nas to w 80-minutową wycieczkę po ekstatycznym szaleństwie w pięknej, gotyckiej oprawie... oczywiście!
Mimo swojej dosadności, film Russela nie zapomina, że jest horrorem. Scenografie, zdjęcia, cała masa silnych "sennych" sekwencji tworzy oniryczną, nieprzewidywalną atmosferę. Tak samo kwestie bohaterów są czasami nieziemsko dobre.
Zdarza się czasem, że gadają jak potłuczeni, miejscami akcja połączona z przesadzonym stylem tworzy lekki zamęt, a niedomówienia trochę gryzą.
Ale czy jest to dobra rekomendacja?
Trudno powiedzieć. Za pierwszym razem nie wiedziałem co u licha się dzieje i co mam o tym myśleć. Za drugim razem doceniłem bardziej. "Gotyk" pozostaje w tyle za innymi dziełami Russela, ale wydaje mi się teraz przystępną opcją dla kogoś, kto chce tego reżysera poznać.
piątek, 18 września 2015
The Town That Dreaded Sundown (1976) reż. Charles B. Pierce
Kolejna nadesłana przez Oskara Dzikiego recenzja. Dzięki wielkie! ^_^
Texarkana to średniej wielkości miasteczko położone na granicy stanów Teksas i Arkansas z czego pochodzi jego dziwna nazwa. Senne wydawać by się mogło miasteczko ma w swojej historii pewną tajemniczą, kryminalną zagadkę. W 1946 zostało sterroryzowane przez mordercę ubierającego worek z wyciętymi otworami na oczy i zabijającego przypadkowych ludzi na poboczach dróg. Wydawać się może że to świetny pomysł na kryminał z elementami horroru i takie same wnioski z tej ponurej historii wyciągnął Charles B. Pierce kręcąc The Town That Dreaded Sundown.
Film rozpoczyna scena ataku zamaskowanego mordercy na parę młodych ludzi którzy oddają się miłosnym igraszką w samochodzie gdzieś w lesie skąpanym w mroku nocy. Chłopak zostaje wyciągnięty z pojazdu przez wybite okno a dziewczyna pobita i ledwo żywa pozostawiona na poboczu drogi gdzie znajduje ją przypadkowy kierowca. Policja wszczyna śledztwo w sprawie tajemniczego Phantom Killera i wzywa do pomocy żywą legendę Teksańskich rangerów, kapitanaJ.D Moralesa (zdobywca Oscara Ben Johnson). Śledztwo trwa lecz nie przynosi żadnego skutku podczas gdy kolejne osoby padają ofiarą mordercy.
Film można podzielić na dwa segmenty. Pierwszy to okraszone komentarzem narratora rekonstrukcję zbrodni a drugi to śledztwo prowadzone przez Moralesa i innych policjantów. I to właśnie zbrodnie wypadają jako najlepszy element produkcji, są mroczne, realistyczne i autentycznie straszne. Phantom Killer nie jest wielkim mutantem w wymyślnej masce (choć i tak jest duży) a zwykłym człowiekiem opętanym rządzą mordu. Zakrada się do ofiar, atakuje z zaskoczenia, ciężki oddech jakby worek na twarzy przeszkadzał mu swobodnie oddychać a w jego oczach widać obłęd. Nie da się nie porównać go do Jasona z drugiego epizodu Piątek Trzynastego. W swoich krwawych ekscesach nie jest jakoś wyjątkowo kreatywny bo używa pałki lub pistoletu, w jednej scenie zabija ofiarę puzonem z przywiązanym nożem lecz ta scena jakoś mi nie przypadła do gustu.
Kolejnym dużym atutem filmu jest klimat budowany przede wszystkim scenografią i rekwizytami. Wszystko wygląda tak jak powinno wyglądać w latach 40tych. Samochody, ubrania, broń, sklepy czy posterunek policji wygląda jak żywcem wyjęty z starego czarno-białego filmu amerykańskiego. Na klimat wpływa też narrator który przedstawia nam pokrótce ofiary zabójcy tuż przed atakiem. Nadaje to filmowi lekko dokumentalny charakter i jeszcze bardziej przekonuje nas że to co widzimy działo się naprawdę (nawet jeśli jest to podkoloryzowane). Jak na stosunkowo mało znany film zaskoczyły mnie też sceny nastawione na efekciarstwo. W ostatecznej scenie strzelaniny mamy ładnie wyglądające slow motion które pojawia się w kilku sekwencjach pościgu samochodowego.
Fabuła trzyma w napięciu a widz czeka na zdemaskowanie mordercy co jednak zgodnie z prawdziwą historią nigdy nie nastąpi. Bardzo podobały mi się także wstawki w których narrator komentował to jak samo miasteczko przeżywa ataki i pokazuje nam na przykład sklep z bronią w którym mieszkańcy dla własnego bezpieczeństwa wykupili prawie cały towar czy przerażonych obywateli zabijających okna deskami i wprawiających nowe zamki do drzwi. Same morderstwa nie są specjalnie krwawe ale wyglądają realistycznie, nie są przesadzone. Aktorsko film wypada słabo łamane przez średnio, najlepiej wypada Ben Johnson i Robert Aquino, najgorzej aktorzy którzy grają ofiary.
Drugim elementem filmu i zarazem jego większością jest śledztwo prowadzone przez policję. I wydaje się że jest ono wyrwane z innego filmu. Policjanci wyglądają jak wyciągnięci prosto z telewizyjnej komedii o służbach bezpieczeństwa. Są sztampowi do bólu, jeden głupek z którego wszyscy się śmieją, twardy i stanowczy przełożony czy pocieszny, wąsaty grubasek którego koszula jest wiecznie spocona. Sceny z ich udziałem okraszone są tandetnymi dialogami, lekko komediową muzyczką i gagami na poziomie podstawówki. Same ich działania sprowadzają się do jeżdżenia po miasteczku i jego okolicach, żadnych przesłuchań czy badania miejsca zbrodni. Szczyt ich możliwości to zasadzka polegająca na przebraniu się funkcjonariuszy w kobiety i ich kochanków by poczekać w aucie na atak mordercy. Nie będzie to spoiler jeśli powiem że nic z tego planu nie wychodzi. Psuje to troszkę mroczny klimat filmu ale po przyzwyczajeniu nie będziemy raczej na to zwracać uwagi a będziemy czekać na kolejny atak tajemniczego mordercy. Film posiada też kilka wpadek jak widoczny kamerzysta w jednej ze scen czy pojawiające się i znikające nagle przedmioty.
Spodziewałem się po tym filmie taniego, obskurnego slashera a dostałem całkiem dobry kryminał z lekko komediowym zabarwieniem. O jakości obrazu nie będę pisał bo posiadam wersję bluray 1040p więc o mało nie pociąłem sobie oczu ostrością taśmy. Film okazał się dobrym wyborem na deszczowe popołudnie i ja bawiłem się świetnie, jest lekki, przyjemny a jednocześnie mroczny i brutalny. Jak najbardziej pozytywne zaskoczenie !
Texarkana to średniej wielkości miasteczko położone na granicy stanów Teksas i Arkansas z czego pochodzi jego dziwna nazwa. Senne wydawać by się mogło miasteczko ma w swojej historii pewną tajemniczą, kryminalną zagadkę. W 1946 zostało sterroryzowane przez mordercę ubierającego worek z wyciętymi otworami na oczy i zabijającego przypadkowych ludzi na poboczach dróg. Wydawać się może że to świetny pomysł na kryminał z elementami horroru i takie same wnioski z tej ponurej historii wyciągnął Charles B. Pierce kręcąc The Town That Dreaded Sundown.
Film rozpoczyna scena ataku zamaskowanego mordercy na parę młodych ludzi którzy oddają się miłosnym igraszką w samochodzie gdzieś w lesie skąpanym w mroku nocy. Chłopak zostaje wyciągnięty z pojazdu przez wybite okno a dziewczyna pobita i ledwo żywa pozostawiona na poboczu drogi gdzie znajduje ją przypadkowy kierowca. Policja wszczyna śledztwo w sprawie tajemniczego Phantom Killera i wzywa do pomocy żywą legendę Teksańskich rangerów, kapitanaJ.D Moralesa (zdobywca Oscara Ben Johnson). Śledztwo trwa lecz nie przynosi żadnego skutku podczas gdy kolejne osoby padają ofiarą mordercy.
Film można podzielić na dwa segmenty. Pierwszy to okraszone komentarzem narratora rekonstrukcję zbrodni a drugi to śledztwo prowadzone przez Moralesa i innych policjantów. I to właśnie zbrodnie wypadają jako najlepszy element produkcji, są mroczne, realistyczne i autentycznie straszne. Phantom Killer nie jest wielkim mutantem w wymyślnej masce (choć i tak jest duży) a zwykłym człowiekiem opętanym rządzą mordu. Zakrada się do ofiar, atakuje z zaskoczenia, ciężki oddech jakby worek na twarzy przeszkadzał mu swobodnie oddychać a w jego oczach widać obłęd. Nie da się nie porównać go do Jasona z drugiego epizodu Piątek Trzynastego. W swoich krwawych ekscesach nie jest jakoś wyjątkowo kreatywny bo używa pałki lub pistoletu, w jednej scenie zabija ofiarę puzonem z przywiązanym nożem lecz ta scena jakoś mi nie przypadła do gustu.
Kolejnym dużym atutem filmu jest klimat budowany przede wszystkim scenografią i rekwizytami. Wszystko wygląda tak jak powinno wyglądać w latach 40tych. Samochody, ubrania, broń, sklepy czy posterunek policji wygląda jak żywcem wyjęty z starego czarno-białego filmu amerykańskiego. Na klimat wpływa też narrator który przedstawia nam pokrótce ofiary zabójcy tuż przed atakiem. Nadaje to filmowi lekko dokumentalny charakter i jeszcze bardziej przekonuje nas że to co widzimy działo się naprawdę (nawet jeśli jest to podkoloryzowane). Jak na stosunkowo mało znany film zaskoczyły mnie też sceny nastawione na efekciarstwo. W ostatecznej scenie strzelaniny mamy ładnie wyglądające slow motion które pojawia się w kilku sekwencjach pościgu samochodowego.
Fabuła trzyma w napięciu a widz czeka na zdemaskowanie mordercy co jednak zgodnie z prawdziwą historią nigdy nie nastąpi. Bardzo podobały mi się także wstawki w których narrator komentował to jak samo miasteczko przeżywa ataki i pokazuje nam na przykład sklep z bronią w którym mieszkańcy dla własnego bezpieczeństwa wykupili prawie cały towar czy przerażonych obywateli zabijających okna deskami i wprawiających nowe zamki do drzwi. Same morderstwa nie są specjalnie krwawe ale wyglądają realistycznie, nie są przesadzone. Aktorsko film wypada słabo łamane przez średnio, najlepiej wypada Ben Johnson i Robert Aquino, najgorzej aktorzy którzy grają ofiary.
Drugim elementem filmu i zarazem jego większością jest śledztwo prowadzone przez policję. I wydaje się że jest ono wyrwane z innego filmu. Policjanci wyglądają jak wyciągnięci prosto z telewizyjnej komedii o służbach bezpieczeństwa. Są sztampowi do bólu, jeden głupek z którego wszyscy się śmieją, twardy i stanowczy przełożony czy pocieszny, wąsaty grubasek którego koszula jest wiecznie spocona. Sceny z ich udziałem okraszone są tandetnymi dialogami, lekko komediową muzyczką i gagami na poziomie podstawówki. Same ich działania sprowadzają się do jeżdżenia po miasteczku i jego okolicach, żadnych przesłuchań czy badania miejsca zbrodni. Szczyt ich możliwości to zasadzka polegająca na przebraniu się funkcjonariuszy w kobiety i ich kochanków by poczekać w aucie na atak mordercy. Nie będzie to spoiler jeśli powiem że nic z tego planu nie wychodzi. Psuje to troszkę mroczny klimat filmu ale po przyzwyczajeniu nie będziemy raczej na to zwracać uwagi a będziemy czekać na kolejny atak tajemniczego mordercy. Film posiada też kilka wpadek jak widoczny kamerzysta w jednej ze scen czy pojawiające się i znikające nagle przedmioty.
Spodziewałem się po tym filmie taniego, obskurnego slashera a dostałem całkiem dobry kryminał z lekko komediowym zabarwieniem. O jakości obrazu nie będę pisał bo posiadam wersję bluray 1040p więc o mało nie pociąłem sobie oczu ostrością taśmy. Film okazał się dobrym wyborem na deszczowe popołudnie i ja bawiłem się świetnie, jest lekki, przyjemny a jednocześnie mroczny i brutalny. Jak najbardziej pozytywne zaskoczenie !
Wojownicy (1979) reż. Walter Hill
Co by było gdyby wszystkie gangi połączyły siły i spróbowały przejąć władzę nad całym miastem? Cyrus Wielki taki ma właśnie plan. Zwołuje zgromadzenie wszystkich kiczowatych gangów z Nowego Yorku i przedstawia im swoją piękną wizję. Nie przewidział jednak, że zostanie w trakcie wszystkiego zastrzelony.
Wybucha zamieszanie, a we wszystko wrobiony zostaje gang Wojowników...
Waltera Hilla mile wspominam z "Przystojniaka", przy okazji którego pokazał, że jest solidnym rzemieślnikiem jeśli chodzi o filmy sensacyjne. Jego "Wojownicy" są filmem kultowym, choć w dużej mierze zapomnianym. Dla mnie przez długi czas był to kolejny Święty Graal kinematografii... aż do dzisiaj.
Film rozpoczyna się paradą komiksowo kiczowatych gangów, które zmierzają do Bronksu.
Lata 70te, a nawet 80te pełną gębą.
Rzecz dzieje się ponoć w niedalekiej przyszłości, jednak dla mnie film balansuje sobie gdzieś na skraju kompletnego odrealnienia. Nowy York nocą jest opustoszały, pełen brudu, zamieszkiwany jedynie przez gangi, które walczą ze sobą, niczym dzikie plemiona. Ich członkowie to w dużej mierze stracone dusze, które chciałyby od życia czegoś więcej, lecz są w tym wszystkim kompletnie zagubione. Widać to na przykładzie przywódcy grupy Swana i wpadającej w wir wydarzeń Mercy.
Choć może się to wydawać kiczem pełną gębą, nie da się ukryć, że jest w tym coś bardzo symbolicznego.
Znaczna część grupy pozostaje anonimowa. To Swan jest tutaj najbardziej rozwiniętą postacią. Jednakże grupa jako jedno wzbudza u widza sympatię i zależy nam, żeby każdy z nich wyszedł bez szwanku. A okazji do kopania tyłków jest tylko więcej i więcej...
"Wojownicy" nie są nawet długim filmem. Początek jest łagodny, widz nie ma kompletnie pojęcia co się wydarzy. jeden strzał, wszystko zostaje gwałtownie przerwane i od tej chwili napięcie tylko rośnie i nie puszcza ani na minutę. Na Wojowników ciągle ktoś czyha za rogiem, śledzi ich...
Niektóre sceny specjalnie są przeciągane, by napięcie było jeszcze silniejsze.
Początkowo może irytować fakt, że nasi bohaterowie przez całkiem długi czas unikają walki... jednak gdy już ją podejmują to nie ma czego zbierać.
Ważną rolę odgrywa w tym wszystkim muzyka, która finalnie sprawiła, że musiałem ten film zobaczyć. Nie tylko to świetne 70'sowe kawałki, każdy z nich jest związany z sytuacją w jakiej znajdują się nasi bohaterowie.
"Wojownicy" zasłużyli sobie na miano kultowego klasyka swoją stylistyką i wartką akcją. Jeżeli szukacie kiczowatej, czystej rozrywki to bierzecie śmiało.
Wybucha zamieszanie, a we wszystko wrobiony zostaje gang Wojowników...
Waltera Hilla mile wspominam z "Przystojniaka", przy okazji którego pokazał, że jest solidnym rzemieślnikiem jeśli chodzi o filmy sensacyjne. Jego "Wojownicy" są filmem kultowym, choć w dużej mierze zapomnianym. Dla mnie przez długi czas był to kolejny Święty Graal kinematografii... aż do dzisiaj.
Film rozpoczyna się paradą komiksowo kiczowatych gangów, które zmierzają do Bronksu.
Lata 70te, a nawet 80te pełną gębą.
Rzecz dzieje się ponoć w niedalekiej przyszłości, jednak dla mnie film balansuje sobie gdzieś na skraju kompletnego odrealnienia. Nowy York nocą jest opustoszały, pełen brudu, zamieszkiwany jedynie przez gangi, które walczą ze sobą, niczym dzikie plemiona. Ich członkowie to w dużej mierze stracone dusze, które chciałyby od życia czegoś więcej, lecz są w tym wszystkim kompletnie zagubione. Widać to na przykładzie przywódcy grupy Swana i wpadającej w wir wydarzeń Mercy.
Choć może się to wydawać kiczem pełną gębą, nie da się ukryć, że jest w tym coś bardzo symbolicznego.
Znaczna część grupy pozostaje anonimowa. To Swan jest tutaj najbardziej rozwiniętą postacią. Jednakże grupa jako jedno wzbudza u widza sympatię i zależy nam, żeby każdy z nich wyszedł bez szwanku. A okazji do kopania tyłków jest tylko więcej i więcej...
"Wojownicy" nie są nawet długim filmem. Początek jest łagodny, widz nie ma kompletnie pojęcia co się wydarzy. jeden strzał, wszystko zostaje gwałtownie przerwane i od tej chwili napięcie tylko rośnie i nie puszcza ani na minutę. Na Wojowników ciągle ktoś czyha za rogiem, śledzi ich...
Niektóre sceny specjalnie są przeciągane, by napięcie było jeszcze silniejsze.
Początkowo może irytować fakt, że nasi bohaterowie przez całkiem długi czas unikają walki... jednak gdy już ją podejmują to nie ma czego zbierać.
Ważną rolę odgrywa w tym wszystkim muzyka, która finalnie sprawiła, że musiałem ten film zobaczyć. Nie tylko to świetne 70'sowe kawałki, każdy z nich jest związany z sytuacją w jakiej znajdują się nasi bohaterowie.
"Wojownicy" zasłużyli sobie na miano kultowego klasyka swoją stylistyką i wartką akcją. Jeżeli szukacie kiczowatej, czystej rozrywki to bierzecie śmiało.
Subskrybuj:
Posty (Atom)