Lata minęły, ja jestem świeżo po odświeżeniu sobie tegoż oto filmu i... jestem w kropce.
Coppola postanowił zrobić to,czego nikt inny się przez te wszystkie lata nie podjął. Nakręcić wierną adaptację.
No więc tak... scenariusz jest bezpieczny od nudy. Akcja prze do przodu nie zwalniając ani na minutę... do tego stopnia, że miejscami przypomina zwykły galop przez najważniejsze wątki powieści. I tak, wierność materiałowi źródłowemu jest na plus, tylko, że jest cała masa rzeczy, które Coppola potracił w tym szaleńczym biegu.
Przede wszystkim - spłycono bohaterów. Koszmarnie. Quincey Morris, Arthur Holmwood, czy nawet Dr. Seward są... po prostu są. Grani przez solidnych aktorów, nie zostają nakreśleni w żaden sposób. Są zakochani w Lucy... i tyle. Co więcej, widz wręcz nie czuje jakby brali oni udział w historii. Są do tego stopnia spłaszczeni.
Jonathan Harker z reguły był bezbarwnym bohaterem we wszelakich adaptacjach. Tutaj jest to o tyle dosadniejsze, tutaj obsadza go aktorski Pinokio, czyli Keanu Reeves. Co Coppoli chodziło po głowie? Co on w ogóle, kurwa, robi w tym filmie?
Następna w kolejce jest Lucy Westenra, która w tymże filmie zachowuje się jakby była niewyżyta, co jest już gigantycznym spłyceniem tej postaci. Ale Sadie Frost dobrze sobie w tej roli radzi mimo wszystko, więc przynajmniej tyle dobrego.
Anthony Hopkins jest Van Helsingiem... tu nie ma się do czego przyczepić.
Ucierpiała za to postać Miny, która z silnej, niezależnej kobiety została sprowadzona to roli... przedmiotu. Nie ma własnego zdania, nie walczy o swoje, po prostu jest w tym wątku miłosnym. Winona Ryder, jak bardzo bym jej nie lubił, wypadła bardzo nierówno, chwilami popadała wręcz w śmieszność. W tym przypadku Coppola powinien rzucić okiem na wersję Johna Badhama i zrobić notatki.
Gary Oldman jako Dracula, obok Van Helsinga jest jedyną postacią, która zapada widzowi w pamięć. Ale nie dlatego, bo scenariusz dobrze go kreśli, tylko dlatego, że aktor świetnie radzi sobie z rolą. Gdy poznajemy go na początku, jest świetny - ekscentryczny, niepokojący, sceny z jego udziałem trzymają w napięciu bo nie wiadomo co mu odbije. Akcent i śmiech też robią swoje.
Później jednak, to wszystko wyparowuje.
Wątek miłosny jest do tego stopnia ckliwy, że można wyrzygać całą cukierniczkę. Ale to i tak nie miało szans się udać, skoro postacie nie są ani trochę wiarygodne. Jego finał z kolei jest bolesną wręcz sztampą.
W kwestii stylistyki, reżyser obiera kierunek przeciwny do swoich poprzedników. Ten "Dracula" nie jest szary i gotycki, tylko baśniowy, kolorowy, barokowy, zaprawiony kiczem i sporą dawką erotyki. Jest w tym jakaś metoda - takiego podejścia do tematu jeszcze nie było. Muzyka Wojciecha Kilara jeszcze bardziej potęguje ten mroczno-romantyczny klimat.
Podobały mi się nawiązania do niemieckiego ekspresjonizmu i nie tylko. Przede wszystkim - wygląd hrabiego, oraz niektóre, chyba celowo archaiczne efekty specjalne. Niektóre wręcz mogłoby gościć w niemym kinie. Fluorescencyjna krew na pewno odnosi się do horrorów Hammera, a pokój pełen świec, w którym Dracula tańczy z Miną, na bank nawiązuje do "Zmęczonej Śmierci". Jest także scena, w której Van Helsing egzorcyzmuje ciało Lucy i ta rzyga na niego krwią... aluzja do "Egzorcysty" jak w pysk strzelił.
Niestety, kolorowy kicz trzeba czuć i Coppoli zdarza się z tym wszystkim przeholować, przez co film zajeżdża czasami Joelem Schumacherem.
Film zebrał Oscary i przez wielu uznawany jest za najlepszą adaptację powieści Stokera. Najlepszą? Nie. Jasne, pod względem fabuły może i tak, ale w kwestii postaci, klimatu czy w ogóle ducha, wersja Badhama jest tą najlepszą.
Ja nie wiem co o nim myśleć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz