"Persona 3 The Movie #3" jest najlepszą (jak narazie) rzeczą jaka mogła tę filmową serię spotkać. Tyle ze wstępu (nie wiecie nawet ile nad nim siedziałem).
Rozpoczynająca scena rzuca nas w sam środek walki z dwunastym Cieniem i członkami Stregi, którzy zdołali między filmami porwać Junpeia. I miałem problem z tym otwarciem.
Przede wszystkim - jest chaotyczne. Walka z ostatnim Cieniem była przełomowym wydarzeniem w grze, co więcej pewien istotny wątek rozwijał się przed tym i poskutkował on porwaniem Junpeia właśnie. Posłużenie się tym jako 'openingiem' nie tylko umniejsza wagę tego wydarzenia, ale i wysysa napięcie z pewnej rzeczy, która wydarzy się później.
Jesteśmy na początku filmu i wielkim twistem jest, że Mroczna Godzina nie znika. Członkowie SEES jeszcze nie mogą się pozbierać po finale poprzedniego filmu i zaczynają się zastanawiać co mają robić dalej.
Ze wszystkich największego doła łapie Makoto i zaczyna się coraz bardziej izolować od swoich przyjaciół. Tak jest do czasu aż spotyka tajemniczego Ryoji'ego. Ekscentryczny chłopak będzie się starał zaprzyjaźnić z Makoto i rozbudzić w nim chęci do życia, wiarę w przyjaźń i tak dalej, i tak dalej...
Motywem przewodnim filmu jest utrata bliskiej osoby. Bohaterowie nadal noszą żałobę po Shinjim, jednakże sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót, bo okazuje się, że wszystko, w co wierzyli okazało się kłamstwem. Cały ich wysiłek poszedł na marne bo Mroczna Godzina nadal istnieje. I jeszcze stoi za tym coś gorszego.
"Falling Down" jest najbardziej 'kameralną' odsłoną serii. Tempo jest wolniejsze, atmosfera zrobiła się bardziej depresyjna, przez cały czas oglądamy dramat, przez który bohaterowie przechodzą, a na każdego też ma to inny wpływ. Cały rozwój postaci z dwóch poprzednich filmów zostaje w pełni wykorzystany właśnie tutaj.
Jednak najbardziej podobało mi się to, co zrobiono właśnie z Makoto. Tutaj najlepiej widać jak bardzo zmienił się jako postać z tego mrukliwego, "drewnianego" gościa w bohatera z krwi i kości. Ma znacznie więcej do powiedzenia, ukazuje o wiele więcej emocji - po prostu stał się unikalnym BOHATEREM, całkowicie na własnych prawach.
Podoba mi się jak subtelnie został pokazany cały jego wewnętrzny konflikt, jego relacje z Aigis i Ryojim. ON jest NAJLEPSZĄ rzeczą w całym tym filmie.
Nie dostajemy tutaj zbyt wiele akcji. To bardziej studium postaci, tego co czują, co myślą, jak radzą sobie w nowej sytuacji.
Scena kulminacyjna jest jeszcze bardziej wzruszająca niż ta z "Midsummer Knight's Dream".
I tym razem jest tylko jedna pierdółka, do której zamierzam się przyczepić (nie licząc początku filmu).
W filmie są dwa flashbacki - oba pochodzące z tego okresu między filmami. Nie zrozumcie mnie źle, to mocne sceny same w sobie, ale wepchnięte do historii zostały niesamowicie leniwie. Jest spokojna scena, nagle *bum* smutny flashback i wracamy do sceny. Ale to wszystko przez to, że film zaczyna się tam, gdzie się zaczyna.
"Falling Down" zrobił na mnie jeszcze większe wrażenie niż dwa poprzednie filmy, robiąc w pewnym sensie mniej (i nie mam tu na myśli tylko tego, że jest krótszy od reszty dokładnie o 11 minut). Nie ma tak dużo akcji i walk - tylko bohaterowie i ich wewnętrzne zmagania z problemem. To jeden z najlepszych rozwojów postaci jakie kiedykolwiek miałem okazję zobaczyć.
I powiem to raz jeszcze - Makoto jest najlepsza rzeczą w tym filmie!!!
piątek, 25 marca 2016
czwartek, 24 marca 2016
Miejski obłęd (1998) reż. Costa-Gavras
Zapraszam Was na kolejną gościnną recenzję, tym razem nadesłaną przez mojego znajomego, Krzysztofa Dudka. Krzysztofowi dziękuję z całego serca, a Was zapraszam do czytania ^^
„Miejski obłęd” to film który stawiam w jednym rzędzie z „Upadkiem” Joela Schumachera. To film, który oglądany trzeci raz zawsze tak samo zostawia mnie z niewyobrażalną goryczą tak jak wspomniany „Upadek”.
Jest słoneczny dzień. Pracujący w lokalnym oddziale pewnej stacji telewizyjnej reporter Max Brackett (w tej roli Dustin Hoffman) marzy o zdobyciu wielkiego tematu i powrotu do centrali telewizji w Nowym Jorku. Tymczasem ma nakręcić kolejny nudny reportaż o zwolnieniach w miejscowym muzeum. Jedzie więc na miejsce z młodą asystentką Laurie (Mia Kirshner). Rutynowe zadanie wydaje się prawie zakończone, gdy na miejscu pojawia się niedawno zwolniony strażnik Sam Baily (John Travolta). Sam jest uzbrojony i zdesperowany…
Podoba mi się w jaki sposób w jaki twórcy filmu przedstawili głównych bohaterów. Nie lubię, gdy postaci są płytkie, „zero-jedynkowe”, tzn. są albo jednoznacznie pozytywne, albo jednoznacznie negatywne. Wolę bardziej „realnych” bohaterów, z zaletami i wadami. W końcu każdy z nas składa się z wad i zalet, nikt nie jest do końca dobry i do końca zły. Zacznę od charakterystyki najbardziej głębokiego charakteru w tym filmie – Sama Bailego. John Travolta dostał trudną rolę zwykłego faceta, trochę dziecinnego i bojącego się żony, którego spotkał dramat utraty pracy. Sam jest zagubiony, po sterroryzowaniu muzeum nie wie co zrobić, przeraża go to, co uczynił, ale nie chce iść do więzienia. I z powierzonego mu zadania wywiązał się bardzo dobrze. Dostajemy kawał solidnej gry aktorskiej, ale moim zdaniem bez fajerwerków. Sama Bailego jest nam autentycznie żal, mimo że jego czyny nie są zgodne z prawem i zasadami moralności. Max rysuje się jako najbardziej pozytywna postać, choć i on nie jest wolny od wad – manipuluje treścią wywiadów, a niektóre jego decyzje są skupione tylko wokół kariery i oglądalności. Przedstawieni w tym filmie koledzy Maxa po fachu to typowe dziennikarskie hieny, które zrobią wszystko dla oglądalności i swoich ambicyjek. Mia wykona każde polecenie (nie ważne jakie) starszych dziennikarzy bez mrugnięcia okiem, a główny antagonista Brackett zrobi wszystko by zniszczyć Sama. Dziennikarze są akurat przedstawieni jednostronnie, ale są to postaci drugoplanowe i nie ma czasu, ani potrzeby nadawania im bardziej głębokiego charakteru.
Jednak w filmie najbardziej przygnębia mnie i pozostawia gorycz przedstawiona prawda o współczesnych mediach i dziennikarstwie w ogóle. Żurnaliści nie maja skrupułów, by zdobyć jak najbardziej sensacyjny materiał, podbić oglądalność i poprzez subiektywny (tak SUBIEKTYWNY, fakty nie są przedstawiane lecz osądzane) przekaz wpłynąć na tzw. opinie publiczną. Aby osiągnąć tanią sensację są w stanie poświęcić człowieka. I nie obchodzi ich co się z nim stanie. Manipulacje wypowiedziami w wywiadach są na porządku dziennym, a ludzkie uczucia są tylko pionkiem w tej grze. Jeżeli chodzi o przesłanie tego filmu, ostatnia scena idealnie podsumowuje całość. Zakończenie jest niesamowicie mocne i dobijające. Nie powiem więcej, to po prostu trzeba zobaczyć.
Reasumując: Polecam ten film, mimo że rozłoży was na łopatki i obnaży prawdę którą mimo ze znamy, nie chcemy przyjąć do wiadomości. Polecam jeśli wierzysz swojemu ulubionemu dziennikarzowi z telewizora, bo przecież on mówi prawdę a inni kłamią. Film mimo upływu 19 lat jest dalej aktualny, zwłaszcza w obliczu dzisiejszej sytuacji politycznej i medialnej w Polsce.
„Miejski obłęd” to film który stawiam w jednym rzędzie z „Upadkiem” Joela Schumachera. To film, który oglądany trzeci raz zawsze tak samo zostawia mnie z niewyobrażalną goryczą tak jak wspomniany „Upadek”.
Jest słoneczny dzień. Pracujący w lokalnym oddziale pewnej stacji telewizyjnej reporter Max Brackett (w tej roli Dustin Hoffman) marzy o zdobyciu wielkiego tematu i powrotu do centrali telewizji w Nowym Jorku. Tymczasem ma nakręcić kolejny nudny reportaż o zwolnieniach w miejscowym muzeum. Jedzie więc na miejsce z młodą asystentką Laurie (Mia Kirshner). Rutynowe zadanie wydaje się prawie zakończone, gdy na miejscu pojawia się niedawno zwolniony strażnik Sam Baily (John Travolta). Sam jest uzbrojony i zdesperowany…
Podoba mi się w jaki sposób w jaki twórcy filmu przedstawili głównych bohaterów. Nie lubię, gdy postaci są płytkie, „zero-jedynkowe”, tzn. są albo jednoznacznie pozytywne, albo jednoznacznie negatywne. Wolę bardziej „realnych” bohaterów, z zaletami i wadami. W końcu każdy z nas składa się z wad i zalet, nikt nie jest do końca dobry i do końca zły. Zacznę od charakterystyki najbardziej głębokiego charakteru w tym filmie – Sama Bailego. John Travolta dostał trudną rolę zwykłego faceta, trochę dziecinnego i bojącego się żony, którego spotkał dramat utraty pracy. Sam jest zagubiony, po sterroryzowaniu muzeum nie wie co zrobić, przeraża go to, co uczynił, ale nie chce iść do więzienia. I z powierzonego mu zadania wywiązał się bardzo dobrze. Dostajemy kawał solidnej gry aktorskiej, ale moim zdaniem bez fajerwerków. Sama Bailego jest nam autentycznie żal, mimo że jego czyny nie są zgodne z prawem i zasadami moralności. Max rysuje się jako najbardziej pozytywna postać, choć i on nie jest wolny od wad – manipuluje treścią wywiadów, a niektóre jego decyzje są skupione tylko wokół kariery i oglądalności. Przedstawieni w tym filmie koledzy Maxa po fachu to typowe dziennikarskie hieny, które zrobią wszystko dla oglądalności i swoich ambicyjek. Mia wykona każde polecenie (nie ważne jakie) starszych dziennikarzy bez mrugnięcia okiem, a główny antagonista Brackett zrobi wszystko by zniszczyć Sama. Dziennikarze są akurat przedstawieni jednostronnie, ale są to postaci drugoplanowe i nie ma czasu, ani potrzeby nadawania im bardziej głębokiego charakteru.
Jednak w filmie najbardziej przygnębia mnie i pozostawia gorycz przedstawiona prawda o współczesnych mediach i dziennikarstwie w ogóle. Żurnaliści nie maja skrupułów, by zdobyć jak najbardziej sensacyjny materiał, podbić oglądalność i poprzez subiektywny (tak SUBIEKTYWNY, fakty nie są przedstawiane lecz osądzane) przekaz wpłynąć na tzw. opinie publiczną. Aby osiągnąć tanią sensację są w stanie poświęcić człowieka. I nie obchodzi ich co się z nim stanie. Manipulacje wypowiedziami w wywiadach są na porządku dziennym, a ludzkie uczucia są tylko pionkiem w tej grze. Jeżeli chodzi o przesłanie tego filmu, ostatnia scena idealnie podsumowuje całość. Zakończenie jest niesamowicie mocne i dobijające. Nie powiem więcej, to po prostu trzeba zobaczyć.
Reasumując: Polecam ten film, mimo że rozłoży was na łopatki i obnaży prawdę którą mimo ze znamy, nie chcemy przyjąć do wiadomości. Polecam jeśli wierzysz swojemu ulubionemu dziennikarzowi z telewizora, bo przecież on mówi prawdę a inni kłamią. Film mimo upływu 19 lat jest dalej aktualny, zwłaszcza w obliczu dzisiejszej sytuacji politycznej i medialnej w Polsce.
wtorek, 22 marca 2016
Manekin / Pin... (1988) reż. Sandor Stern
Co powiecie na jeszcze jedną nieznaną nikomu perełkę? Tym razem z Kanady, wyprodukowaną przez tych samych ludzi, którzy dali nam sequele "Skanerów"... ok to była kiepska reklama.
Poznajemy rodzinkę Lindenów. Pani Linden ma obsesję na punkcie porządku, Pan Linden jest lekarzem i utrzymuje w domu wojskową dyscyplinę. Nie ma szans, aby ich dzieci wyrosły na normalne osoby. I tak się zresztą dzieje.
Linden jest także brzuchomówcą i wykorzystuje manekina imieniem Pin do uczenia swoich dzieci. Problem w tym, że malutki Leon, nie mający żadnych przyjaciół myśli, że Pin naprawdę żyje, co skutkuje u niego rozwojem schizofrenii.
Leon dorasta i staje się chorobliwie zazdrosny o swoją siostrę, a jego wyimaginowany przyjaciel jeszcze bardziej go nakręca.
"Manekin" oparty jest na motywach powieści Andrew Neidermana i, jak na niskobudżetowy horror psychologiczny robi piorunujące wrażenie.
Przede wszystkim zaimponowało mi jak niepokojący i niezręczny potrafi być. Nieprzyjemna aura jest wszędzie i widz tylko czeka, aż ta tykająca bomba zegarowa wybuchnie.
Działa to tak dobrze, bo przez pierwsze pół godziny poznajemy głównych bohaterów. Taka "właściwa akcja" ma miejsce dopiero później. Działa to też dlatego, bo aktorzy są wiarygodni, w szczególności David Hewlett jako chory psychicznie Leon. Dla faceta należą się podwójne brawa, bo to jego druga filmowa rola w karierze.
Fabuła na dłuższą metę do odkrywczych nie należy - brzuchomówca opętany przez swoją lalkę, a zwrotów akcji można się domyślić, ale cała otoczka w postaci ciężkiej atmosfery i wiarygodnych bohaterów robi swoje i można łatwo o wszelkich sztampach zapomnieć.
Groza jest w "Manekinie" obecna, ale jest gdzieś na drugim planie. Na pierwszym jest ambitny i dobrze zrealizowany dramat psychologiczny. A na standardy kina klasy B to cholernie dobry film.
Warto się z dziełem Sandora Sterna zapoznać, bo to ciekawe studium psychozy. Subtelne, ciężkie i trzymające w napięciu.
Na koniec zabawny szczegół. Grany przez Hewletta Leon idzie z pewną dziewczyną do kina, gdzie grani są "Skanerzy" Cronenberga. Trzy lata po "Manekinie" Hewlett wystąpił w sequelu "Skanerów", również wyprodukowanych przez Piere'a Davida i Rene Malo.
Poznajemy rodzinkę Lindenów. Pani Linden ma obsesję na punkcie porządku, Pan Linden jest lekarzem i utrzymuje w domu wojskową dyscyplinę. Nie ma szans, aby ich dzieci wyrosły na normalne osoby. I tak się zresztą dzieje.
Linden jest także brzuchomówcą i wykorzystuje manekina imieniem Pin do uczenia swoich dzieci. Problem w tym, że malutki Leon, nie mający żadnych przyjaciół myśli, że Pin naprawdę żyje, co skutkuje u niego rozwojem schizofrenii.
Leon dorasta i staje się chorobliwie zazdrosny o swoją siostrę, a jego wyimaginowany przyjaciel jeszcze bardziej go nakręca.
"Manekin" oparty jest na motywach powieści Andrew Neidermana i, jak na niskobudżetowy horror psychologiczny robi piorunujące wrażenie.
Przede wszystkim zaimponowało mi jak niepokojący i niezręczny potrafi być. Nieprzyjemna aura jest wszędzie i widz tylko czeka, aż ta tykająca bomba zegarowa wybuchnie.
Działa to tak dobrze, bo przez pierwsze pół godziny poznajemy głównych bohaterów. Taka "właściwa akcja" ma miejsce dopiero później. Działa to też dlatego, bo aktorzy są wiarygodni, w szczególności David Hewlett jako chory psychicznie Leon. Dla faceta należą się podwójne brawa, bo to jego druga filmowa rola w karierze.
Fabuła na dłuższą metę do odkrywczych nie należy - brzuchomówca opętany przez swoją lalkę, a zwrotów akcji można się domyślić, ale cała otoczka w postaci ciężkiej atmosfery i wiarygodnych bohaterów robi swoje i można łatwo o wszelkich sztampach zapomnieć.
Groza jest w "Manekinie" obecna, ale jest gdzieś na drugim planie. Na pierwszym jest ambitny i dobrze zrealizowany dramat psychologiczny. A na standardy kina klasy B to cholernie dobry film.
Warto się z dziełem Sandora Sterna zapoznać, bo to ciekawe studium psychozy. Subtelne, ciężkie i trzymające w napięciu.
Na koniec zabawny szczegół. Grany przez Hewletta Leon idzie z pewną dziewczyną do kina, gdzie grani są "Skanerzy" Cronenberga. Trzy lata po "Manekinie" Hewlett wystąpił w sequelu "Skanerów", również wyprodukowanych przez Piere'a Davida i Rene Malo.
Dotknięcie Meduzy (1978) reż. Jack Gold
Jestem przekonany, że odsetek ludzi znających "Dotknięcie Meduzy" jest niewielki. Ów film znalazłem przypadkowo, przeglądając filmografię Richarda Burtona.
Marek Antoniusz gra tutaj ekscentrycznego, bardzo nieprzyjemnego pisarza Johna Morlara. Już w pierwszej scenie ktoś rozkwasza mu głowę figurką. Sprawę bada francuski komisarz Brunel i szybko odkrywa jedną, zaskakującą rzecz - Morlar przeżył.
Śledztwo prowadzi Brunela do niejakiej dr. Zonfeld, psychiatry, u której Morlar próbował wyleczyć się z dość niecodziennego przeświadczenia - twierdził bowiem iż siłą umysłu potrafi powodować katastrofy...
Atmosfera w "Dotknięciu Meduzy" jest esencją brytyjskich thrillerów lat 70tych, doprawiona bezbłędną ścieżką dźwiękową Michaela J. Lewisa.
Wraz z klimatem dostajemy ogromną dawkę napięcia. Scenariusz Johna Brileya jest dynamiczny, angażujący i w ciekawy sposób konstruuje intrygę. Retrospekcje z rozmów między Zonfeld a Morlarem przechodzić będziemy do kolejnych retrospekcji z młodości pisarza.
Pomiędzy kolejnymi flashbackami nie ma żadnych przejść, co z początku może zbijać z tropu, ale da się do tego przyzwyczaić, co więcej nie wywołuje konfuzji u widza, a wręcz jeszcze bardziej podbija klimat w górę i ma swój urok.
Rys psychologiczny Morlara jest bardzo pogłębiony, ale inne postacie trochę przez to straciły. Sam Brunel jest postacią raczej mało zapadającą w pamięć, to samo dotyczy dr. Zonfeld. Przy tak mocny czarnym (tak jakby) charakterze, widz jest w stanie wręcz zapomnieć, że w filmie są jacyś inni bohaterowie.
To jest trochę przykre, bo obsada jest doborowa. Obok Burtona występują Lino Ventura i Lee Remick, którą możecie kojarzyć z "Omenu".
Jack Gold dał nam świetnie wykonany, intrygujący thriller, który wciąga od swojego tajemniczego wstępu, aż po spektakularny finał.
Jako smaczek, wykonane za pomocą samych miniatur, świetnie wyglądające rozbicie samolotu o wieżowiec.
Marek Antoniusz gra tutaj ekscentrycznego, bardzo nieprzyjemnego pisarza Johna Morlara. Już w pierwszej scenie ktoś rozkwasza mu głowę figurką. Sprawę bada francuski komisarz Brunel i szybko odkrywa jedną, zaskakującą rzecz - Morlar przeżył.
Śledztwo prowadzi Brunela do niejakiej dr. Zonfeld, psychiatry, u której Morlar próbował wyleczyć się z dość niecodziennego przeświadczenia - twierdził bowiem iż siłą umysłu potrafi powodować katastrofy...
Atmosfera w "Dotknięciu Meduzy" jest esencją brytyjskich thrillerów lat 70tych, doprawiona bezbłędną ścieżką dźwiękową Michaela J. Lewisa.
Wraz z klimatem dostajemy ogromną dawkę napięcia. Scenariusz Johna Brileya jest dynamiczny, angażujący i w ciekawy sposób konstruuje intrygę. Retrospekcje z rozmów między Zonfeld a Morlarem przechodzić będziemy do kolejnych retrospekcji z młodości pisarza.
Pomiędzy kolejnymi flashbackami nie ma żadnych przejść, co z początku może zbijać z tropu, ale da się do tego przyzwyczaić, co więcej nie wywołuje konfuzji u widza, a wręcz jeszcze bardziej podbija klimat w górę i ma swój urok.
Rys psychologiczny Morlara jest bardzo pogłębiony, ale inne postacie trochę przez to straciły. Sam Brunel jest postacią raczej mało zapadającą w pamięć, to samo dotyczy dr. Zonfeld. Przy tak mocny czarnym (tak jakby) charakterze, widz jest w stanie wręcz zapomnieć, że w filmie są jacyś inni bohaterowie.
To jest trochę przykre, bo obsada jest doborowa. Obok Burtona występują Lino Ventura i Lee Remick, którą możecie kojarzyć z "Omenu".
Jack Gold dał nam świetnie wykonany, intrygujący thriller, który wciąga od swojego tajemniczego wstępu, aż po spektakularny finał.
Jako smaczek, wykonane za pomocą samych miniatur, świetnie wyglądające rozbicie samolotu o wieżowiec.
niedziela, 20 marca 2016
Maska (1994) reż. Chuck Russel
"Maska" była jednym z filmów powstałych na fali popularności efektów komputerowych. Dziś zdania na jej temat są dość mocno podzielone, ale swego czasu zarobiła na siebie mnóstwo pieniążków. Ja sam, za dzieciaka uwielbiałem ten film. Jakiś czas temu Nostalgia Critic wypuścił filmik opowiadający o komiksie, na podstawie którego film powstał.
Pomyślałem, że to dobra pora, żeby sobie dzieło Chucka Russela odświeżyć.
Poznajemy Stanleya Ipkissa, ciapowatego urzędnika bankowego, ale o złotym sercu. Pewnego dnia do banku przychodzi grana przez Cameron Diaz Tina i bohater z miejsca dostaje bzika na jej punkcie.
Pech chce, że Tina jest związana z gangsterem imieniem Dorian Tyrel, tak więc Stanley tym bardziej nie ma na co liczyć. Szczęście się jednak do niego uśmiecha, bo w jego ręce trafia tajemnicza maska, która po założeniu zamienia go w kreskówkowo przerysowanego jegomościa z zieloną gębą. Nowo narodzone alter ego Stanleya zdaje się mieć wszystko to, czego on sam nie ma.
I zaczynają się kłopoty...
"Maska" swego czasu zebrała nominacje do naprawdę skrajnych nagród - zarówno za najgorszy film, jak i najlepszy film. Jim Carrey został nominowany do najgorszego jak i najlepszego aktora jednocześnie.
Jak to więc jest z tym filmem?
Nie jest źle, ale nie jest też wybitnie dobrze.
Aktorsko film jest stabilny. Nie ma tu żadnych wybitnie dobrych kreacji, sam Carrey jest przerysowany wtedy kiedy trzeba i ile trzeba... ot solidnie wykonana robota.
Efekty komputerowe postarzały się z godnością, a jak na swoje czasy robią wrażenie. Są... cóż, kreskówkowe.
Zdjęcia są całkiem niezłe, oświetlenie kolorowe, widać tu jakieś przebłyski stylu.
Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale sam Stanley jest na tyle sympatyczną postacią, że i widz ma ochotę to wszystko śledzić. Miejscami nawet zdarzy mu się wyskoczyć z czymś ciekawym.
Humor nie rozkłada na łopatki, ale o kwasie też nie ma mowy. Zdarzało mi się uśmiechnąć raz, czy dwa, poza tym kiczowata otoczka też robiła swoje. Seans był po prostu przyjemny.
"Maska" ma jednak dwa problemy.
Pierwszym jest ton. O ile przez większość czasu konwencja jest kiczowata i lekka, tak zdarza się filmowi wyskoczyć z czymś kompletnie z dupy, a miejscami robi się zbyt poważny.
Drugi problem leży... w materiale źródłowym.
Komiks "Maska" również był przerysowany, ale przy tym krwawy i brutalny. Stanley mordował wszystkich na swojej drodze, był rasowym psycholem.
Film z kolei porzuca to wszystko i idzie bardziej w stronę kina familijnego. Nie ma w tym nic złego, targetem była młodsza widownia, ale jednak ... trochę szkoda.
"Maska" trzyma się całkiem nieźle po latach. "Dupy nie urywa", ale jest solidnym kinem rozrywkowym. Może trochę rozczarować (zwłaszcza, gdy się nadrobi oryginał), nie każdemu też ta głupkowata stylistyka przypadnie do gustu, ale w ogólnym rozrachunku oceniam ją pozytywnie.
Pomyślałem, że to dobra pora, żeby sobie dzieło Chucka Russela odświeżyć.
Poznajemy Stanleya Ipkissa, ciapowatego urzędnika bankowego, ale o złotym sercu. Pewnego dnia do banku przychodzi grana przez Cameron Diaz Tina i bohater z miejsca dostaje bzika na jej punkcie.
Pech chce, że Tina jest związana z gangsterem imieniem Dorian Tyrel, tak więc Stanley tym bardziej nie ma na co liczyć. Szczęście się jednak do niego uśmiecha, bo w jego ręce trafia tajemnicza maska, która po założeniu zamienia go w kreskówkowo przerysowanego jegomościa z zieloną gębą. Nowo narodzone alter ego Stanleya zdaje się mieć wszystko to, czego on sam nie ma.
I zaczynają się kłopoty...
"Maska" swego czasu zebrała nominacje do naprawdę skrajnych nagród - zarówno za najgorszy film, jak i najlepszy film. Jim Carrey został nominowany do najgorszego jak i najlepszego aktora jednocześnie.
Jak to więc jest z tym filmem?
Nie jest źle, ale nie jest też wybitnie dobrze.
Aktorsko film jest stabilny. Nie ma tu żadnych wybitnie dobrych kreacji, sam Carrey jest przerysowany wtedy kiedy trzeba i ile trzeba... ot solidnie wykonana robota.
Efekty komputerowe postarzały się z godnością, a jak na swoje czasy robią wrażenie. Są... cóż, kreskówkowe.
Zdjęcia są całkiem niezłe, oświetlenie kolorowe, widać tu jakieś przebłyski stylu.
Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale sam Stanley jest na tyle sympatyczną postacią, że i widz ma ochotę to wszystko śledzić. Miejscami nawet zdarzy mu się wyskoczyć z czymś ciekawym.
Humor nie rozkłada na łopatki, ale o kwasie też nie ma mowy. Zdarzało mi się uśmiechnąć raz, czy dwa, poza tym kiczowata otoczka też robiła swoje. Seans był po prostu przyjemny.
"Maska" ma jednak dwa problemy.
Pierwszym jest ton. O ile przez większość czasu konwencja jest kiczowata i lekka, tak zdarza się filmowi wyskoczyć z czymś kompletnie z dupy, a miejscami robi się zbyt poważny.
Drugi problem leży... w materiale źródłowym.
Komiks "Maska" również był przerysowany, ale przy tym krwawy i brutalny. Stanley mordował wszystkich na swojej drodze, był rasowym psycholem.
Film z kolei porzuca to wszystko i idzie bardziej w stronę kina familijnego. Nie ma w tym nic złego, targetem była młodsza widownia, ale jednak ... trochę szkoda.
"Maska" trzyma się całkiem nieźle po latach. "Dupy nie urywa", ale jest solidnym kinem rozrywkowym. Może trochę rozczarować (zwłaszcza, gdy się nadrobi oryginał), nie każdemu też ta głupkowata stylistyka przypadnie do gustu, ale w ogólnym rozrachunku oceniam ją pozytywnie.
sobota, 19 marca 2016
Zew Cthulhu (2005) reż. Andrew Leman
Jest marzec, więc czas na kolejną recenzję w roku Lovecrafta. Inaczej Wielcy Przedwieczni wpierdolą moją duszę na śniadanie.
Fani prozy Lovecrafta od zawsze błagali o wierną filmową adaptację. Różni twórcy robili z opowiadaniami samotnika z Providence różne rzeczy, lecz z reguły nie wychodzili poza sztampowe kino klasy B. Tak było do czasu, aż przyszło HPLHS i dało nam "Zew Chtulhu".
Bezimienny mężczyzna dziedziczy po swoim dziadku stos dokumentów dotyczących kultu tajemniczego bóstwa imieniem Chtulhu. Postanawia kontynuować badania dziadka, co będzie miało na jego psychikę bardzo negatywny wpływ...
Jak uchwycić klimat prozy Lovecrafta? - oto orzech, którego żaden z filmowców nie był w stanie rozgryźć. Jasne, zdarzały się takie perełki jak "Die, Monster, Die!", czy "From Beyond" - to były dobre filmy same w sobie i jako przedstawiciele klasy B, ale ze swoimi książkowymi pierwowzorami miały albo bardzo mało wspólnego, albo nie miały zupełnie nic.
Opowiadania Lovecrafta prawie zawsze pisane były w pierwszej osobie i miały formę relacji, lub pamiętników. Tylko jeden rodzaj kina byłby w stanie uchwycić klimat takiej narracji a jest nim... nieme kino. Zresztą, Lovecraft tworzył w latach 20stych, więc wybór konwencji jest podwójnie trafny.
Sama stylizacja jest wykonana bardzo starannie, niemal perfekcyjnie. Ujęcia w większości (poza kilkoma małymi wyjątkami) są statyczne, scenografie i aktorstwo - kiczowate i teatralne a jednocześnie trzyma wysoki poziom, idealnie odwzorowując standardy kina lat 20stych.
Jako bonus - pod koniec ostajemy jeszcze uroczą animację poklatkową.
Fabularnie z kolei... abstrahując słowa pewnej lubianej osobistości - Chcieliście wiernej adaptacji, no to ją macie!
Wszystko jest dokładnie tak, jak w opowiadaniu, a dzięki planszom tekstowym twórcy mogą je wręcz cytować... co, rzecz jasna bezustannie robią.
Historia ma bardzo szkatułkową postać - retrospekcje mają swoje własne retrospekcje, ale przejścia są na tyle zgrabne i płynne, że widz nie straci wątku.
No ale stylistyka i cytowanie oryginału to jedno. Czy mrok i napięcie pierwowzoru się zachowało?
Cóż... TAK!
"Zew..." jest mroczny niepomiernie, niepokojący i paranoiczny, a wszystko za sprawą, znowu, świetnych zdjęć i jeszcze lepszej muzyki (miejscami przywodzącej mi na myśl kompozycje Lesa Baxtera z "Horroru w Dunwich").
"Zew Chtulhu" zasługuje podwójnie na uznanie. Nie tylko za to, co udało mu się osiągnąć, ale też przez to, że osiągnęli to... kompletni amatorzy. Ten film nie miał ani budżetu, ani grona specjalistów. Stworzyła go tylko grupa oddanych fanów i widać jak dużo pasji włożono w ten projekt.
Jeżeli jesteś wielkim fanem Lovecrafta, a ten film dalej Cię nie usatysfakcjonował to... nie wiem. Nic chyba nie będzie w stanie tego zrobić.
Fani prozy Lovecrafta od zawsze błagali o wierną filmową adaptację. Różni twórcy robili z opowiadaniami samotnika z Providence różne rzeczy, lecz z reguły nie wychodzili poza sztampowe kino klasy B. Tak było do czasu, aż przyszło HPLHS i dało nam "Zew Chtulhu".
Bezimienny mężczyzna dziedziczy po swoim dziadku stos dokumentów dotyczących kultu tajemniczego bóstwa imieniem Chtulhu. Postanawia kontynuować badania dziadka, co będzie miało na jego psychikę bardzo negatywny wpływ...
Jak uchwycić klimat prozy Lovecrafta? - oto orzech, którego żaden z filmowców nie był w stanie rozgryźć. Jasne, zdarzały się takie perełki jak "Die, Monster, Die!", czy "From Beyond" - to były dobre filmy same w sobie i jako przedstawiciele klasy B, ale ze swoimi książkowymi pierwowzorami miały albo bardzo mało wspólnego, albo nie miały zupełnie nic.
Opowiadania Lovecrafta prawie zawsze pisane były w pierwszej osobie i miały formę relacji, lub pamiętników. Tylko jeden rodzaj kina byłby w stanie uchwycić klimat takiej narracji a jest nim... nieme kino. Zresztą, Lovecraft tworzył w latach 20stych, więc wybór konwencji jest podwójnie trafny.
Sama stylizacja jest wykonana bardzo starannie, niemal perfekcyjnie. Ujęcia w większości (poza kilkoma małymi wyjątkami) są statyczne, scenografie i aktorstwo - kiczowate i teatralne a jednocześnie trzyma wysoki poziom, idealnie odwzorowując standardy kina lat 20stych.
Jako bonus - pod koniec ostajemy jeszcze uroczą animację poklatkową.
Fabularnie z kolei... abstrahując słowa pewnej lubianej osobistości - Chcieliście wiernej adaptacji, no to ją macie!
Wszystko jest dokładnie tak, jak w opowiadaniu, a dzięki planszom tekstowym twórcy mogą je wręcz cytować... co, rzecz jasna bezustannie robią.
Historia ma bardzo szkatułkową postać - retrospekcje mają swoje własne retrospekcje, ale przejścia są na tyle zgrabne i płynne, że widz nie straci wątku.
No ale stylistyka i cytowanie oryginału to jedno. Czy mrok i napięcie pierwowzoru się zachowało?
Cóż... TAK!
"Zew..." jest mroczny niepomiernie, niepokojący i paranoiczny, a wszystko za sprawą, znowu, świetnych zdjęć i jeszcze lepszej muzyki (miejscami przywodzącej mi na myśl kompozycje Lesa Baxtera z "Horroru w Dunwich").
"Zew Chtulhu" zasługuje podwójnie na uznanie. Nie tylko za to, co udało mu się osiągnąć, ale też przez to, że osiągnęli to... kompletni amatorzy. Ten film nie miał ani budżetu, ani grona specjalistów. Stworzyła go tylko grupa oddanych fanów i widać jak dużo pasji włożono w ten projekt.
Jeżeli jesteś wielkim fanem Lovecrafta, a ten film dalej Cię nie usatysfakcjonował to... nie wiem. Nic chyba nie będzie w stanie tego zrobić.
piątek, 11 marca 2016
Klasa 1984 (1982) reż. Mark L. Lester
Już wiem jak wygląda koszmar każdego belfra. Mark Lestem, informując w napisach początkowych o rzekomej prawdziwości przedstawionych wydarzeń zapewne nie wiedział, że jego film po 34 latach nadal pozostanie dziełem aktualnym.
Głównym bohaterem jest nauczyciel muzyki Andrew Norris. Zostaje on zatrudniony w pewnej szkole. Nie jest to byle jaki ośrodek edukacyjny, gdyż panuje tam całkowite bezprawie, a nauczająca tam kadra niekiedy boi się o własne życie. Co więcej, całą szkołą trzęsie banda punków, którym przewodzi zdrowo pieprznięty Peter Stegman.
Pan Norris przychodzi, widzi i oczom nie wierzy. Będąc oddanym zasadom idealistą będzie musiał stoczyć prawdziwą batalię przeciwko nastoletnim rzezimieszkom i przebieg tego będzie brutalniejszy niż możecie to sobie wyobrazić.
Nie mamy tu do czynienia z żadną post-apokaliptyczną przyszłością, a satyrą wymieszaną z brutalnym thrillerem.
Jeśli chodzi o to pierwsze to, film bierze na warsztat absurdy systemu oświaty, a dokładniej absurdy na płaszczyźnie uczeń-nauczyciel. I jak na tak kiczowaty film, jest tu uchwycone absolutnie wszystko, w sposób prawdziwy i dosadny.
Uczniowie nie mają szacunku do nauczycieli, którzy są wobec nich do bólu ugodowi.
Gdy uczeń robi coś źle, winny jest tylko i wyłącznie nauczyciel... bo co się będziemy czepiali ucznia. To przecież jeszcze dziecko.
No i nie mogło zabraknąć także rodzica, który swoje dziecię ma za ideał i zawsze staje w jego obronie.
Wszystko to oczywiście okraszone kiczem lat 80tych i pokaźną dawką brutalności.
Film jest thrillerem i nie ukrywa tego, wprost przeciwnie. Przemocy, gwałtów, a nawet gore tutaj nie brakuje, zresztą finałowe sceny nie pozostawiają wątpliwości, co tutaj jest na pierwszym miejscu.
Trochę ta jatka może rozczarować i wydawać się po prostu nie na miejscu, zwłaszcza, że film jakby porzuca zupełnie swoje satyryczne przesłanie. Ale, wiecie co? W tym też jest pewna metoda. Cały przebieg fabuły można porównać do stopniowego wpadania w szał. Najpierw przychodzi pierwsza konsternacja, pierwsze frustracje, aż stopniowo, coraz bardziej przekraczana jest jedna granica za drugą. Gang Stegmana zaczyna od głupich dowcipów, aż w końcu posuwają się zarówno do morderstwa, jak i do gwałtu. Jak się łatwo domyślić, główny bohater też zbyt dobrze tego wszystkiego nie znosi.
Oglądając "Klasę 1984" byłem zszokowany i serce podchodziło mi do gardła. Nie tylko dlatego, bo mocno kibicowałem protagoniście, ale też dlatego, bo jest w tym wszystkim zawarta prawda i to zawarta z przerażającą dokładnością.
Głównym bohaterem jest nauczyciel muzyki Andrew Norris. Zostaje on zatrudniony w pewnej szkole. Nie jest to byle jaki ośrodek edukacyjny, gdyż panuje tam całkowite bezprawie, a nauczająca tam kadra niekiedy boi się o własne życie. Co więcej, całą szkołą trzęsie banda punków, którym przewodzi zdrowo pieprznięty Peter Stegman.
Pan Norris przychodzi, widzi i oczom nie wierzy. Będąc oddanym zasadom idealistą będzie musiał stoczyć prawdziwą batalię przeciwko nastoletnim rzezimieszkom i przebieg tego będzie brutalniejszy niż możecie to sobie wyobrazić.
Nie mamy tu do czynienia z żadną post-apokaliptyczną przyszłością, a satyrą wymieszaną z brutalnym thrillerem.
Jeśli chodzi o to pierwsze to, film bierze na warsztat absurdy systemu oświaty, a dokładniej absurdy na płaszczyźnie uczeń-nauczyciel. I jak na tak kiczowaty film, jest tu uchwycone absolutnie wszystko, w sposób prawdziwy i dosadny.
Uczniowie nie mają szacunku do nauczycieli, którzy są wobec nich do bólu ugodowi.
Gdy uczeń robi coś źle, winny jest tylko i wyłącznie nauczyciel... bo co się będziemy czepiali ucznia. To przecież jeszcze dziecko.
No i nie mogło zabraknąć także rodzica, który swoje dziecię ma za ideał i zawsze staje w jego obronie.
Wszystko to oczywiście okraszone kiczem lat 80tych i pokaźną dawką brutalności.
Film jest thrillerem i nie ukrywa tego, wprost przeciwnie. Przemocy, gwałtów, a nawet gore tutaj nie brakuje, zresztą finałowe sceny nie pozostawiają wątpliwości, co tutaj jest na pierwszym miejscu.
Trochę ta jatka może rozczarować i wydawać się po prostu nie na miejscu, zwłaszcza, że film jakby porzuca zupełnie swoje satyryczne przesłanie. Ale, wiecie co? W tym też jest pewna metoda. Cały przebieg fabuły można porównać do stopniowego wpadania w szał. Najpierw przychodzi pierwsza konsternacja, pierwsze frustracje, aż stopniowo, coraz bardziej przekraczana jest jedna granica za drugą. Gang Stegmana zaczyna od głupich dowcipów, aż w końcu posuwają się zarówno do morderstwa, jak i do gwałtu. Jak się łatwo domyślić, główny bohater też zbyt dobrze tego wszystkiego nie znosi.
Oglądając "Klasę 1984" byłem zszokowany i serce podchodziło mi do gardła. Nie tylko dlatego, bo mocno kibicowałem protagoniście, ale też dlatego, bo jest w tym wszystkim zawarta prawda i to zawarta z przerażającą dokładnością.
sobota, 5 marca 2016
Escape from the Bronx / The Bronx Warriors 2 (1983) reż. Enzo G. Castellari
Wooo Hooo! Wracamy do Bronxu! Enzo Castellari musiał znaleźć azyl u jakieś szczodrej wytwórni, bo "Escape from the Bronx", to sequel na sterydach.
Tym razem inna ZUA Korporacja postanawia oczyścić Bronx ze wszystkich mieszkańców, bo w planach jest budowa nowego futurystycznego miasta. Żołnierze pod wodzą kolejnego bezwzględnego najemnika dokonują rzezi.
Ofiarami stają się nawet rodzinę Trasha, który jest teraz zupełnie sam... bo z jego gangiem stało się... coś. Anyway, cokolwiek się wydarzyło między filmami wzbogaciło Trasha o umiejętności aktorskie oraz rewolwer, który rozpirza latający helikopter jednym strzałem.
Nasz mrukliwy laluś wspólnie ze wszystkimi ocalałymi postanawia porwać prezesa ZUEJ Korporacji, z nadzieją, że to skłoni wojsko do odejścia z Bronxu.
To, że zrobiło się bardziej budżetowo widać od samego początku. Strzelanina goni strzelaninę, trupy padają bezustannie, wszystko wybucha.. a najbardziej zaskakuje fakt, że sceny akcji są solidnie wyreżyserowane. Sama ucieczka z prezesem przez kanały faktycznie trzyma w napięciu. Finałowa bitwa o Bronx, jak na standardy niskobudżetowego kina wygląda niesamowicie.
Poziom aktorstwa polepszył się. Mark Gregory nie jest tu taki drewniany jak poprzednio. Ale nie oznacza to, że koniec z przeszarżowaną grą. Tej jest wciąż sporo i cieszy równie mocno, co przy pierwszym "The Bronx Warriors".
Dialogi nadal są absurdalne i pełne wymuszonych przekleństw... ale jakby w mniejszym stopniu.
Powiedziałbym, że fabuła to sztampa, ale... trudno nie przywołać tutaj pierwszego i trzeciego "Robocopa". Wygląda na to, że klasyki kina zostały natchnione przez śmieciowe włoskie kino!
Wracając - nadal byłem zaangażowany, nadal trzymałem kciuki za wszystkich bohaterów... a zatem nic się w tej materii nie pogorszyło.
"Escape from the Bronx" to... wzorowy sequel. Jest o wiele większy, zachowując dobre rzeczy z poprzednika poprawia jego błędy. Co prawda mniej tu fabuły, a więcej napierdalania się bez opamiętania, ale kiczu i absurdu tutaj nie brakuje, a niektóre rzeczy zrobiły się autentycznie lepsze.
A zatem - jeśli podobali Ci się "The Bronx Warriors", to "Escape..." jest obowiązkowe.
Przy okazji, Castellari już się w ogóle nie kryje ze swoimi inspiracjami i wywala je w tytule... mimo ,że sam tytuł niewiele ma wspólnego z tym, co się dzieje.
Tym razem inna ZUA Korporacja postanawia oczyścić Bronx ze wszystkich mieszkańców, bo w planach jest budowa nowego futurystycznego miasta. Żołnierze pod wodzą kolejnego bezwzględnego najemnika dokonują rzezi.
Ofiarami stają się nawet rodzinę Trasha, który jest teraz zupełnie sam... bo z jego gangiem stało się... coś. Anyway, cokolwiek się wydarzyło między filmami wzbogaciło Trasha o umiejętności aktorskie oraz rewolwer, który rozpirza latający helikopter jednym strzałem.
Nasz mrukliwy laluś wspólnie ze wszystkimi ocalałymi postanawia porwać prezesa ZUEJ Korporacji, z nadzieją, że to skłoni wojsko do odejścia z Bronxu.
To, że zrobiło się bardziej budżetowo widać od samego początku. Strzelanina goni strzelaninę, trupy padają bezustannie, wszystko wybucha.. a najbardziej zaskakuje fakt, że sceny akcji są solidnie wyreżyserowane. Sama ucieczka z prezesem przez kanały faktycznie trzyma w napięciu. Finałowa bitwa o Bronx, jak na standardy niskobudżetowego kina wygląda niesamowicie.
Poziom aktorstwa polepszył się. Mark Gregory nie jest tu taki drewniany jak poprzednio. Ale nie oznacza to, że koniec z przeszarżowaną grą. Tej jest wciąż sporo i cieszy równie mocno, co przy pierwszym "The Bronx Warriors".
Dialogi nadal są absurdalne i pełne wymuszonych przekleństw... ale jakby w mniejszym stopniu.
Powiedziałbym, że fabuła to sztampa, ale... trudno nie przywołać tutaj pierwszego i trzeciego "Robocopa". Wygląda na to, że klasyki kina zostały natchnione przez śmieciowe włoskie kino!
Wracając - nadal byłem zaangażowany, nadal trzymałem kciuki za wszystkich bohaterów... a zatem nic się w tej materii nie pogorszyło.
"Escape from the Bronx" to... wzorowy sequel. Jest o wiele większy, zachowując dobre rzeczy z poprzednika poprawia jego błędy. Co prawda mniej tu fabuły, a więcej napierdalania się bez opamiętania, ale kiczu i absurdu tutaj nie brakuje, a niektóre rzeczy zrobiły się autentycznie lepsze.
A zatem - jeśli podobali Ci się "The Bronx Warriors", to "Escape..." jest obowiązkowe.
Przy okazji, Castellari już się w ogóle nie kryje ze swoimi inspiracjami i wywala je w tytule... mimo ,że sam tytuł niewiele ma wspólnego z tym, co się dzieje.
piątek, 4 marca 2016
1990: The Bronx Warriors (1982) reż. Enzo G. Castellari
Zrzyny też można robić dobrze i źle. Przymierzając się do "The Bronx Warriors" wiedziałem doskonale z czym będę mieć do czynienia i... właśnie to dostałem.
Czy się dobrze bawiłem? Jeszce jak!
Pewna dziewczyna imieniem Ann ucieka z rąk ZUEJ Korporacji produkującej broń. Dwa stereotypy usiłują sprowadzić ją z powrotem. W tym celu wysyłają w ślad za nią zabójcę imieniem Hammer.
Tymczasem dziewuszka trafia do Bronxu opanowanego przez przejaskrawione i kiczowate gangi. Zostaje przygarnięta przez gang motocyklistów pod wodzą lalusiowatego Trasha i z miejsca zostaje jego dziewczyną.
Na dzieło Enzo Castellari'ego składają się dwie inspiracje: "Wojownicy" Waltera Hilla i "Ucieczka z Nowego Yorku".
Bronx wygląda jak wyjęty z post-apokaliptycznej przyszłości, grasują w nim kiczowate, wręcz komiksowo wyglądające gangi, a osią fabuły jest to, że ważni ludzie w graniakach wysyłają najemnika, żeby ten w tym całym bajzlu odnalazł pewną bardzo ważną osobę.
Znacie to? Oczywiście, że tak.
Film miał w sumie trzech scenarzystów (Castellari był jednym z nich) i chyba żaden nie miał pojęcia co robi.
Do samej historii raczej się nie przyczepię, mimo, że to sztampa. Przyczepię się za to do dialogów, które... jakby to ująć... George Lucas piszący prequele "Gwiezdnych Wojen" z dokładką wymuszonych przekleństw.
Ale, wiecie co? Tutaj to jest przynajmniej zabawne... dojdziemy do tego dlaczego.
Aktorstwo skacze między drewnem absolutnym, a amatorskim przeszarżowaniem, aczkolwiek zdarzają się chwilę, gdy aktorzy są naprawdę dobrzy. Joshua Sinclair wybija się ponad resztę. Vic Morrow jako Hammer z kolei jest albo solidnym złoczyńcą, albo kuriozalnie przerysowanym złoczyńcą. Raz czuje się przed nim respekt, a raz ma się ochotę ryczeć ze śmiechu.
A teraz przejdźmy do tych "drewnianych" i romansu między nimi.
Mark Gregory jako Trash może swoją chłopięcą buźką na początku wywołać odruch wymiotny. Stefania Goodwin gra praktycznie z jednym i tym samym wyrazem twarzy.
Między tą dwójką nie ma za grosz chemii, ich kwestie są patetyczne do bólu i... czy George Lucas widział ten film? Wydaje mi się, że właśnie stąd zaczerpnął podczas kręcenia "Ataku Klonów".
"The Bronx Warriors" składa się praktyczne z samych wad, ale wiecie co? Będąc już przy ostatnich 30stu minutach seansu zdałem sobie sprawę z tego jak cholernie jestem w to wszystko zaangażowany. Mi cholernie zależało na tych drętwych, przerysowanych bohaterach. Cały kicz i zrzyna pochłonęły mnie w całości.
Może to zabrzmi absurdalnie, ale - ten film jest dobry w byciu złym. Tu są momenty albo tak złe, że aż dobre, albo autentycznie dobre. Coś czasem temu filmowi się udaje, może przypadkowo, ale jednak.
"The Bronx Warriors" nie spodobają się wszystkim, żeby nie powiedzieć, bardzo wąskiemu gronu odbiorców. Ja, wielki wielbiciel kiczu bawiłem się przednio.
Czy się dobrze bawiłem? Jeszce jak!
Pewna dziewczyna imieniem Ann ucieka z rąk ZUEJ Korporacji produkującej broń. Dwa stereotypy usiłują sprowadzić ją z powrotem. W tym celu wysyłają w ślad za nią zabójcę imieniem Hammer.
Tymczasem dziewuszka trafia do Bronxu opanowanego przez przejaskrawione i kiczowate gangi. Zostaje przygarnięta przez gang motocyklistów pod wodzą lalusiowatego Trasha i z miejsca zostaje jego dziewczyną.
Na dzieło Enzo Castellari'ego składają się dwie inspiracje: "Wojownicy" Waltera Hilla i "Ucieczka z Nowego Yorku".
Bronx wygląda jak wyjęty z post-apokaliptycznej przyszłości, grasują w nim kiczowate, wręcz komiksowo wyglądające gangi, a osią fabuły jest to, że ważni ludzie w graniakach wysyłają najemnika, żeby ten w tym całym bajzlu odnalazł pewną bardzo ważną osobę.
Znacie to? Oczywiście, że tak.
Film miał w sumie trzech scenarzystów (Castellari był jednym z nich) i chyba żaden nie miał pojęcia co robi.
Do samej historii raczej się nie przyczepię, mimo, że to sztampa. Przyczepię się za to do dialogów, które... jakby to ująć... George Lucas piszący prequele "Gwiezdnych Wojen" z dokładką wymuszonych przekleństw.
Ale, wiecie co? Tutaj to jest przynajmniej zabawne... dojdziemy do tego dlaczego.
Aktorstwo skacze między drewnem absolutnym, a amatorskim przeszarżowaniem, aczkolwiek zdarzają się chwilę, gdy aktorzy są naprawdę dobrzy. Joshua Sinclair wybija się ponad resztę. Vic Morrow jako Hammer z kolei jest albo solidnym złoczyńcą, albo kuriozalnie przerysowanym złoczyńcą. Raz czuje się przed nim respekt, a raz ma się ochotę ryczeć ze śmiechu.
A teraz przejdźmy do tych "drewnianych" i romansu między nimi.
Mark Gregory jako Trash może swoją chłopięcą buźką na początku wywołać odruch wymiotny. Stefania Goodwin gra praktycznie z jednym i tym samym wyrazem twarzy.
Między tą dwójką nie ma za grosz chemii, ich kwestie są patetyczne do bólu i... czy George Lucas widział ten film? Wydaje mi się, że właśnie stąd zaczerpnął podczas kręcenia "Ataku Klonów".
"The Bronx Warriors" składa się praktyczne z samych wad, ale wiecie co? Będąc już przy ostatnich 30stu minutach seansu zdałem sobie sprawę z tego jak cholernie jestem w to wszystko zaangażowany. Mi cholernie zależało na tych drętwych, przerysowanych bohaterach. Cały kicz i zrzyna pochłonęły mnie w całości.
Może to zabrzmi absurdalnie, ale - ten film jest dobry w byciu złym. Tu są momenty albo tak złe, że aż dobre, albo autentycznie dobre. Coś czasem temu filmowi się udaje, może przypadkowo, ale jednak.
"The Bronx Warriors" nie spodobają się wszystkim, żeby nie powiedzieć, bardzo wąskiemu gronu odbiorców. Ja, wielki wielbiciel kiczu bawiłem się przednio.
wtorek, 1 marca 2016
The Final Conflict / Omen III (1981) reż. Graham Baker
Trzecia odsłona "Omenu" była niegdyś moją ulubioną. Z dwóch kontynuacji uważam ją za tę lepszą, chociaż to nadal nie jest film na miarę części pierwszej.
Tym razem Richard Donner postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Początkowo miał zająć stołek reżysera, lecz później zadowolił się jedynie posadą producenta.
Widzieliśmy już Damiena jako małego chłopca, jako nastolatka, wiec przyszedł czas, abyśmy zobaczyli dorosłego już Antychrysta u szczytu swojej władzy.
Za pomocą swoich diabelskich mocy Damien obejmuje posadę ambasadora Wielkiej Brytanii, przygotowując się na ponownie narodziny Chrystusa.
Fabuła "The Final Conflict" mocno czerpie z przypowieści o Herodzie, co jest >według mnie< całkiem dobrym rozwiązaniem i też nadaje całości smaku. Świta Damiena liczy ogromną liczbę ludzi, w tym harcerzy, a nawet księży... rzeź niewiniątek szybko wstrząsa Anglią.
W międzyczasie sztylety Megido wpadają w ręce mnichów z Subiaco i ci podejmują nierówną walkę z Damienem, przy okazji starając się odszukać Boże Dziecię.
Podczas, gdy drugi "Omen" cierpiał z powodu braku sensownej fabuły, tak trzeci cierpi z innego powodu - Dziury fabularne!
Jeżeli ma nastąpić powtórne przyjście i Chrystus ma osobiście rozprawić się z Antychrystem to... po co istnieją sztylety?
Po drugie, teraz wystarczy tylko jeden sztylet, aby zabić Damiena, mimo, że z dwóch poprzednich filmów wiemy, że potrzeba wszystkich siedmiu. Może to ma jakiś związek z w/w zdarzeniem, ale nie jest to w żaden sposób wytłumaczone.
Po trzecie, zakończenie jest okropne. Nie przeszkadza mi jego "kameralność", problem w tym, że najpierw mamy całkiem duży build up... szast, prask i wszystko się kończy. Po upale zawsze przychodzi burza. Tutaj był upał, były czarne chmury, ale nie było ani jednego grzmotu.
Jest jeszcze kilka innych drobiazgów, ale mniejsza z tym, bo to i tak dobrze napisany film.
Podobał mi się wątek walczących z Damienem mnichów. Sam Damien był ciekawą postacią. Z jednej strony dążący do celu po trupach i demoniczny, z drugiej strony szanowany polityk, którego wszyscy uwielbiają i mają ku temu powody.
Zresztą, Sam Neill jako Damien jest jedyną rzeczą, która ten film ciągnie do góry. Gdy go widziałem, byłem w stanie uwierzyć, że ten facet jest synem samego Diabła.
"The Final Conflict" rzuca drobnymi nawiązaniami do pierwszej części, jak na przykład, powraca pies Damiena.
Soundtrack zrobił się nieco bardziej epicki, a miejscami nawet jest równie efektowny, co w części pierwszej.
Trzeci "Omen" może się także pochwalić stroną wizualną. Zdjęcia są sugestywne i idealnie wykorzystują możliwości widescreenu.
Tempo akcji jest z kolei bardzo powolne. To bardzo spokojny film, miejscami wręcz brakuje solidnej dawki napięcia.
Nie powiem, że to jest satysfakcjonujące zamknięcie, ale z pewnością jest to film lepszy od "Damien, Omen II". Posiada kilka ciekawych pomysłów, a postać Damiena rozwija idealnie.
Technicznie jest też bardzo dobrze zrealizowany... ale to nadal nie jest TO.
Klimat uległ nieco zmianie, wciąż brakuje siły przebicia, a dziury fabularne też robią swoje.
Mimo to, poczucie zmarnowanego potencjału jest o wiele mniejsze.
Dla samego Sama Neilla warto.
Tym razem Richard Donner postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Początkowo miał zająć stołek reżysera, lecz później zadowolił się jedynie posadą producenta.
Widzieliśmy już Damiena jako małego chłopca, jako nastolatka, wiec przyszedł czas, abyśmy zobaczyli dorosłego już Antychrysta u szczytu swojej władzy.
Za pomocą swoich diabelskich mocy Damien obejmuje posadę ambasadora Wielkiej Brytanii, przygotowując się na ponownie narodziny Chrystusa.
Fabuła "The Final Conflict" mocno czerpie z przypowieści o Herodzie, co jest >według mnie< całkiem dobrym rozwiązaniem i też nadaje całości smaku. Świta Damiena liczy ogromną liczbę ludzi, w tym harcerzy, a nawet księży... rzeź niewiniątek szybko wstrząsa Anglią.
W międzyczasie sztylety Megido wpadają w ręce mnichów z Subiaco i ci podejmują nierówną walkę z Damienem, przy okazji starając się odszukać Boże Dziecię.
Podczas, gdy drugi "Omen" cierpiał z powodu braku sensownej fabuły, tak trzeci cierpi z innego powodu - Dziury fabularne!
Jeżeli ma nastąpić powtórne przyjście i Chrystus ma osobiście rozprawić się z Antychrystem to... po co istnieją sztylety?
Po drugie, teraz wystarczy tylko jeden sztylet, aby zabić Damiena, mimo, że z dwóch poprzednich filmów wiemy, że potrzeba wszystkich siedmiu. Może to ma jakiś związek z w/w zdarzeniem, ale nie jest to w żaden sposób wytłumaczone.
Po trzecie, zakończenie jest okropne. Nie przeszkadza mi jego "kameralność", problem w tym, że najpierw mamy całkiem duży build up... szast, prask i wszystko się kończy. Po upale zawsze przychodzi burza. Tutaj był upał, były czarne chmury, ale nie było ani jednego grzmotu.
Jest jeszcze kilka innych drobiazgów, ale mniejsza z tym, bo to i tak dobrze napisany film.
Podobał mi się wątek walczących z Damienem mnichów. Sam Damien był ciekawą postacią. Z jednej strony dążący do celu po trupach i demoniczny, z drugiej strony szanowany polityk, którego wszyscy uwielbiają i mają ku temu powody.
Zresztą, Sam Neill jako Damien jest jedyną rzeczą, która ten film ciągnie do góry. Gdy go widziałem, byłem w stanie uwierzyć, że ten facet jest synem samego Diabła.
"The Final Conflict" rzuca drobnymi nawiązaniami do pierwszej części, jak na przykład, powraca pies Damiena.
Soundtrack zrobił się nieco bardziej epicki, a miejscami nawet jest równie efektowny, co w części pierwszej.
Trzeci "Omen" może się także pochwalić stroną wizualną. Zdjęcia są sugestywne i idealnie wykorzystują możliwości widescreenu.
Tempo akcji jest z kolei bardzo powolne. To bardzo spokojny film, miejscami wręcz brakuje solidnej dawki napięcia.
Nie powiem, że to jest satysfakcjonujące zamknięcie, ale z pewnością jest to film lepszy od "Damien, Omen II". Posiada kilka ciekawych pomysłów, a postać Damiena rozwija idealnie.
Technicznie jest też bardzo dobrze zrealizowany... ale to nadal nie jest TO.
Klimat uległ nieco zmianie, wciąż brakuje siły przebicia, a dziury fabularne też robią swoje.
Mimo to, poczucie zmarnowanego potencjału jest o wiele mniejsze.
Dla samego Sama Neilla warto.
Subskrybuj:
Posty (Atom)