Jest marzec, więc czas na kolejną recenzję w roku Lovecrafta. Inaczej Wielcy Przedwieczni wpierdolą moją duszę na śniadanie.
Fani prozy Lovecrafta od zawsze błagali o wierną filmową adaptację. Różni twórcy robili z opowiadaniami samotnika z Providence różne rzeczy, lecz z reguły nie wychodzili poza sztampowe kino klasy B. Tak było do czasu, aż przyszło HPLHS i dało nam "Zew Chtulhu".
Bezimienny mężczyzna dziedziczy po swoim dziadku stos dokumentów dotyczących kultu tajemniczego bóstwa imieniem Chtulhu. Postanawia kontynuować badania dziadka, co będzie miało na jego psychikę bardzo negatywny wpływ...
Jak uchwycić klimat prozy Lovecrafta? - oto orzech, którego żaden z filmowców nie był w stanie rozgryźć. Jasne, zdarzały się takie perełki jak "Die, Monster, Die!", czy "From Beyond" - to były dobre filmy same w sobie i jako przedstawiciele klasy B, ale ze swoimi książkowymi pierwowzorami miały albo bardzo mało wspólnego, albo nie miały zupełnie nic.
Opowiadania Lovecrafta prawie zawsze pisane były w pierwszej osobie i miały formę relacji, lub pamiętników. Tylko jeden rodzaj kina byłby w stanie uchwycić klimat takiej narracji a jest nim... nieme kino. Zresztą, Lovecraft tworzył w latach 20stych, więc wybór konwencji jest podwójnie trafny.
Sama stylizacja jest wykonana bardzo starannie, niemal perfekcyjnie. Ujęcia w większości (poza kilkoma małymi wyjątkami) są statyczne, scenografie i aktorstwo - kiczowate i teatralne a jednocześnie trzyma wysoki poziom, idealnie odwzorowując standardy kina lat 20stych.
Jako bonus - pod koniec ostajemy jeszcze uroczą animację poklatkową.
Fabularnie z kolei... abstrahując słowa pewnej lubianej osobistości - Chcieliście wiernej adaptacji, no to ją macie!
Wszystko jest dokładnie tak, jak w opowiadaniu, a dzięki planszom tekstowym twórcy mogą je wręcz cytować... co, rzecz jasna bezustannie robią.
Historia ma bardzo szkatułkową postać - retrospekcje mają swoje własne retrospekcje, ale przejścia są na tyle zgrabne i płynne, że widz nie straci wątku.
No ale stylistyka i cytowanie oryginału to jedno. Czy mrok i napięcie pierwowzoru się zachowało?
Cóż... TAK!
"Zew..." jest mroczny niepomiernie, niepokojący i paranoiczny, a wszystko za sprawą, znowu, świetnych zdjęć i jeszcze lepszej muzyki (miejscami przywodzącej mi na myśl kompozycje Lesa Baxtera z "Horroru w Dunwich").
"Zew Chtulhu" zasługuje podwójnie na uznanie. Nie tylko za to, co udało mu się osiągnąć, ale też przez to, że osiągnęli to... kompletni amatorzy. Ten film nie miał ani budżetu, ani grona specjalistów. Stworzyła go tylko grupa oddanych fanów i widać jak dużo pasji włożono w ten projekt.
Jeżeli jesteś wielkim fanem Lovecrafta, a ten film dalej Cię nie usatysfakcjonował to... nie wiem. Nic chyba nie będzie w stanie tego zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz