Minął rok. New Line Cinema wypuściło kolejny sequel "Koszmaru...". Ponownie reżyserem mianowany zostaje nowicjusz, ponownie film powstaje w bólach. Tym razem jednak widownia reaguje niezbyt pozytywnie. Tak, dopiero teraz. Niedawno obrzuciłem gównem "Władcę snów", ale jednak film był swego czasu hitem i widownia przyjęła go bardzo ciepło. Co takiego jest w "Dziecku snów", że tak bardzo go znielubiono?
To jest po części bezpośrednia kontynuacja - Alice nadal jest główną bohaterką.
Śni się jej koszmar o Amandzie Krueger. Jak wiemy z "Wojowników snów" zakonnica została przez przypadek zamknięta ze zgrają chorych psychicznie przestępców i ci gwałcili ją setki razy... i tak oto Freddy Krueger został poczęty. Skoro mowa o Freddym, jakimś cudem udaje mu się tę senną wizję wykorzystać i się odrodzić. Cóż... ma to więcej sensu niż sikający ogniem pies.
Ale nie będzie to jedyna wielka nowina, bowiem Alice jest w ciąży. Ale żeby nie było tak kolorowo - Freddy wykorzystuje teraz sny nienarodzonego dziecka, żeby dobierać się do kolejnych nastolatków w Springwood... tak jak to robił z Alice w części poprzedniej. Przy okazji stara się dziecko zamienić w podobnego sobie.. albo je opętać... albo coś podobnego...
Jedyną nadzieją dla Alice okazuje się uwolnienie duszy Amandy, bo jest to jedyna rzecz, której Freddy w ogóle się boi.
"Koszmar z ulicy wiązów 5: Dziecko snów" jest pojebanym filmem. Stephen Hopkins, będąc zapalonym fanem komiksów poszedł w kierunku mocnej psychodeli operując brudem, mrokiem i wyśrubowaną groteską.
Ten film ma dwie sceny śmierci, uchodzące za najbardziej brutalne i obrzydliwe w całej serii. Pierwszą jest scena na przyjęciu, drugą - moją ulubioną - scena jazdy na motorze. Don, chłopak Alice, podczas jazdy samochodem zasypia i po rozpieprzeniu się nim wsiada na motocykl i kontynuuje swoją przejażdżkę. Nagle motor zaczyna scalać się z jego ciałem... nikt tego nie potwierdził, ale ta scena na pewno jest nawiązaniem do Cronenberga... i głównie dlatego jest tak zajebista.
Z kolei trzecia scena śmierci w filmie ssie. Otóż, jest sobie postać, która lubi komiksy (w ramach nawiązania do hobby reżysera), i w swoim śnie walczy z Freddym... jeżdżącym na deskorolce... który później sam zmienia się w komiksowego złoczyńcę... wiecie co, może sobie jednak daruję. Ta scena jest niebotycznie głupia i nie pasuje do reszty filmu zupełnie.
Inną rzeczą, która mi się nie podobała była sama Alice. Jej bohaterka przeszła w poprzednim filmie przez szereg zmian. Wszyscy ją lubili. W "Dziecku snów" z kolei jest nie do zniesienia. Ciągle panikuje i rozpowiada wszystkim i Kruegerze z uporem maniaka, a potem dziwi się, że wszyscy mają ją za wariatkę. To kompletnie nie pasuje do jej charakteru i irytuje.
Reszta postaci jest.... taka sobie. Nikt nie denerwuje, ani też nie zapada w pamięć w jakikolwiek inny sposób.
Efekty specjalne są solidne. Niektóre wyglądały archaicznie, film stosuje dużo animacji poklatkowej.
Ale wiecie co jest najlepsze? Film ma jeden, spójny ton! Jasne, Freddy wciąż sypie one-linerami, ale wydają się one nieco bardziej stonowane i ładnie komponują się z groteskową, gęstą, mroczną i nawet lekko depresyjną atmosferą. Tu nie ma nawet porównania z głupawym "Władcą snów".
Czy podobało mi się "Dziecko snów"? Cóż... tak!
Pomijając spieprzenie charakteru głównej bohaterki, film naprawia błędy poprzednika i jako sequel jest całkiem interesujący. Podoba mi się ten mrok i groteska. Czułem, że oglądam horror, a nie głupawą, niezdecydowaną komedyjkę.
Niestety... jakimś cudem na "Władcę snów" wszyscy zareagowali zachwytem, natomiast na "Dziecko..." wszyscy mocno kręcili nosem. Dlatego też New Line Cinema postanowiło, że czas skończyć z Freddym Kruegerem... w najbardziej gówniany sposób z możliwych...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz