niedziela, 31 lipca 2016

Skullduggery (1983) reż. Ota Richter

W tym miesiącu mówiłem co nieco o różnym filmowym gównie, więc na sam koniec pomówmy sobie chociaż o gównie, które jest zabawne.
O "Skullduggery" pewnie nigdy nie słyszeliście, a jeśli już to prawdopodobnie z tego samego źródła, co ja. Noah Antwiler zrecenzował ów film w ramach The Spoony Experiment.

Historia zaczyna się w Anglii roku 1382. Pewien Zły Czarnoksiężnik miał układ z pewnym randomowym gościem. Gość swojej części umowy musiał nie dotrzymać i zostaje zabity zatrutym jabłkiem i spinką do włosów. Na tym się jednak nie kończy. Czarnoksiężnik roszczy sobie prawo do dusz potomków owego bezimiennego koleżki.

Później akcja przenosi się do U.S.A., do miasteczka Trottelville, roku 1982. Tam poznajemy Adama, potomka randomowego gościa. Razem ze swoimi przyjaciółmi pracuje w wypożyczalni kostiumów, gdzie urządzają sobie także sesje w Dungeons & Dragons.
Gra ma na chłopaka dziwny wpływ. Adam zaczyna mieć halucynacje, słyszy głosy w swojej głowie, miewa wizje wspomnień swojego zabitego przodka i za sprawą tego wszystkiego  zaczyna zabijać przypadkowe osoby.

Nie wiem, kim u diabła jest Ota Richter (stawiam, że kosmitą, ewentualnie Tommym Wiseau), ale jego "wiekopomne dzieło" sprawi, że przez długi, długi czas będziecie się zastanawiać, czy to już geniusz, czy jeszcze szaleństwo?
Może Richter inspirował się włoskimi horrorami? Nie wiem. Tak, czy inaczej "Skullduggery" jest jak podróż do czyjeś chorej wyobraźni, albo odkrycie alternatywnego wszechświata...

Choć szkielet (schemat) fabuły nie jest specjalnie skomplikowany - kolesiowi odbija i rusza dokonywać rzezi - to jednak nie mamy do czynienia ze slasherem. Ów schemat  za to jest ubrany w absurdy daleko wykraczające poza wyobraźnię zdrowego psychicznie człowieka. Fabuła bowiem nie ma zbyt wiele sensu na początku i nieprzerwanie go zatraca.
Ale to i tak nic, bowiem najbardziej rozbrajają rzeczy, które przemykają na drugim planie, albo w tle. Rzeczy, które nie mają wpływu na fabułę, a jedynie krążą wokół niej.

Filmweb i IMDB klasyfikują "Skullduggery" zarówno jako horror jak i komedię. Ja jednak... sam do cholery nie wiem.
Bo z jednej strony film przez długi czas traktuje siebie całkiem serio. Z drugiej strony pojawiają się rzeczy tak kuriozalnie dziwne i znikąd, że niemożliwym jest, aby były robione na poważnie. Z trzeciej strony, to wszystko jest zbyt precyzyjne, by było robione tylko dla jaj.

Technicznie film wypada różnie, choć w gruncie rzeczy tanio. Krwi nie ma prawie wcale. Z kolei montaż jest w jednej scenie wykorzystywany przez tajemniczego magika to wykonania magicznych sztuczek.
Niektóre zdjęcia są całkiem ładne, ale oświetlenie niektórych planów bardzo utrudnia zobaczenie tego, co się dzieje na ekranie.
Soundtrack jest funkowy i długo będzie Wam siedzieć w głowach, zapewniam Was.
Aktorstwo jest śladowe.

"Skullduggery" powinno być znane o wiele szerzej. Czegoś tak wykrzywionego nie zobaczycie nigdzie indziej. Ja sam, pomimo mojej całkowitej konsternacji śmiałem się wielokrotnie. To film, który śmiało można postawić obok "The Room", "Trolla 2" "Yora" i innych filmów tak złych, że aż dobrych.
Zresztą - wyzywam Was! Spróbujcie sami przebrnąć przez ten... film. Specjalnie używałem samych ogólników i nie popierałem tego, co napisałem przykładami, bo nie chcę Wam zepsuć zabawy. Zaufajcie mym słowom i dajcie swoim szczękom wypaść na podłogę.

czwartek, 28 lipca 2016

The Curse (1987) reż. David Keith

Rok Lovecrafta trwa! W związku z tym, na zakończenie miesiąca Lovecraftowska recenzja. Jednak seanse nowych filmów nie były aż tak bolesne, z kolei moja spontaniczna zabawa z filmami z YT skończyła się bardzo szybko. Po dwóch takich paździerzach nie chcę się więcej męczyć. Na szczęście "The Curse" okazał się całkiem niezłym filmem.

Jest sobie rodzina Hayesów. Nathan Hayes jest stereotypowych katolikiem cytującym biblię, dla którego wszystko jest karą od Boga. Ma on syna, który jest stereotypowym grubym debilem. Ma także przybranego syna, który nie do końca może się odnaleźć w stereotypowym otoczeniu. Żona Hayesa z trudem znosi swojego nowego męża i ostatecznie szuka miłości w rękach innego faceta.
Pewnej nocy w pobliżu farmy Hayesów ląduje przedziwny meteoryt. Okazuje się on mieć dziwny wpływ na otoczenie. Po pewnym czasie zaczyna się topić, zakażając wodę, ziemię, owoce, warzywa, zwierzęta i tak dalej. Nastawiona na toksyczne jedzenie rodzinka sama zaczyna mutować i popadać w obłęd.

"The Curse" bazowane jest na "Kolorze z przestworzy". Oczywiście, nie jest wierną adaptacją opowiadania, ale czerpie z niego na tyle dużo motywów, że fani prozy Lovecrafta na pewno uśmiechną się pod nosem. Zwłaszcza, że mutacje i gnicie oraz szaleństwo kolejnych członków rodziny zostało pokazane całkiem sprawnie. Oczywiście, kiczowate efekty specjalne zrobiły swoje, wkradły się głupkowate wstawki, ale poziom dziwności i obrzydliwości jest na tyle wysoki, że rekompensuje wszystko.
Początek filmu może wprowadzić każdego w błąd, bowiem od raz obnażona zostaje jego największa wada. Bohaterowie są niesamowicie irytujący. Ma to swoje korzenie w ich jednowymiarowości, a gra aktorska jeszcze bardziej to uwydatnia. Stereotypowy katolik, stereotypowy grubas, plus jeszcze stereotypowy burmistrz, będący chujem do potęgi entej. Facet chodzi w jednym i tym samym garniturze, zawsze ma cygaro w ryju, gada w taki debilny sposób i każdą swoją wypowiedź kończy tym samym irytującym chichotem. No i koleś ma plan jak zarobić na spadku meteorytu, mimo wyraźnego ostrzeżenia, że ten może być toksyczny. A najgorsze jest to, że facet jest całkowicie zbędny. Nie pełni on innej roli w historii, jak tylko pokazywać się raz na jakiś czas i przyprawiać mnie o białą gorączkę.
Klimat filmu jest miażdżący. Od chwili pojawienia się meteorytu paranoja stopniowo wzrasta. Zwierzęta wpadają w szał, z ich ciał wysypują się robaki, domownicy dostają pierdolca, ich twarze się deformują... a w środku wszystkiego jest jeden dzieciak, który jako jedyny od początku wie, że coś jest nie tak, ale wszyscy mają go w dupie. Typowe.

"The Curse" to całkiem udane kino klasy B. Dobrze adaptuje zaczerpnięte z opowiadania elementy i posiada bliski mu klimat. Jest niepokojące, potrafi zarzucić porządną obrzydliwa scenką... ale zanim do tego przejdziemy trzeba przecierpieć paradę wkurwiających postaci. David Chaskin przeszedł nimi samego siebie.
Ostatecznie polecam ten film, ale z przymrożeniem oka.
Ciekawostka: producentem był Lucio Fulci.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Errata do recenzji Oculusa (2013) reż. Mike Flanagan

Jakiś czas temu odbyłem dyskusję odnośnie "Oculusa" i zdałem sobie sprawę z tego, że nie wspomniałem o dziurach fabularnych, jakie ten film posiada. Nie wpłynęło to w żaden sposób na moją opinię, wciąż uwielbiam ten film i uważam go za jeden z bardziej udanych horrorów od 2010 roku, jednakże cały koncept doprowadzającego do obłędu lustra ma jedną zasadniczą dziurę.

Kaylie sprowadza swojego młodszego brata i postanawia udowodnić światu, że jej ojciec nie był mordercą, a jedynie ofiarą Lustra Lassera.
Przede wszystkim, jest to nędzna motywacja do igrania z tym, jak się okazuje potężnym nadnaturalnym bytem. Zwłaszcza, że lustro potrafi pierwszorzędnie mieszać każdemu w głowie i wszelkie zorganizowane przez Kaylie środki ostrożności nie zdają się na nic.

Druga sprawa - lustro nie działa, kiedy jest czymś zakryte. Gdy jest odkryte, nie można mu nic zrobić, jednak wystarczy zawiesić na nim byle płachtę, aby było bezbronne i  bezsilne. Logiczna konkluzja jest jedna - nie odkrywać lustra i rozdupczyć je, kiedy jest zasłonięte. Problem byłby rozwiązany.

I to by było na tyle.

niedziela, 24 lipca 2016

Lucifer / Goodnight GodBless (1987) reż. John Eyres

W to niedzielne popołudnie nadszedł czas na zrecenzowanie kolejnego YouTube'owego seansu na ślepo. Tym razem jednak trafiłem na paździerz tak straszliwy, że musiałem robić sobie przerwy.

"Lucifer", albo "Goodnight GodBless" zaczyna się od przebranego za księdza maniaka, który zaczyna strzelać do gromadki dzieci. Na tym się jednak nie kończy, bowiem szalony morderca wyżyna kolejne przypadkowe osoby.
Sprawą zajmuje się policjant Joe Yamovich. Nawiązuje on kontakt z matką jedynej ocalałej po masakrze dziewczynki i dwójka zaczyna natychmiast na siebie lecieć. Ale sielanka nie trwa długo, bowiem morderca postanawia kobiecinę zarżnąć.

John Eyres man a swoim koncie trylogię "Shadowchasera" z Frankiem Zagarino i żaden z tych filmów nie był tak żałosny jak "Lucifer".
To nawet nie wygląda jak film budżetowy, a jak tania, koślawa amatorka. Zdjęcia nie są w jakimkolwiek stopniu ciekawe, a oświetlenie potrafi skutecznie uniemożliwić zobaczenie czegokolwiek. Innymi słowy, czarna plama jest tutaj szczytem artyzmu.
Z udźwiękowieniem też nie jest cokolwiek lepiej. Wszelkie szumy otoczenia wielokrotnie zagłuszały kwestie bohaterów.
Montaż miejscami kuleje strasznie, sceny zabójstw montowane są tak, byleby broń Boże niczego nie pokazać. O gore można zapomnieć. Kilka czerwonych plamek na ubraniu to wszystko, co dostaniecie.

Aktorstwa nie muszę chyba nawet komentować. Nie da się komentować czegoś, co nie istnieje.
Pod względem fabuły... film posiada lekko kontrowersyjny pomysł wyjściowy, ale nie robi z nim niczego, wręcz chyba sam o nim zapomina. Nasz obłąkany księżulo jest jak Michael Myers. Porusza się jak robot, nic nie mówi, dźga tylko kolejne osoby nożem, a przez cały film nie widzimy jego twarzy.

Gdyby nie przypadek, pewnie bym o tym żałosnym filmidle nie usłyszał. Przed seansem nie wiedziałem nawet na co się piszę. Ale jeśli ktoś z Was wpadnie w czeluściach internetu na ten filmowy syfilis, nie ruszajcie go. Niech ginie w mrokach zapomnienia.

piątek, 22 lipca 2016

Maya (1989) reż. Marcello Avallone

NOTKA: Recenzowanie nowych filmów zrobiło się już nudne.W związku z tym wpadłem na pewien pomysł.
Od niedawna YouTube w swojej niesamowitej dobroci postanowił wyrzucać mi na stronę główną rozmaite B-klasowe śmiecie. Przyszedł mi do głowy pomysł na taką zabawę - wybrać kilka losowych filmów i obejrzeć je, nie wiedząc o nich niczego (bez sprawdzania ocen na filmwebie, bez czytania opisów, recenzji i tak dalej).

Oniryczne kino grozy też można robić dobrze, albo źle. "Maya" z 1989 roku jest dobrym przykładem tego, jak nie powinno się tego robić. I choć w pewnym stopniu wiedziałem na co się piszę, liczyłem jednak na coś w miarę zjadliwego, albo chociaż tak pokracznego, że aż zabawnego.

Amerykański archeolog Salomon Slivak przebywa w Meksyku, gdzie bada aztecką piramidę. Pewnego dnia śni mu się koszmar, a niedługo potem zła demoniczna siła zabija go u stóp wspomnianej piramidy.
Do miasteczka przybywa córka Slivaka i z pomocą bucowatego Petera postanawia odkryć, co zabiło jej ojca. Okazuje się ,że mieszkańcy miasteczka są częścią jakiegoś kultu, który niedługo będzie świętować ku czci boga śmierci, lub czegoś takiego.
Dookoła dzieją się dziwne rzeczy, fabularny bałagan się pogłębia, a bohaterowie starają się jakoś wszystkiemu przeciwdziałać.

"Maya" to film tani. Pierwsza jego połowa jest nienatchniona, nudna i praktycznie pozbawiona klimatu. Prawie wszyscy bohaterowie są przedstawieni jako kompletne dupki, przez co trudno jest polubić któregokolwiek z nich. Kiedy jednak przestaną zachowywać się jak skończone mendy, okazują się być pozbawionymi osobowości kukłami. Jedynymi zapadającymi w pamięć postaciami z całej tej zgrai są te dwa przerysowane gnojki, które starają się uchodzić za twardzieli. Jeden z nich napinał się do kamery tak mocno, że myślałem, że skóra na jego twarzy w końcu zacznie pękać.
(Proszę bardzo)

W drugiej połowie seansu coś zaczyna się dziać. Na horyzoncie pojawia się jakaś strona wizualna, zdjęcia jakby robią się lepsze, film nawet raczy nas jedną obleśną sceną i dwoma pomysłowymi morderstwami.
Niestety wszystko jest boleśnie tanie, więc mimo sporego pierwiastka brutalności, wypada mało przekonująco.

"Maya" ma w zanadrzu jeszcze całkiem sporą dawkę golizny, ale raczej to całokształtu nie ratuje.

"Maya" dłużyła się i męczyła niemiłosiernie. To film, który ma dosłownie momenty. Kilka dobrych scen unoszących się na powierzchni pomyj. Wszystko to piszę na świeżo po seansie i po głowie cały czas chodzą mi te trzy słowa - nudny, nienatchniony, męczący.
Do zapomnienia.

czwartek, 21 lipca 2016

Silent Hill: Revelation (2012) reż. Michael J. Bassett

Na "Silent Hill: Revelation" trafiłem przypadkiem na jednym z maratonów grozy. Choć bawiłem się na nim całkiem nieźle, ni w ząb nie byłem w stanie zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Po nadrobieniu części pierwszej i odświeżeniu go sobie zacząłem rozumieć, czemu wszyscy tak bardzo tego filmu nienawidzą.

Film zaczyna się od nastoletniej Sharon... która mieszka z ojcem. Od lat uciekają, zmieniają swoje personalia, i tak dalej... ale, przed czym uciekają?
Sharon, nazywa się teraz Heather i ciągle miewa makabryczne halucynacje, a w jej snach pojawia się Alessa i mówi jej, że nie wolno jej iść do Silent Hill.
Film na starcie wprowadza kurewskie zamieszanie względem finału poprzednika. Co takiego zdarzyło się między tymi filmami, że Sharon wróciła, a jej matka nie. Ciągle zadawałem sobie różne pytania... aż dostałem na nie odpowiedź.

Otóż...
Rose, matka Sharon rozbiła jakąś pieczęć, odesłała mężowi nic nie pamiętajacą córeczkę i kazała mu ją chronić przed niejakim Zakonem Valtiel, na czele którego stoi albinotyczna Claudia Wolf, siostra Christabelli z pierwszego "Silent Hill". I "Revelations" stara się nam wmówić, że Zakon i religijni fanatycy z poprzedniego filmu to jedno i to samo, chociaż ewidentnie widać, że wcale, kurwa, nie. Christabella i jej świta byli po prostu sfiksowanymi fanatykami, cytującymi Biblię jak pojebani, a nie kultem pragnącym narodzin Boga na Ziemi. Swoją drogą, matką dla tego Boga ma być właśnie Alessa. Ta demoniczna dziewczynka, którą kazali spalić na stosie. Alessa wtedy rozbiła się na dwa byty. Sharon jest jej dobrą stroną i musi wrócić do Silent Hill, aby połączyć się z tą złą i pałajacą nienawiścią... ułóżcie sobie to wszystko w głowie i powiedzcie sami jak bardzo to nie ma sensu.
Oczywiście ojciec Sharon zostaje porwany, a dziewczyna, wbrew wszelkiemu rozsądkowi rusza mu na ratunek... i oczywiście daje dupy i wszystko odkręcać musi Deus ex Machina, czytaj: Pyramid-head.

Jeśli cokolwiek z tego załapaliście, to jesteście naprawdę dobrzy. A teraz do rzeczy...
Nie wiem, jak dużo "Silent Hill: Revelation" zaczerpnął z gier, ale twórcy musieli być ogromnymi fanami "Hellraisera".
Przede wszystkim, film wywala nastrojowe, gotyckie kino grozy i zastępuje je absurdalna rozwałką pełną krwi i flaków. I na pozór nie ma w tym nic złego, ale niczym to nie przypomina pierwszego "Silent Hill".
Scenariusz to jeden wielki bałagan. Na początku zostajemy kompletnie skołowani, przez długi czas nie wiemy co, jak, gdzie, kiedy i dlaczego, aż film postanawia wysypać całą ekspozycję w jednej, góra dwóch scenach. Bohaterowie dosłownie tłumaczą wszystko, co miało miejsce do tej pory, i co dopiero będzie się działo, a później fabułka jakoś, kolejnymi absurdami zostaje popychana naprzód. Krótkie pojawienie się Rose na początku jest idealnym przykładem lenistwa scenarzystów. Kobitka pojawia się, rzuca ekspozycją i znika.

Claudia Wolf jest słabym czarnym charakterem. To rozwodniona wersja Christabelli, która jest także... Cenobitką...? Jej plan nie ma zbyt wiele sensu, ona sama jest nudna i płytka.
Motywacja naszej głównej bohaterki też jest kompletnie do dupy. Heather/Sharon jest uparta jak osioł. Wszyscy mówią jej, że nie może wrócić do Silent Hill, na co ona bez przerwy powtarza jak zacięta płyta, że musi ratować tatę. Musi i koniec. I, oczywiście po drodze robi wszystko to, czego Zakon od niej oczekuje.

Pojawia się kilka znanych z poprzedniej części potworków, plus jeszcze kilka, których nie widzieliśmy. Wszystkie wyglądają super (poza jednym), ale ponownie wydają się one być tylko dodatkiem do historii i nie pełnią w niej żadnej większej roli.
Pewnie gdybym miał jakiekolwiek emocjonalne podejście do gier, wkurwiłbym się na niego nieopisanie. "Revelation" to bardzo zły film, o pokracznym wręcz scenariuszu... ale skłamałbym mówiąc, że się na nim dobrze nie bawiłem. Po złapaniu dystansu doceniłem gore i surrealistyczną stmosferę. Technicznie film wygląda dobrze, jest intensywny i nie nudzi. Jest głupi jak cholera, ale oferuje sporo krwawej jatki.
Nie polecam go nikomu. To tylko i wyłącznie Guilty Pleasure.

środa, 20 lipca 2016

Silent Hill (2006) reż. Christophe Gans

Z serią "Silent Hill" nigdy nie miałem tak naprawdę styczności. Filmy widziałem dawno temu, a w gry nigdy nie grałem, dlatego też porównań do materiału źródłowego nie będzie. Jeśli komuś się moje podejście kompletnego laika nie spodoba, wybaczcie.
Na temat "Silent Hill" z 2006 roku krążą dość sprzeczne opinie, a o filmowych adaptacjach gier - głównie negatywne. Nie wiem jaką adaptacją jest film Christophe'a Gansa, ale jako horror jest zaskakująco dobry.

Film szybko rzuca nas w sam środek akcji i natychmiast przechodzi do konkretów.
Malutka Sharon Da Silva śni o miejscu zwanym Silent Hill i lunatykuje. Nie wiedząc co robić, matka dziewczynki, Rose zabiera małą w podróż do tajemniczego miasta.
Szybko okazuje się, że miasteczko jest we władzy groteskowych stworów i fanatycznego religijnego kultu...

Początek był dla mnie ciut rozczarowujący, bowiem niewiele się wówczas dowiadujemy o bohaterach. Do Silent Hill trafiamy już w 10, albo 15 minucie seansu... ale to tylko pozory, bowiem wszystko wychodzi "w praniu". Scenariusz i charyzma aktorów robią na tyle dobrą robotę, by postacie były dla widza ludźmi z krwi i kości, a nie tekturowymi wycinankami. OK, nie są specjalnie skomplikowane, ale chce się je śledzić.

Choć "Silent Hill" nie pierniczy się ze wstępem, to tempo jest dość powolne. To film nastrojowy, który w wręcz hipnotyczny sposób wciąga widza w atmosferę mroku i melancholii. Strona wizualna jest obłędna, balansuje bowiem na granicy brudu, surrealizmu i gotyku w klasycznym wydaniu. Współgra z tym niesamowity (!) soundtrack, który zapewne zapożyczono z gier. I tylko CGI nie zestarzało się zbyt dobrze, animowane potworki z bliska wyglądają mało wiarygodnie.
Niemniej jednak, gdy trzeba podkręcić napięcie, film robi to dostatecznie dobrze, ale też nie za mocno.

Fabularnie film trzyma się dobrze, ale posiada swoje wady.
Nikt nigdy nie wyjaśnia jak Silent Hill funkcjonuje, a przyczyny pojawiania się potworów nie są zbyt klarowne. Na pewno ma to związek z tą jedną dziewczynką, którą kiedyś religijny kult spalił na stosie, ale wolałbym, gdyby zostało to jakoś bardziej rozwinięte, zwłaszcza, że w takiej formie wydaje się to być wręcz wrzucone na siłę. Design kolejnych monstrów jest rewelacyjny i chciałbym, aby było ich ciut więcej. Pyramid-head pojawia się tylko w jednej scenie, co jest strasznym marnotrawstwem.

Bardzo podobał mi się fanatyczny kult Christabelli. Wyglądał jak żywcem wyjęty z jakiegoś filmu z lat 70tych.

W filmie pojawia się Sean Bean.... i nie ginie!!! Niestety sam nie wiem co on i jego postać robią tu w ogóle robią. Nie ma on żadnego wpływu na właściwą akcję, jest zbędny dla fabuły i można by go spokojnie wyciąć.

Wydaje mi się, że "Silent Hill" podszedł z szacunkiem do materiału źródłowego. Jako horror robi spore wrażenie. To film o gęstej atmosferze, w którą wsiąka się jak w gąbkę i zniewalającej stronie audio-wizualnej. Fabuła, choć ma swoje wady jest intrygująca, oryginalna i angażująca. To wartościowy przedstawiciel kina grozy.

wtorek, 19 lipca 2016

Koszmar z ulicy Wiązów (2010) reż. Samuel Bayer

Niedawno napisałem o czymś, co mi się podobało, czas podwinąć rękaw i wsadzić rączkę w gówno po sam łokieć. Remake "Koszmaru z ulicy Wiązów" ssie już od sześciu lat tak samo. Są osoby, które jakoś go tam lubią, ale w kategorii remake'u to najgorsza rzecz, jaka może być. Mam świadomość tego, że moje zarzuty pokrywać się będą z zarzutami miliona innych ludzi... ale skoro już przez ten chłam przebrnąłem, to napiszę o nim kilka słów.

OK, nowego "Koszmaru..." nie należy rozpatrywać w kategorii profanacji, bo nie jest on aż tak zły. To po prostu bardzo zły remake, który wziął oryginalny i dobrze wykorzystany koncept i zamienił go w typowy do bólu slasher.

Dzieciaki są nawiedzane we śnie przez Freddy'ego Kruegera. Przez pierwszą połowę filmu obserwujemy niejaką Kris Fowles (odpowiednik Tiny z oryginału) i za jej pośrednictwem odkrywamy, że rodzice nastolatków coś ukrywają.
W oryginale ten wątek został wpleciony do historii gdzieś na przełomie drugiego i trzeciego aktu. Tutaj pojawia się to od razu, ale ponieważ zupełnie nie znamy bohaterów, nie mieliśmy czasu, żeby ich polubić, cała ta tajemnica nic nikogo nie obchodzi.
Scena śmierci Kris jest wykastrowaną wersją śmierci Tiny. Przede wszystkim - jest bardzo szybka, a przez to mało efektowna. W oryginale było to coś naprawdę groteskowego. W Remake'u jest rzucanie ciałem o ściany, szybko pojawiają się cięcia, jest tylko troszkę krwi... i koniec.

Nie podoba mi się też to, co zrobiono z Nancy Thompson.Wiemy o niej tyle, że jest ładna i lubi malować... i to wszystko. Rooney Mara gra ją kompletnie bez emocji, a scenariusz robi z niej zwykła, pozbawioną charakteru kukłę. Myślę, że porównywanie jej do Nancy z filmu Cravena nie ma nawet sensu.

A Freddy?
Freddy Krueger pozostał niezmieniony. To ten sam Freddy, którego każdy zna z pierwszych trzech części oryginalnego "Koszmaru...", tylko, że w wykonaniu Jackie'go Earle'a Haley'a w generowanym komputerowo make-upie (przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie).  Wciąż się śmieje, wciąż sypie one-linerami (powtarza takie kwestie jak "How's this for a wet dream", czy "I am your boyfriend now, Nancy).
Z jednej strony Haley radzi sobie zaskakująco dobrze, z drugiej zaś nie mogłem pozbyć się wrażenia, że kazano mu bezwzględnie imitować Roberta Englunda.
Przy okazji Freddy'ego film stara się widza wciągnąć w pewną mała grę. Stara się bowiem zasiać ziarenko niepewności, że może Freddy tak naprawdę nie jest zły, że stał się potworem w wyniku niesprawiedliwego samosądu.
Serio, ktoś liczył, że się na to nabierzemy?
Po pierwsze - facet, który skonstruował sobie rękawicę z nożami na palcach nie jest zbyt dobrym materiałem na postać tragiczną.
Po drugie - to jest szyte tak grubymi nićmi, że... brak słów.
W oryginale Krueger został pojmany przez policję, ale wypuszczony z powodu braku dowodów. Spragnieni sprawiedliwości rodzice postanowili wymierzyć ją sami.
W remake'u rodzice postanawiają zajebać Freddy'ego zaraz po odkryciu jego tajemnicy.
Jest moment, kiedy Freddy mówi dzieciakom, że się mści. Oni z kolei wpadają na pomysł, że może Krueger chce im coś pokazać, żeby coś odkryli... taa, i dlatego wyżyna ich po kolei.

Film nie robi nic ciekawego z materiałem źródłowym. Nie modyfikuje go, nie wzbogaca, wręcz upraszcza go i pozbawia wszystkich dobrych elementów. Wes Craven operował stroną wizualną, niepokojącą muzyką i dawał nam bohaterkę z krwi i kości. Remake zbiera elementy z całej serii, sypie różnymi nawiązaniami jak z rękawa - Nancy maluje obrazy koszmarów jak Robert Englund w "Nowym Koszmarze" i pracuje jako kelnerka - tak jak Alice z "Władcy snów",  jest chłopak, który nazywa się Jesse, bo w "Zemście Freddy'ego" był bohater o tym imieniu, pojawia się scena koszmaru na pogrzebie, i tak dalej. Do tego dochodzą znajome kwestie, albo nawet całe sceny, niestety wszystko to w ramach sztampowego slashera, w którym postacie są jedynie bezbarwnym mięsem armatnim.

Remake "Koszmaru..." to po prostu banał małpujący dobry film. To spłycona wersja oryginału z tragicznym wątkiem, którego finał jest dla każdego oczywistą oczywistością od początku.
Profanacją, grzechem, tyfusem, czy cholerą bym go nie nazwał, bo miał kilka momentów, to po prostu gówniany remake.

piątek, 15 lipca 2016

Oculus (2013) reż. Mike Flanagan

Horror jako gatunek musiał przejść długą drogę, zanim przeniknął do mainstreamu i przykuł uwagę Hollywood. Ale czy wyszło mu to na dobre? Na przestrzeni ostatnich lat widownia nauczona została, że mnóstwo jump-scare'ów równa się dobry horror, że to, co wyskakuje nagle z ekranu i jest głośne jest jednocześnie straszne. I jasne, masy (jak to ładnie mój "kolega po fachu" Oskar określił) Januszy Horroru łapią się na nie, ale osoby nieco bardziej obeznane, znające i kochające klasykę stawiają kinu grozy poprzeczkę o wiele, wiele wyżej. Na przestrzeni ostatnich lat horror mocno się zdegenerował, bo te najbardziej schematyczne, tanie i pełne jump-scare'ów pierdoły są wynoszone ponad niebiosa. Ale hej, to wcale nie musi znaczyć, że każdy horror powstały na przestrzeni ostatnich sześciu lat musi być do dupy, prawda?

PRAWDA!?

OK, zgrywam się. Film, o którym dzisiaj mowa, czyli "Oculus", miał premierę w 2013 roku i przeszedł bez echa. W Polsce z kolei miał premierę dopiero w 2015 roku. A szkoda, bo to kurewsko dobry film.

Przed laty rodzina Russellów kupiła do swojego domu pewne bardzo stare lustro. Jego obecność ma bardzo zły wpływ na ojca malutkich Kaylie i Tima i doprowadza go do utraty zmysłów. Dzieciaki wychodzą ze wszystkiego cało, jednak Tim trafia do szpitala psychiatrycznego, z kolei Kaylie ląduje w sierocińcu.
Po latach rodzeństwo spotyka się ponownie, odszukuje lustro i zamierza je zniszczyć, unicestwiając przy okazji zamieszkujące je złe moce.

Reżyser Mike Flanagan musi być fanem Lovecrafta, bowiem serwuje historie utrzymaną w mrocznym, pokręconym i fatalistycznym klimacie bardzo w stylu opowiadań Pana L.
Nie dowiadujemy się czym tak naprawdę jest Lustro Lassera, ale wiemy, że potrafi pierwszorzędnie mącić ludziom w głowach i ma długą historię w doprowadzaniu ludzi do obłędu i ich zabijaniu. Koncept jest nie tylko oryginalny, ale i doskonale wykorzystany. Rzadko kiedy to, co widzimy i słyszymy, jest tym, co widzimy i słyszymy. Myślisz, że wgryzasz się w jabłko, a tak naprawdę trzymasz w dłoni żarówkę, i tak dalej... Tak więc o napięcie i zwroty akcji można być spokojnym. "Oculus" jest pokręcony i nieprzewidywalny.
Film równolegle opowiada dwie historie. Śledzimy rodzeństwo Russellów w dorosłym życiu i poprzez retrospekcje poznajemy czasy ich dzieciństwa i pierwszą konfrontację z Lustrem. Zrobione to jednak zostało identycznie jak w "Dotknięciu Meduzy" Jacka Golda, czyli bez przejść, co z początku może wprawiać w mała konfuzję, ale da się do tego przyzwyczaić.

"Oculus" był dla mnie swego rodzaju objawieniem, bowiem dał mi wszystko, czego od dobrego horroru wymagałem. Ciekawą, oryginalną fabułę, sporą dawkę napięcia i niepokojących scen no i klimat, który wgniata w krzesło, nawet za trzecim razem. To trochę jak w "Paszczy szaleństwa", tylko poważniej i na o wiele mniejszą skalę, niemniej równie efektownie. Fani pokręconych horrorów o popadaniu w obłęd powinni być zachwyceni.

wtorek, 12 lipca 2016

Naznaczony (2010) reż. James Wan

Z "Naznaczonym" miałem spore problemy w przeszłości. Nie miałem nawet zamiaru wracać do niego kiedykolwiek, ale w ramach lipcowego cyklu recenzji postanowiłem go sobie odświeżyć. Jak się on prezentuje dzisiaj?

Rodzina Lambertów wprowadza się do nowego domu. Nie dane im jednak będzie się nim cieszyć zbyt długo, bowiem pewnego dnia ich syn Dalton wpada w śpiączkę będącą zagadką dla lekarzy. Familia rozpacza, ale to dopiero początek. Pani Lambert coraz częściej widuje dziwne postacie przechadzające się po domu. Oczywiście, są do duchy i z każdym kolejnym dniem stają się coraz bardziej bezkarne. Gdy zmiana miejsca zamieszkania nie pomaga, Lambertowie proszą o pomoc badaczy zjawisk paranormalnych...
Na starcie muszę przyznać, że "Naznaczony" jest o wiele lepszym filmem niż "Obecność", mimo iż fabularnie filmy są do siebie bardzo podobne. I powód ku temu jest bardzo prosty - Reżyser operuje tu jakąś stroną wizualną i nie kręci całości w nudny, byle jaki sposób. Szkoda, że sprowadza się to tylko do przepuszczenia 2/3 filmu przez szary filtr.
Pozostała 1/3 to ta dziejąca się już w wymiarze duchów, który jest najlepszym elementem całości. Jego wygląd i sposób funkcjonowania jest oryginalny i niepokojący, w dodatku to jedyna partia filmu, gdzie czuć artystyczny dotyk w zdjęciach, scenografii i oświetleniu. Wszystko tu gra, a obecność mocnych kolorów cieszyła mnie niezmiernie.

Fabułę można podzielić w dokładnie taki sam sposób. 2/3 to utrzymana w dość smętnym tonie historia o nawiedzeniu, w dodatku zatrzymująca się w miejscu wiele razy. Mały Dalton jest w śpiączce, jego matka zostaje sama w domu, duchy ją straszą... i tak dwa razy, zanim fabuła ruszy cokolwiek do przodu. Same sceny nawiedzeń wydawały mi się przydługie i męczące, w dodatku żadna z nich do niczego odkrywczego nie należy. To już było i będzie jeszcze milion razy.
Bohaterowie też nie powalają na kolana. Nie uważam Lambertów za zbyt interesujących, z kolei pomagający im łowcy duchów są jeszcze gorsi. Ci dwaj goście są infantylni jak cholera i nijak nie pasują do szaro-burej reszty. W dodatku nie są zbyt użyteczni, więc szanse na to, że ktokolwiek na ich widok nie wywróci oczami są niewielkie.

Straszaki z kolei są... wkurwiające.
Czasem to nie są nawet straszaki. Gdy coś się zaczyna dziać, zawsze rozlega się ten głośny, irytujący dźwięk, jakby ktoś jebnął pięścią w klawisze organów. To się nazywa TANIOCHA. Poza tym nie jesteśmy tacy głupi, potrafimy sami wywnioskować, że teraz dzieje się coś ważnego, nie trzema nam tego sygnalizować w tak dosadny sposób.

Jest jednak jeszcze jedna rzecz odnośnie fabuły "Naznaczonego", której jakimś cudem nikt nie zdołał zauważyć. Otóż James Wan zerżnął szkielet fabuły z Hooperowskiego "Poltergeista".

1.Rodzinka wprowadza się do nowego domu. Jedno z ich dzieci, które z pewnego powodu jest wyjątkowe, zostaje wciągnięte do wymiaru duchów, gdzie jest wiezione przez pewien demoniczny byt.
2. Coraz dziwniejsze rzeczy zaczynają dziać się w domu i zrozpaczona rodzina prosi o pomoc badaczy zjawisk paranormalnych, na czele z sympatyczną, ekscentryczną starszą panią, będącą medium.
3. Wszystko sprowadza się do tego, że jeden z rodziców musi udać się do wymiaru duchów, aby odszukać dziecko i sprowadzić je z powrotem.
TO nie może być tylko zbieg okoliczności.

"Naznaczony" prezentuje się ciut lepiej niż ostatnim razem, gdy go widziałem, ale wciąż mocno średnio. Nie ma w nim nic, co zostałoby w pamięci widza na dłużej. Wymiar duchów wygląda oryginalnie, ale nie jest to wystarczająco dużo, by sięgać po ten film kolejny raz. Poza tym, cała reszta jest męcząca, nieciekawa i smętna do bólu. No i "Naznaczony" mógłby być rebootem "Poltergeista", niewiele mu do tego brakuje.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Duch / Poltergeist (1982) reż. Tobe Hooper

Jest pewien film, o którym bardzo chciałbym napisać, jednak nie mogę tego zrobić bez ówczesnego zrecenzowania pewnego kultowego dziś filmu. Cóż... wszystko wyjdzie w praniu. Póki co...

Film zaczyna się od slapstickowej komedii (dość nietypowy początek jak na horror), w czasie której poznajemy naszych bohaterów - rodzinkę Freelingów. Wprowadzili się do nowo postawionego domu z wielkim, pokracznym drzewem w ogrodzie i na pozór wszystko jest w porządku.
Pewnego wieczoru jednak, mała Carol Anne zaczyna słyszeć czyjeś głosy. Wygląda na to, że duchy nawiedziły dom. Najpierw zaczęły przestawiać meble i doprowadzać należącego do rodziny psa do szału, a potem wciągnęły Carol Anne do innego wymiaru. Zrozpaczeni Freelingowie proszą o pomoc badaczy zjawisk paranormalnych...
"Poltergeist" to nad wyraz dziwny film.
W pierwszej kolejności - film został napisany i wyprodukowany przez Stevena Spielberga... i trudno tego nie dostrzec. Początek filmu w żadnym calu nie przypomina kina grozy, bardziej nieco infantylną i przerysowaną komedię familijną.
Później, gdy duchy wkraczają do akcji, do worka zostają wrzucone elementy fantasy i kilka mocno groteskowych scen. A później to wszystko się miesza ze sobą.

"Poltergeist" to kombinacja slapsticku, komedii familijnej, fantasy i horroru, jednak w kompilacjach wywołujących u widza głębokie zdumienie. To ewidentnie nie jest wizja jednej osoby. Ze slapsticku przeskakujemy do dramatu rodziny, z latającej i śmiejącej się książki przeskakujemy do zrywania sobie skóry z twarzy, i tak dalej...
No ale, producentem całości jest reżyser E.T. Napisał on scenariusz razem z dwoma facetami odpowiedzialnymi za serial "Kojak" i oddał reżyserię gościowi, który nakręcił "Teksańską masakrę piła mechaniczną".

Jednakże, cały ten konwencyjny rozpierdol został wcielony w życie bardzo dobrze.
Freelingowie skradną serce każdego, bo są uroczą rodziną graną przez świetnie spisujących się aktorów.
Efekty specjalne, jak na 1982 rok trzymają się niezwykle dobrze, a wykonanie niektórych z nich robi wrażenie i dziś.
Poza tym, film ma swój niepowtarzalny urok. Duża część komedii działa, akcja jest dla widza angażująca, a cała ta dziwaczna historyjka mimo wszystko ciekawi. To infantylny, niezrównoważony bałagan, ale mimo wszystko przyjemny w odbiorze. Osoby szukające pełnoprawnego horroru załamią nad nim ręce, inni jeśli się zdystansują powinni się w miarę dobrze bawić.

Warto też wspomnieć, że "Poltergeist" wyznaczył też ścieżkę, którą podążyło wiele niedawnych produkcji z "Obecnością" na czele.

niedziela, 10 lipca 2016

Obecność (2013) reż. James Wan

Lipiec zacząłem od zrecenzowania kilku naprawdę kiepskich filmów i niedawno pomyślałem, że pójdę za ciosem i zrobię małą odskocznię od typowego dla bloga tematu. Zajmę się bowiem nowymi horrorami, od 2010 roku wzwyż, a to oznacza tylko jedno - będzie dużo taplania się w gównie.

Na pierwszy ogień pójdzie film, który sprawił, że na długi czas straciłem wiarę w współczesne kino grozy. Mowa tu oczywiście o wielbionej przez wszystkich "Obecności" Jamesa Wana.

Wielodzietna rodzinka Perronów wprowadza się do tajemniczego starego domu. Od razu zaczynają się tam dziać różne dziwne rzeczy. Dzieci widzą postacie w ciemnościach, jedna z dziewczynek ma wymyślonego przyjaciela, na ciele mamuśki Perron znikąd pojawiają się siniaki, a bezczelne zjawy wywlekają domowników z ich łózek w środku nocy.

Perronowie proszą o pomoc małżeństwo demonologów i znanych łowców duchów. Warrenowie są, moim zdaniem najciekawszym elementem całego filmu. Niestety, przez połowę filmu są zepchnięci na dalszy plan na rzecz parady horrorowych sztamp i schematów.
"Obecność" to przede wszystkim typowe old dark house story z egzorcyzmem i łowcami duchów na doczepkę (bo wtedy to jeszcze było dla wszystkich cool) i dopiskiem "oparte na faktach".
Przede wszystkim, razi tu brak jakiejkolwiek interesującej strony wizualnej. Film nakręcony jest w taki prosty, pozbawiony stylu sposób. I jasne, można pomyśleć, że to w ramach takiej post-dokumentalistycznej konwencji, jednak w okolicach trzeciego aktu pojawiają się duchy, dostajemy pod koniec opętanie bardzo w stylu "Evil Dead" Sama Raimiego (serio, brakowało mi tylko, żeby ta babka powiedziała "Join us!") i cała ta pseudorealistyczna otoczka idzie w drzazgi.

Po drugie, film Jamesa Wana to parada ogranych gatunkowych klisz i schematów, w dodatku bezwstydna. Jest tu wszystko:
- Film zaczyna się od pisanej narracji o rodzinie Warrenów i, że wydarzenia przedstawione  w filmie są tak straszne i przerażające, że bla, Bla, BLA... "Teksańska Masakra piła mechaniczną" zaczynała się w identyczny sposób.
- szczekający pies, który jako jedyny wyczuwa, że coś jest nie tak
- zejście do piwnicy z bardzo słabym źródłem światła (w tym przypadku zapałką), które musi w jednym momencie obowiązkowo zgasnąć.
- szkieletem fabuły jest ograny schemat,  w którym grupa ludzi trafia do opuszczonego domu z mroczną tajemnicą i dookoła dzieją się dziwne rzeczy. Kino przemaglowało to na różne, różniste sposoby, eksperymentowało, wyśmiewało konwencję, a "Obecność" przeprowadza to w boleśnie typowy i przewidywalny sposób.
- jest nawet krzesło, które samo się buja i dziewczynka widząca zmarłą osobę. Dajcie spokój...

Kolejna rzecz, z którą mam problem to bohaterowie.
Małżeństwo Warrenów jest jedyną rzeczą, która mnie trzymała przed ekranem i sprawiała, że cokolwiek mnie to wszystko obchodziło. To na nich powinien być położony największy nacisk. To oni mają backstory, to oni są świetnie zagrani, to oni mają chemię i emocjonalną więź. Poza tym, są łowcami duchów i wiemy, że kiedyś spotkało ich przez to coś złego Gdyby film skupił się na nich, na ich pracy i na tym jaki wpływ ma na ich związek, dostalibyśmy o wiele lepszy film.
Zamiast tego pierwsze 50 minut spędzamy z Perronami, którzy są ewidentnym mięsem armatnim. Nie poznajemy ich w żaden konkretny sposób, są tu tylko po to, żeby działo im się coś złego.
Innym problemem filmu jest to, że pokazuje i mówi zbyt dużo. Dom Perronów skrywa tajemnicę - wszystko zostaje wyłożone w jednej scenie i okazuje się być sporym rozczarowaniem.
Wiemy, że Warrenom coś się złego przydarzyło - i to też zostaje wyłożone w jednej scenie i okazuje się być rozczarowującym. Co więcej, nie ma to żadnego wpływu na stosunek bohaterów do sprawy i równie dobrze można by tę rzecz wyciąć.
W ogóle, historia Perronów byłaby o wiele ciekawsza, gdyby wyciąć cały pierwszy akt i dowiedzieć się wszystkiego dopiero, gdy Warrenowie ich odwiedzają.
Niestety, w horrorach czasem mniej znaczy więcej.

"Obecność" miała głośną kampanię reklamową. Wszyscy ciągle nawijali jaki ten film jest straszny, jaki on jest bardzo oparty na faktach i w ogóle bójcie się! Gdyby nie ten cały absurdalny hype to pewnie zginęłaby w natłoku podobnych produkcji.
Niestety, ale film Jamesa Wana osiągnął sukces za sprawą ludzi nieobeznanych w horrorze, którym dosłownie powiedziano, że mają się bać.

Zabawne jest jednak to, że "Obecność" miała potencjał na bycie czymś stokroć lepszym. Miała parę bohaterów, wokół której można było stworzyć ciekawą historię. Patrick Wilson i Vera Farmiga są świetną filmową parą i to właśnie oni ciągną całość w górę. Poza tym to nudny i męczący seans, który można sobie odpuścić.

Atmosfera grozy praktycznie tutaj nie istnieje. Są chwile intensywne, są chwile, gdy budowane jest napięcie, ale w gruncie rzeczy widz łapany jest za rączkę i prowadzony przez różne, czasem boleśnie oklepane horrorowe klisze.