W to niedzielne popołudnie nadszedł czas na zrecenzowanie kolejnego YouTube'owego seansu na ślepo. Tym razem jednak trafiłem na paździerz tak straszliwy, że musiałem robić sobie przerwy.
"Lucifer", albo "Goodnight GodBless" zaczyna się od przebranego za księdza maniaka, który zaczyna strzelać do gromadki dzieci. Na tym się jednak nie kończy, bowiem szalony morderca wyżyna kolejne przypadkowe osoby.
Sprawą zajmuje się policjant Joe Yamovich. Nawiązuje on kontakt z matką jedynej ocalałej po masakrze dziewczynki i dwójka zaczyna natychmiast na siebie lecieć. Ale sielanka nie trwa długo, bowiem morderca postanawia kobiecinę zarżnąć.
John Eyres man a swoim koncie trylogię "Shadowchasera" z Frankiem Zagarino i żaden z tych filmów nie był tak żałosny jak "Lucifer".
To nawet nie wygląda jak film budżetowy, a jak tania, koślawa amatorka. Zdjęcia nie są w jakimkolwiek stopniu ciekawe, a oświetlenie potrafi skutecznie uniemożliwić zobaczenie czegokolwiek. Innymi słowy, czarna plama jest tutaj szczytem artyzmu.
Z udźwiękowieniem też nie jest cokolwiek lepiej. Wszelkie szumy otoczenia wielokrotnie zagłuszały kwestie bohaterów.
Montaż miejscami kuleje strasznie, sceny zabójstw montowane są tak, byleby broń Boże niczego nie pokazać. O gore można zapomnieć. Kilka czerwonych plamek na ubraniu to wszystko, co dostaniecie.
Aktorstwa nie muszę chyba nawet komentować. Nie da się komentować czegoś, co nie istnieje.
Pod względem fabuły... film posiada lekko kontrowersyjny pomysł wyjściowy, ale nie robi z nim niczego, wręcz chyba sam o nim zapomina. Nasz obłąkany księżulo jest jak Michael Myers. Porusza się jak robot, nic nie mówi, dźga tylko kolejne osoby nożem, a przez cały film nie widzimy jego twarzy.
Gdyby nie przypadek, pewnie bym o tym żałosnym filmidle nie usłyszał. Przed seansem nie wiedziałem nawet na co się piszę. Ale jeśli ktoś z Was wpadnie w czeluściach internetu na ten filmowy syfilis, nie ruszajcie go. Niech ginie w mrokach zapomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz