Wygląda na to, że rok zamkniemy recenzją... specjalnego filmu.
Chociaż trudno będzie w to uwierzyć, były niegdyś czasy, kiedy nie byłem filmowym zwyrolem. To były moje początki przygody z kinem na poważnie i wówczas mój gust filmowy nie był jeszcze do końca ukształtowany. Pewnego pięknego dnia wpadł mi w ręce film o klimatycznym plakacie i tytule - "Xtro". Brzmiał on tak cholernie kiczowato, że stwierdziłem - no ni ma bata, no muszę to obejrzyć.
"Xtro" jest w pewnym kręgach dziełem kultowym, wylądował na liście "video nasties" i PODOBNO policja konfiskowała kasety z tymże filmem. Po seansie byłem już bogatszy o wiedzę, dlaczego.
Film swoją dziwnością rozsmarował moją psychikę na ścianie i pokazał mi, że kino kryje w sobie przeróżne obrzydliwe pojebaństwa. Nienawidziłem "Xtro" i uznawałem za kawał chorego gówna... aż do teraz.
Postanowiłem się ze swoją mała traumą skonfrontować, i wiecie co? Było fajnie.
Pewnego słonecznego dnia Sam zostaje porwany przez kosmitów. Trzy lata później ci postanawiają odesłać go z powrotem, tylko, że nie jest on już de facto człowiekiem. Żona Sama ma jednak narzeczonego i planuje za niego wyjść. Tak więc Sam postanawia przemienić swojego syna w Obcego i odlecieć z powrotem w pizdu.
Ze swoimi inspiracjami "Xtro" się nie kryje.
Klimat jest ciężki, głównie za sprawą psychodelicznej, nieprzyjemnej dla ucha muzyki autorstwa samego reżysera. To wręcz może kogoś zrazić do syntezatorów.
Film objawia nam prędko swój drugi atut - praktyczne efekty specjalne, niektóre solidnie wykonane, a mamy tu do czynienia z filmem niemalże amatorskim.
"Xtro" potrafi przypierdolić obrzydliwą, niepokojącą sceną. Sam design Sama-obcego jest, w moim odczuciu absolutnie genialny i szkoda, że widzimy go tylko przez chwilę na końcu.
"Xtro" nie jest jednak czystym horrorem, gdyż miesza się z dramatem. Sam wraca po trzech latach i odbudowuje więzi z synem Tonym, a później także z żoną, przez co jej kochanek się... wkurwia i strzela fochy.
Aktorzy może nie są wybitni, ale to nie stanęło na przeszkodzie, by wszystko wypadło wiarygodnie.
Grający Sama Philip Sayer jest jednym z tych lepszych członków obsady. Czuć prawdziwą chemię między nim a małym Simonem Nashem, dobrze idzie im kreowanie relacji ojciec-syn.
Są także różne pierdółki typu, widzimy jak poszczególni bohaterowie spędzają czas, gdzie pracują - są nam jakoś bardziej przybliżeni, na co bardzo mi się mordka cieszyła mimo wszystko.
"Xtro" ma jednak dwa zasadnicze problemy.
1. Sam, będąc kosmitą ma pewne specyficzne zwyczaje, a także przedstawia pewien wachlarz ciekawych umiejętności i fajnie by było, gdyby zostało to jakkolwiek rozwinięte. Mógłby wyjść z tego ciekawy body-horror, zamiast tego film muska jedynie powierzchnię dobrego pomysłu. Może to z braku kasy, albo pomysłu... nie wiem.
2. Z kolei przy okazji małego Tony'ego reżyser zdrowo przeholował. Dzieciak zyskuje umiejętność robienia różnych rzeczy za pomocą siły umysłu. Na przykład przywołuje klauna z morderczym bączkiem w ręce, sprawia, że jedna z jego zabawek rośnie i zabija upierdliwą sąsiadkę... you getting a picture.
To był taki etap, gdzie twórcy wrzucali coraz to dziwniejsze pomysły całkowicie na poczekaniu, przez co zmienili film w groteskę. Nie zrozumcie mnie źle, to jest niepokojące i efektowne, ale z drugiej strony kompletnie z dupy, zwłaszcza, że film traktuje siebie całkiem serio.
"Xtro" trzyma się całkiem nieźle, na pewno lepiej niż malowałem je kilka lat temu. Ma swoje ambicje i dzielnie je realizuje, choć nie zawsze wychodzi idealnie. Miano klasyka mu się należy.
Teraz widzę jak bardzo zmieniło się moje podejście do kina.
czwartek, 31 grudnia 2015
poniedziałek, 28 grudnia 2015
Paroxismus / Venus in furs (1969) reż. Jesus Franco
Miałem ochotę obejrzeć coś dziwnego. Akurat pamiętałem, że SmokeEater zrecenzował pewien film Jesusa Franco. Byłem nim zaintrygowany, więc zacząłem szukać.
"Paroxismus", albo "Venus in furs" opowiada muzyku jazzowym, który boryka się z różnymi psychicznymi problemami. Na plaży odkrywa zwłoki pięknej dziewczyny. Przypomina sobie, że kiedyś już ją widział podczas pewnego przyjęcia. Widział także jak stary zwyrol, lesbijka i Klaus Kinski zamęczają ją.
Jakiś czas później dziewczyna jakimś cudem wraca do życia i zaczyna z nim romansować, przy okazji szukając zemsty na swoich oprawcach.
Wiedząc kim jest Jesus Franco nie nastawiałem się na cuda.
Początek, będący onirycznym filmem psychologicznym, napełnił mnie nadzieją, że być może będę obcować z dziełem solidnym. Atmosfera jest ciężka, obfitująca w dziwaczną muzykę, wewnętrzne monologi bohatera, oraz kolorową scenografię. Film prezentował się dobrze, a cała tajemnica intrygowała mnie.
Minęło te pół godziny i nasza nieboszczka zaczyna dobierać się do pierwszego ze swoich oprawców. Droczy się z nim, stara się go podjarać do granic możliwości, a on w skutek tego... umiera. Tak po prostu. Jeśli po drugiej stronie są jakieś panie to wiedzcie, że macając się po piersiach możecie kogoś zabić.
I nie, to nie jest tak, że facet umiera na atak serca, czy coś... on po prostu leży na łóżku, w pewnym momencie zastyga w bezruchu... i koniec. Bierze się to kompletnie znikąd, w dodatku przy okazji Klausa KInskiego powtarza się.
Jedyną osobą, która sama popełnia samobójstwo jest wspomniana lesbijka. Swoją drogą, tak - scena łóżkowa jest w film wliczona. Czy wspominałem o tym, że Jesus Franco podczas swojej kariery kręcił pornosy? Między innymi lesbijskie? Z wampirami?
Swoją drogą, utkwimy w tym przez obfitą ilość czasu, więc zaryzykuję stwierdzenie, że sceny erotyczne z lesbijkami równa się 'Directed by Jesus Franco'.
No, ale to wszystko byłoby do wybaczenia, ale film po tych trzydziestu minutach zalicza ostry zjazd i zwyczajnie męczy. Nic ciekawego się nie dzieje, romans z muzykiem jest nam przybliżony słabo, a jedyne co film robi, żeby utrzymać widza przy ekranie jest zarzucanie golizną tu, czy tam.
Aktorstwo w filmie nie jest straszne. Nie należy do wybitnych, ale nie żenuje. Dodam tylko, że Klaus Kinski, chociaż występuje, ma do wypowiedzenia tylko kilka kwestii i też robi to z malutkim zaangażowaniem.
"Paroxismus" marnuje swój potencjał i rozczarowuje. Poza intrygującym początkiem nie ma tu nic godnego uwagi. Jasne, Maria Rohm jest piękną kobietą i pokazuje to i owo ale... nie macie gdzie oglądać gołych bab?
Nie polecam. Przeczuwam, że rychło o tym filmie zapomnę.
"Paroxismus", albo "Venus in furs" opowiada muzyku jazzowym, który boryka się z różnymi psychicznymi problemami. Na plaży odkrywa zwłoki pięknej dziewczyny. Przypomina sobie, że kiedyś już ją widział podczas pewnego przyjęcia. Widział także jak stary zwyrol, lesbijka i Klaus Kinski zamęczają ją.
Jakiś czas później dziewczyna jakimś cudem wraca do życia i zaczyna z nim romansować, przy okazji szukając zemsty na swoich oprawcach.
Wiedząc kim jest Jesus Franco nie nastawiałem się na cuda.
Początek, będący onirycznym filmem psychologicznym, napełnił mnie nadzieją, że być może będę obcować z dziełem solidnym. Atmosfera jest ciężka, obfitująca w dziwaczną muzykę, wewnętrzne monologi bohatera, oraz kolorową scenografię. Film prezentował się dobrze, a cała tajemnica intrygowała mnie.
Minęło te pół godziny i nasza nieboszczka zaczyna dobierać się do pierwszego ze swoich oprawców. Droczy się z nim, stara się go podjarać do granic możliwości, a on w skutek tego... umiera. Tak po prostu. Jeśli po drugiej stronie są jakieś panie to wiedzcie, że macając się po piersiach możecie kogoś zabić.
I nie, to nie jest tak, że facet umiera na atak serca, czy coś... on po prostu leży na łóżku, w pewnym momencie zastyga w bezruchu... i koniec. Bierze się to kompletnie znikąd, w dodatku przy okazji Klausa KInskiego powtarza się.
Jedyną osobą, która sama popełnia samobójstwo jest wspomniana lesbijka. Swoją drogą, tak - scena łóżkowa jest w film wliczona. Czy wspominałem o tym, że Jesus Franco podczas swojej kariery kręcił pornosy? Między innymi lesbijskie? Z wampirami?
Swoją drogą, utkwimy w tym przez obfitą ilość czasu, więc zaryzykuję stwierdzenie, że sceny erotyczne z lesbijkami równa się 'Directed by Jesus Franco'.
No, ale to wszystko byłoby do wybaczenia, ale film po tych trzydziestu minutach zalicza ostry zjazd i zwyczajnie męczy. Nic ciekawego się nie dzieje, romans z muzykiem jest nam przybliżony słabo, a jedyne co film robi, żeby utrzymać widza przy ekranie jest zarzucanie golizną tu, czy tam.
Aktorstwo w filmie nie jest straszne. Nie należy do wybitnych, ale nie żenuje. Dodam tylko, że Klaus Kinski, chociaż występuje, ma do wypowiedzenia tylko kilka kwestii i też robi to z malutkim zaangażowaniem.
"Paroxismus" marnuje swój potencjał i rozczarowuje. Poza intrygującym początkiem nie ma tu nic godnego uwagi. Jasne, Maria Rohm jest piękną kobietą i pokazuje to i owo ale... nie macie gdzie oglądać gołych bab?
Nie polecam. Przeczuwam, że rychło o tym filmie zapomnę.
niedziela, 27 grudnia 2015
Pogadajmy o "Obcym"!
Pogadajmy o "Obcym"! Dlaczegoż? A czemuż, kurwa, nie?
Materiał będzie najeżony spoilerami... ale jeśli jeszcze tych filmów nie widzieliście to sami jesteście sobie winni.
Wszystko zaczęło się od udziału Dana O'Bannona w filmie Johna Carpentera "Dark Star". Początkującemu scenarzyście/aktorowi zamarzył się film science-fiction inny niż wszystkie - z wysokim budżetem, wyłamujący się z ram kina klasy B. Był to schyłek lat 70tych, czyli okres, kiedy to horror i science-fiction powoli przenikały do mainstreamu i zostawały uznawane za artystyczne osiągnięcia. Filmy takie jak "Gwiezdne Wojny" i "Egzorcysta" były pierwszymi przedstawicielami tychże gatunków nagrodzonymi Oscarami i gdyby nie to, "Obcy" prawdopodobnie nigdy by nie powstał.
Do projektu dołączyli, producent Ronald Shusett, Hans Rudolph Giger i, na samym końcu stołek reżysera obsadził Ridley Scott.
Wygląd dorosłego Ksenomorfa został zaczerpnięty w całości z obrazu Gigera "Necronom IV". Ów malarz zaprojektował także część scenografii.
Pierwsze stadium Obcego wymyślił Ronald Shusett, bazując na swoim sennym koszmarze. Otóż przyśniło mu się, że stwór zapładnia człowieka poprzez gardło, a zarodek rozwijać się będzie w jego klatce piersiowej.
Rola O'Bannona stopniowo malała do zera absolutnego. Scenariusz jego autorstwa został przez producentów poprawiony, a on sam pewnego dnia pokłócił się ze Scottem i więcej na planie zdjęciowym się nie pojawił.
W 1979 roku "Alien" trafił do kin i wstrząsnął publicznością.
Enigmatyczny, otoczony symboliką seksualności i narodzin wytwór Gigera był rzeczą zupełnie inna niż wszystkie sztampowe, gumowe potworki, do jakich przyzwyczaiły widownię poprzednie filmy tego gatunku. Ksenomorf mierzy dwa metry wzrostu, jest szybki, cichy, i inteligentny, w dodatku skurczybyk krwawi kwasem.
Główną bohaterką jest grana przez Sigourney Weaver Ellen Ripley, członkini załogi statku Nostromo, będąca (strzelam na oślep) jedną z pierwszych silnych postaci kobiecych. Wszyscy wiemy jak to bywa w horrorach - główna bohaterka jest głupia i rozwrzeszczana. Ripley z kolei nie boi się chwycić za karabin i iść wyżynać setki krwawiących kwasem poczwar. Podczas trwania serii uchodzi z życiem z Nostromo, dołącza od oddziału Marines, ginie i... wraca do życia jako klon.
Klimat "Obcego" miesza w sobie poetyckość znaną z "Odysei kosmicznej" z grozą gotyckich horrorów. Kosmos jest nieprzyjazną, pełną niebezpieczeństw otchłanią, natomiast statek Nostromo staje się pułapką i największym sprzymierzeńcem Ksenomorfa, który to czai się pośród wilgoci, mrocznych, ciasnych korytarzy i kłębów syczącej pary.
Idealnie uwydatnia to muzyka Jerry'ego Goldsmitha, na przemian mroczna i intensywna, jak i delikatna i romantyczna.
Warto nadmienić, że swój pierwszy akt "Alien" bezkarnie zrzyna z filmu "Terrore nello Spazio" Mario Bavy. W jakim stopniu? Cóż, przekonajcie się sami. Nie jest to jakiś grzech, potraktujcie to jako ciekawostkę.
"Alien" bierze tak banalny i nietraktujący się poważnie gatunek jakim jest monster movie i robi z niego coś wyjątkowego. Napięcie budowane jest powoli, a jego eksplozja jest gwałtowna. W kwestii efektów specjalnych też nie można powiedzieć, aby film się postarzał. Monumentalność scenografii, czy szczegółowość charakteryzacji wgniata w stołek nawet teraz.
Pomysł kontynuacji narodził się już w 1979 roku. Wszystko pokrzyżowało jednak odejście Alana Ladda Jra i oddanie studia 20th Century Fox nowym właścicielom. Nowy zarząd zwyczajnie olał "Obcego" na długie lata. Po kolejnych zmianach w 1983 roku prace nad sequelem znów ruszyły.
Pieczę nad filmem miał sprawować James Cameron, który był świeżo po sukcesie "Terminatora". Początkowo miał on jedynie napisać scenariusz, ale jego praca wprawiła producentów w taki zachwyt, że namówili go, aby wyreżyserował całe widowisko.
Będąc olbrzymim fanem filmu Scotta, nie bał się kontynuować historii w swoim stylu, jednak zrobił to z szacunkiem dla materiału źródłowego.
W myśl zasady, że sequel ma oferować więcej, oddział kosmicznych marines będzie musiał stawić czoła nie jednemu, a całej setce potworów.
Swoje inspiracje reżyser czerpał z wojny w Wietnamie, a Ksenomorfa uczynił stworzeniem niczym z owadziego roju.
"Aliens" z 1986 roku nie był już gotyckim horrorem w oprawie science-fiction, a efekciarskim filmem wojennym. Nie oznacza to, że klimat poprzednika zostaje porzucony. Cameronowi udaje się go "przetłumaczyć" i dostosować do obranej przez siebie formy.
Planeta LV-426 niczym nie różni się od złowrogiej przestrzeni kosmicznej, a oblegana przez Obcych kolonia staje się pułapką jeszcze groźniejszą niż Nostromo w części poprzedniej. Oddział pewnych siebie kosmicznych komandosów szybko pójdzie w rozsypkę w starciu z mniej zaawansowanym technologicznie zagrożeniem. Na domiar złego mają tylko kilka godzin na opuszczenie planety, nim reaktor przetwarzający powietrze wybuchnie, zmiatając cały kompleks z powierzchni ziemi.
Ścieżka dźwiękowa Jamesa Hornera jest jednocześnie bardzo bliska i bardzo odległa od kompozycji Goldsmitha. Jest bardziej intensywna i pompatyczna, a z drugiej strony uchwyca całego ducha pierwszego Obcego.
O całym "Aliens" można tak powiedzieć. To coś innego, ale zachowującego ducha oryginału.
Skala przedsięwzięcia jest jeszcze większa. Efekty specjalne są jeszcze bardziej spektakularne i znowu, nie postarzały się zbytnio.
Napięcie budowane jest w inny sposób, ale jest równie efektywne. Film odszedł od horroru na rzecz kina akcji na sterydach i, podobnie jak w przypadku "Terminatora" ogląda się go jak naprawdę dobrego VHS-iaka (w każdym razie ja tak mam).
Postacie są wiarygodne i budzą sympatie, a relacje między nimi są bardzo subtelne - czyli James Cameron raz jeszcze objawia swój niesamowity talent do pisania bohaterów.
"Aliens" jest jednym z najlepszych sequeli w historii kina. Do materiału źródłowego podchodzi z szacunkiem, nawiązuje do niego na wiele sposobów, ale jest czymś innym i świeżym.
Jeden problem film napotkał na swojej drodze - był za długi. Producenci zalecili, aby pewne sceny wyciąć, bo widownia może nie wysiedzieć w kinie przez tak długi okres czasu. Dlatego też polecałbym każdemu zapoznać się z 2,5-godzinną wersją reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostały przywrócone.
Minęło 6 lat. Kolejny sequel trafia do kin, tym razem nakręcony przez kolejnego fana Ksenomorfa, debiutującego Davida Finchera. Dla wielu "Alien 3" jest czarną owcą serii... i po dziś dzień nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego tak jest.
Mogę się zgodzić z tym, że film posiada kilka zgrzytów, a niektóre decyzje twórców są dyskusyjne...
Rezydenci więzienia na Fury 161 to kryminaliści, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską i starają się w niej żyć. I są to bohaterowie wiarygodni, stopniowo wzbudzający sympatię u widza, zagrani przez porządnych aktorów... ale jak to się komponuje z tym wszystkim, co znamy z filmów poprzednich? Mi to nie przeszkadzało, ale na pewno znalazłyby się osoby, które by to zakwestionowały.
Pojawienie się jaja Obcego na statku marines jest bardzo niejasno wyjaśnione, a wychodzący z niego facehugger "zapładnia" dwóch żywicieli pod rząd, co jak wiemy z dwóch poprzednich części jest niemożliwe.
Wiem, że publiczności nie podobało się uśmiercenie bohaterów znanych z "Aliens". Dla mnie służy to podbudowaniu atmosfery. "Alien 3" jest filmem niezwykle depresyjnym i fatalistycznym.
Statek Ripley rozbija się na zapomnianej planecie, na której mieści się więzienie dla morderców i gwałcicieli, tak więc trafiamy do mało przyjaznego środowiska. Jej przyjaciele giną, zostaje całkiem sama, a jej zażarty przeciwnik powraca i znów czyha na nią w ciemnościach... a potem robi się jeszcze gorzej.
Ze wszystkich odsłon serii, ta posiada w sobie największy ładunek emocjonalny, rewelacyjnie uchwycony przez muzykę Elliota Goldenthala.
Fincher powraca do korzeni serii. Gęsta atmosfera neo-gotyckiego mroku doprawiona jest przez wilgoć i brud, oraz świetne ujęcia z perspektywy samego Obcego. Ripley, wraz z grupą więźniów musi stawić czoła tylko jednemu, grasujacego Ksenomorfowi. Są odcięci, uwięzieni, w dodatku nie mają do dyspozycji żadnej zaawansowanej technologii. Na niekorzyść protagonistki działa także czas oraz korporacja, chcąca za wszelką cenę zdobyć Obcego.
Chociaż, jak łatwo z tekstu wyłapać, strona audio-wizualna filmu jest rewelacyjna, tak ma jedną skazę. Na Ksenomorfa składają się dwa efekty specjalne - facet w przebraniu i filmowana na bluescreenie kukiełka. Otóż: jedno i drugie mocno różni się od siebie gabarytami, efekt kukły na blusecreenie jest wykonany bardzo niestarannie. Albo ktoś robił to na odwal się, albo nie starczyło budżetu na nic innego. Tak, czy inaczej inne efekty w filmie zostały zrobione o niebo lepiej.
Scenariusz był zmieniany dziesiątki razy, przez co studio utopiło 7 milionów dolarów w scenografiach, z których potem nikt nie korzystał. W dodatku, film był montowany przez blisko rok!
Różnice pomiędzy wersją kinową i reżyserską są dość duże i znowu - polecałbym zapoznać się z tą drugą (bo kinową widziałem tylko 2 razy i nic z niej nie pamiętam).
Jako finał serii "Alien 3" nie zawodzi. Jest inny, ale nie gorszy,a swoje błędy rekompensuje świeżym podejściem do tematu. Kiedyś to był mój ulubiony film serii i... po odświeżeniu nadal nim jest.
I to miało być na tyle. Ripley poświęciła się na końcu filmu. Szanse na kontynuacje były równe zeru. Ale odwieczne prawo horroru mówi, że jak długo coś jest popularne, jak długo ktoś wykłada kasę i jak długo można zarobić jeszcze więcej kasy, tak długo seria będzie reanimowana wszelkimi absurdalnymi metodami. Jak się łatwo domyślić, w tym właśnie miejscu seria zalicza ostry zjazd.
O "Alien: Ressurection" upraszali się fani, niezadowoleni trzecim "Obcym".
Na stołku reżysera wylądował Jean-Pierre Jeunet... skąd pomysł, żeby właśnie ten facet kręcił horror sci-fi, nie mam zielonego pojęcia.
Scenarzystą został Joss Wheedon, obecnie król geeków, który przyczynił się do rozkwitu w gatunku adaptacji komiksów.
Fabuła czwartego filmu o Ksenomorfie jest głupia jak but. 200 lat po wydarzeniach z "Alien 3" (dlaczego tak długo?) grupa naukowców klonuje Ripley, a wraz z nią (jakimś cudem) zarodek królowej Obcych, który nosiła w sobie. Skutkuje to jednak tym, że i ona ma kwas zamiast krwi i posiada niezwykłą zręczność i siłę fizyczną. Jej osobowość, przez obce DNA także uległa zmianie. Ta Ripley nie jest tą samą postacią, którą znamy z poprzednich odsłon.
"Alien: Ressurection" jest pierwszym filmem z serii, wykorzystującym efekty komputerowe i, trzeba oddać sprawiedliwość, jest to najbardziej wizualna odsłona serii. Nowe możliwości pozwoliły twórcom dorzucić do filmu kilka absurdalnych, ale przyjemnych scen akcji.
Stylistyka filmu może budzić kontrowersje, gdyż twórcy pozwolili sobie na komiksowe przerysowanie i okraszenie "Obcego" pokaźną dawką kiczu (co w sumie nie powinno dziwić, bo Wheedon maczał w tym palce).
W rezultacie możemy sobie pooglądać Brada Dourifa jako powalonego naukowca flirtującego z Ksenomorfem w jednej ze scen.
Obsada filmu jest gwiazdorska. Obok Weaver występuje jeszcze Winona Ryder, a nawet możemy podziwiać Rona Perlmana w pełnej krasie.
Bohaterowie są kiczowaci, ale, tak jak w każdym poprzednim filmie sympatyczni. Nie ma tu na kogo narzekać.
Rozczarowuje za to muzyka, którą zawsze w "Obcym" zachwalałem. Ścieżka dźwiękowa "Ressurection" to może i jest coś, co jakoś zostaje w pamięci, ale nie ma w sobie żadnej większej siły przebicia.
Mógłbym, a nawet powinienem coś powiedzieć o pojawieniu się NewBorna, ale jest on na ekranie przez tak krótki czas, że powiem tylko tyle - zmarnowany potencjał... a właściwie to w ogóle niewykorzystany potencjał.
"Alien: Ressurection" nie jest tak zły, jak przeraźliwie koszmarne potrafią być inne późne horrorowe sequele. Specyficzny klimat, połączenie praktycznych i komputerowych efektów specjalnych, czy nawet komiksową stylistykę mogę mu zaliczyć na duży plus, bo jest jest to zgodne z tradycją serii.
Zawodzi z powodu głupkowatej fabuły i masy fabularnych dziur. Poza tym, jest po prostu wymuszony i nic nowego nie wnosi. Newborn byłby fajnym pomysłem, ale pojawia się na kilka minut na końcu i zostaje unicestwiony.
Niemniej jednak można się na nim całkiem dobrze bawić, zwłaszcza jeśli się do niego zdystansujecie. Sam mam do niego duży sentyment bo to właśnie on przedstawił mi cała serię.
Dla mnie seria oficjalnie kończyć będzie się na części trzeciej. Gdyby ktoś wybrał dowolny fanfik i bardzo wiernie go zekranizował, to wielce prawdopodobnym jest, że wyszłoby mu coś pokroju "Ressurection".
I na tym zamyka się główny cykl. Obcy pojawiał się jeszcze w całej masie gier, w crossoverze z Predatorem i doczekał się koszmarnego prequela, jakim był "Prometeusz".
Seria przechodziła z rąk do rąk i każdy kolejny reżyser wywierał na niej ogromny wpływ. W zależności od tego, czego się po "Obcym" spodziewacie będziecie się zarówno zachwycać jak i rozczarowywać, bo tutaj każda część oferuje coś zupełnie innego. Od bardziej kameralnej historii, przez fatalistyczne klimaty, kino wojenne, aż po kolorową, szaloną rozwałkę. Każdemu spodoba się coś innego. Niemniej jednak, Ksenomorf zawsze pozostawał taki sam...
Materiał będzie najeżony spoilerami... ale jeśli jeszcze tych filmów nie widzieliście to sami jesteście sobie winni.
Wszystko zaczęło się od udziału Dana O'Bannona w filmie Johna Carpentera "Dark Star". Początkującemu scenarzyście/aktorowi zamarzył się film science-fiction inny niż wszystkie - z wysokim budżetem, wyłamujący się z ram kina klasy B. Był to schyłek lat 70tych, czyli okres, kiedy to horror i science-fiction powoli przenikały do mainstreamu i zostawały uznawane za artystyczne osiągnięcia. Filmy takie jak "Gwiezdne Wojny" i "Egzorcysta" były pierwszymi przedstawicielami tychże gatunków nagrodzonymi Oscarami i gdyby nie to, "Obcy" prawdopodobnie nigdy by nie powstał.
Do projektu dołączyli, producent Ronald Shusett, Hans Rudolph Giger i, na samym końcu stołek reżysera obsadził Ridley Scott.
Wygląd dorosłego Ksenomorfa został zaczerpnięty w całości z obrazu Gigera "Necronom IV". Ów malarz zaprojektował także część scenografii.
Pierwsze stadium Obcego wymyślił Ronald Shusett, bazując na swoim sennym koszmarze. Otóż przyśniło mu się, że stwór zapładnia człowieka poprzez gardło, a zarodek rozwijać się będzie w jego klatce piersiowej.
Rola O'Bannona stopniowo malała do zera absolutnego. Scenariusz jego autorstwa został przez producentów poprawiony, a on sam pewnego dnia pokłócił się ze Scottem i więcej na planie zdjęciowym się nie pojawił.
W 1979 roku "Alien" trafił do kin i wstrząsnął publicznością.
Enigmatyczny, otoczony symboliką seksualności i narodzin wytwór Gigera był rzeczą zupełnie inna niż wszystkie sztampowe, gumowe potworki, do jakich przyzwyczaiły widownię poprzednie filmy tego gatunku. Ksenomorf mierzy dwa metry wzrostu, jest szybki, cichy, i inteligentny, w dodatku skurczybyk krwawi kwasem.
Główną bohaterką jest grana przez Sigourney Weaver Ellen Ripley, członkini załogi statku Nostromo, będąca (strzelam na oślep) jedną z pierwszych silnych postaci kobiecych. Wszyscy wiemy jak to bywa w horrorach - główna bohaterka jest głupia i rozwrzeszczana. Ripley z kolei nie boi się chwycić za karabin i iść wyżynać setki krwawiących kwasem poczwar. Podczas trwania serii uchodzi z życiem z Nostromo, dołącza od oddziału Marines, ginie i... wraca do życia jako klon.
Klimat "Obcego" miesza w sobie poetyckość znaną z "Odysei kosmicznej" z grozą gotyckich horrorów. Kosmos jest nieprzyjazną, pełną niebezpieczeństw otchłanią, natomiast statek Nostromo staje się pułapką i największym sprzymierzeńcem Ksenomorfa, który to czai się pośród wilgoci, mrocznych, ciasnych korytarzy i kłębów syczącej pary.
Idealnie uwydatnia to muzyka Jerry'ego Goldsmitha, na przemian mroczna i intensywna, jak i delikatna i romantyczna.
Warto nadmienić, że swój pierwszy akt "Alien" bezkarnie zrzyna z filmu "Terrore nello Spazio" Mario Bavy. W jakim stopniu? Cóż, przekonajcie się sami. Nie jest to jakiś grzech, potraktujcie to jako ciekawostkę.
"Alien" bierze tak banalny i nietraktujący się poważnie gatunek jakim jest monster movie i robi z niego coś wyjątkowego. Napięcie budowane jest powoli, a jego eksplozja jest gwałtowna. W kwestii efektów specjalnych też nie można powiedzieć, aby film się postarzał. Monumentalność scenografii, czy szczegółowość charakteryzacji wgniata w stołek nawet teraz.
Pomysł kontynuacji narodził się już w 1979 roku. Wszystko pokrzyżowało jednak odejście Alana Ladda Jra i oddanie studia 20th Century Fox nowym właścicielom. Nowy zarząd zwyczajnie olał "Obcego" na długie lata. Po kolejnych zmianach w 1983 roku prace nad sequelem znów ruszyły.
Pieczę nad filmem miał sprawować James Cameron, który był świeżo po sukcesie "Terminatora". Początkowo miał on jedynie napisać scenariusz, ale jego praca wprawiła producentów w taki zachwyt, że namówili go, aby wyreżyserował całe widowisko.
Będąc olbrzymim fanem filmu Scotta, nie bał się kontynuować historii w swoim stylu, jednak zrobił to z szacunkiem dla materiału źródłowego.
W myśl zasady, że sequel ma oferować więcej, oddział kosmicznych marines będzie musiał stawić czoła nie jednemu, a całej setce potworów.
Swoje inspiracje reżyser czerpał z wojny w Wietnamie, a Ksenomorfa uczynił stworzeniem niczym z owadziego roju.
"Aliens" z 1986 roku nie był już gotyckim horrorem w oprawie science-fiction, a efekciarskim filmem wojennym. Nie oznacza to, że klimat poprzednika zostaje porzucony. Cameronowi udaje się go "przetłumaczyć" i dostosować do obranej przez siebie formy.
Planeta LV-426 niczym nie różni się od złowrogiej przestrzeni kosmicznej, a oblegana przez Obcych kolonia staje się pułapką jeszcze groźniejszą niż Nostromo w części poprzedniej. Oddział pewnych siebie kosmicznych komandosów szybko pójdzie w rozsypkę w starciu z mniej zaawansowanym technologicznie zagrożeniem. Na domiar złego mają tylko kilka godzin na opuszczenie planety, nim reaktor przetwarzający powietrze wybuchnie, zmiatając cały kompleks z powierzchni ziemi.
Ścieżka dźwiękowa Jamesa Hornera jest jednocześnie bardzo bliska i bardzo odległa od kompozycji Goldsmitha. Jest bardziej intensywna i pompatyczna, a z drugiej strony uchwyca całego ducha pierwszego Obcego.
O całym "Aliens" można tak powiedzieć. To coś innego, ale zachowującego ducha oryginału.
Skala przedsięwzięcia jest jeszcze większa. Efekty specjalne są jeszcze bardziej spektakularne i znowu, nie postarzały się zbytnio.
Napięcie budowane jest w inny sposób, ale jest równie efektywne. Film odszedł od horroru na rzecz kina akcji na sterydach i, podobnie jak w przypadku "Terminatora" ogląda się go jak naprawdę dobrego VHS-iaka (w każdym razie ja tak mam).
Postacie są wiarygodne i budzą sympatie, a relacje między nimi są bardzo subtelne - czyli James Cameron raz jeszcze objawia swój niesamowity talent do pisania bohaterów.
"Aliens" jest jednym z najlepszych sequeli w historii kina. Do materiału źródłowego podchodzi z szacunkiem, nawiązuje do niego na wiele sposobów, ale jest czymś innym i świeżym.
Jeden problem film napotkał na swojej drodze - był za długi. Producenci zalecili, aby pewne sceny wyciąć, bo widownia może nie wysiedzieć w kinie przez tak długi okres czasu. Dlatego też polecałbym każdemu zapoznać się z 2,5-godzinną wersją reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostały przywrócone.
Minęło 6 lat. Kolejny sequel trafia do kin, tym razem nakręcony przez kolejnego fana Ksenomorfa, debiutującego Davida Finchera. Dla wielu "Alien 3" jest czarną owcą serii... i po dziś dzień nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego tak jest.
Mogę się zgodzić z tym, że film posiada kilka zgrzytów, a niektóre decyzje twórców są dyskusyjne...
Rezydenci więzienia na Fury 161 to kryminaliści, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską i starają się w niej żyć. I są to bohaterowie wiarygodni, stopniowo wzbudzający sympatię u widza, zagrani przez porządnych aktorów... ale jak to się komponuje z tym wszystkim, co znamy z filmów poprzednich? Mi to nie przeszkadzało, ale na pewno znalazłyby się osoby, które by to zakwestionowały.
Pojawienie się jaja Obcego na statku marines jest bardzo niejasno wyjaśnione, a wychodzący z niego facehugger "zapładnia" dwóch żywicieli pod rząd, co jak wiemy z dwóch poprzednich części jest niemożliwe.
Wiem, że publiczności nie podobało się uśmiercenie bohaterów znanych z "Aliens". Dla mnie służy to podbudowaniu atmosfery. "Alien 3" jest filmem niezwykle depresyjnym i fatalistycznym.
Statek Ripley rozbija się na zapomnianej planecie, na której mieści się więzienie dla morderców i gwałcicieli, tak więc trafiamy do mało przyjaznego środowiska. Jej przyjaciele giną, zostaje całkiem sama, a jej zażarty przeciwnik powraca i znów czyha na nią w ciemnościach... a potem robi się jeszcze gorzej.
Ze wszystkich odsłon serii, ta posiada w sobie największy ładunek emocjonalny, rewelacyjnie uchwycony przez muzykę Elliota Goldenthala.
Fincher powraca do korzeni serii. Gęsta atmosfera neo-gotyckiego mroku doprawiona jest przez wilgoć i brud, oraz świetne ujęcia z perspektywy samego Obcego. Ripley, wraz z grupą więźniów musi stawić czoła tylko jednemu, grasujacego Ksenomorfowi. Są odcięci, uwięzieni, w dodatku nie mają do dyspozycji żadnej zaawansowanej technologii. Na niekorzyść protagonistki działa także czas oraz korporacja, chcąca za wszelką cenę zdobyć Obcego.
Chociaż, jak łatwo z tekstu wyłapać, strona audio-wizualna filmu jest rewelacyjna, tak ma jedną skazę. Na Ksenomorfa składają się dwa efekty specjalne - facet w przebraniu i filmowana na bluescreenie kukiełka. Otóż: jedno i drugie mocno różni się od siebie gabarytami, efekt kukły na blusecreenie jest wykonany bardzo niestarannie. Albo ktoś robił to na odwal się, albo nie starczyło budżetu na nic innego. Tak, czy inaczej inne efekty w filmie zostały zrobione o niebo lepiej.
Scenariusz był zmieniany dziesiątki razy, przez co studio utopiło 7 milionów dolarów w scenografiach, z których potem nikt nie korzystał. W dodatku, film był montowany przez blisko rok!
Różnice pomiędzy wersją kinową i reżyserską są dość duże i znowu - polecałbym zapoznać się z tą drugą (bo kinową widziałem tylko 2 razy i nic z niej nie pamiętam).
Jako finał serii "Alien 3" nie zawodzi. Jest inny, ale nie gorszy,a swoje błędy rekompensuje świeżym podejściem do tematu. Kiedyś to był mój ulubiony film serii i... po odświeżeniu nadal nim jest.
I to miało być na tyle. Ripley poświęciła się na końcu filmu. Szanse na kontynuacje były równe zeru. Ale odwieczne prawo horroru mówi, że jak długo coś jest popularne, jak długo ktoś wykłada kasę i jak długo można zarobić jeszcze więcej kasy, tak długo seria będzie reanimowana wszelkimi absurdalnymi metodami. Jak się łatwo domyślić, w tym właśnie miejscu seria zalicza ostry zjazd.
O "Alien: Ressurection" upraszali się fani, niezadowoleni trzecim "Obcym".
Na stołku reżysera wylądował Jean-Pierre Jeunet... skąd pomysł, żeby właśnie ten facet kręcił horror sci-fi, nie mam zielonego pojęcia.
Scenarzystą został Joss Wheedon, obecnie król geeków, który przyczynił się do rozkwitu w gatunku adaptacji komiksów.
Fabuła czwartego filmu o Ksenomorfie jest głupia jak but. 200 lat po wydarzeniach z "Alien 3" (dlaczego tak długo?) grupa naukowców klonuje Ripley, a wraz z nią (jakimś cudem) zarodek królowej Obcych, który nosiła w sobie. Skutkuje to jednak tym, że i ona ma kwas zamiast krwi i posiada niezwykłą zręczność i siłę fizyczną. Jej osobowość, przez obce DNA także uległa zmianie. Ta Ripley nie jest tą samą postacią, którą znamy z poprzednich odsłon.
"Alien: Ressurection" jest pierwszym filmem z serii, wykorzystującym efekty komputerowe i, trzeba oddać sprawiedliwość, jest to najbardziej wizualna odsłona serii. Nowe możliwości pozwoliły twórcom dorzucić do filmu kilka absurdalnych, ale przyjemnych scen akcji.
Stylistyka filmu może budzić kontrowersje, gdyż twórcy pozwolili sobie na komiksowe przerysowanie i okraszenie "Obcego" pokaźną dawką kiczu (co w sumie nie powinno dziwić, bo Wheedon maczał w tym palce).
W rezultacie możemy sobie pooglądać Brada Dourifa jako powalonego naukowca flirtującego z Ksenomorfem w jednej ze scen.
Obsada filmu jest gwiazdorska. Obok Weaver występuje jeszcze Winona Ryder, a nawet możemy podziwiać Rona Perlmana w pełnej krasie.
Bohaterowie są kiczowaci, ale, tak jak w każdym poprzednim filmie sympatyczni. Nie ma tu na kogo narzekać.
Rozczarowuje za to muzyka, którą zawsze w "Obcym" zachwalałem. Ścieżka dźwiękowa "Ressurection" to może i jest coś, co jakoś zostaje w pamięci, ale nie ma w sobie żadnej większej siły przebicia.
Mógłbym, a nawet powinienem coś powiedzieć o pojawieniu się NewBorna, ale jest on na ekranie przez tak krótki czas, że powiem tylko tyle - zmarnowany potencjał... a właściwie to w ogóle niewykorzystany potencjał.
"Alien: Ressurection" nie jest tak zły, jak przeraźliwie koszmarne potrafią być inne późne horrorowe sequele. Specyficzny klimat, połączenie praktycznych i komputerowych efektów specjalnych, czy nawet komiksową stylistykę mogę mu zaliczyć na duży plus, bo jest jest to zgodne z tradycją serii.
Zawodzi z powodu głupkowatej fabuły i masy fabularnych dziur. Poza tym, jest po prostu wymuszony i nic nowego nie wnosi. Newborn byłby fajnym pomysłem, ale pojawia się na kilka minut na końcu i zostaje unicestwiony.
Niemniej jednak można się na nim całkiem dobrze bawić, zwłaszcza jeśli się do niego zdystansujecie. Sam mam do niego duży sentyment bo to właśnie on przedstawił mi cała serię.
Dla mnie seria oficjalnie kończyć będzie się na części trzeciej. Gdyby ktoś wybrał dowolny fanfik i bardzo wiernie go zekranizował, to wielce prawdopodobnym jest, że wyszłoby mu coś pokroju "Ressurection".
I na tym zamyka się główny cykl. Obcy pojawiał się jeszcze w całej masie gier, w crossoverze z Predatorem i doczekał się koszmarnego prequela, jakim był "Prometeusz".
Seria przechodziła z rąk do rąk i każdy kolejny reżyser wywierał na niej ogromny wpływ. W zależności od tego, czego się po "Obcym" spodziewacie będziecie się zarówno zachwycać jak i rozczarowywać, bo tutaj każda część oferuje coś zupełnie innego. Od bardziej kameralnej historii, przez fatalistyczne klimaty, kino wojenne, aż po kolorową, szaloną rozwałkę. Każdemu spodoba się coś innego. Niemniej jednak, Ksenomorf zawsze pozostawał taki sam...
sobota, 26 grudnia 2015
Pieskie popołudnie (1975) reż. Sydney Lumet
Jest upał, miejski zgiełk osiąga szczyt. Sonny Wortzik, wraz z przyjacielem Salem wchodzą do banku. Po chwili demaskują swoje zamiary - to ma być napad. Wszystko jednak równie szybko wywraca się do góry nogami, gdy okazuje się, że w sejfie nie ma pieniędzy,a policja zdołała już otoczyć cały budynek.
W 1973 roku producent Martin Bregman znalazł artykuł w gazecie o weteranie wojennym, próbującym obrabować jeden z banków. Podsunął pomysł Sydneyowi Lumetowi i ten dwa lata później dał światu "Pieskie Popołudnie".
Kino ma swoje stereotypy i może to dotyczyć całych gatunków. "Pieskie popołudnie" dumnie się z nich wyłamuje. To napad na bank inny niż wszystkie serwowane przez Hollywood. Bohaterowie nie mają wielkiego planu ucieczki, nie są zawodowcami, tylko zdesperowanymi ludźmi, którzy w końcu ulegają presji sytuacji bardziej niż ich zakładnicy.
Thriller jest tu tylko wierzchnią warstwą filmowej konstrukcji. Pod nią kryje się dramat psychologiczny i społeczny.
Psychologiczny objawia się w wizerunku głównego bohatera. Sonny napada na bank z miłości do kochanka transwestyty Leona. Chce ufundować mu operację zmiany płci. Czym szlachetny, czyni z niego bohatera romantycznego... ale nic nie jest tym, czym może się wydawać.
Sonny ma także żonę i dwójkę dzieci. Jej relacje, oraz Leona pokażą nam, że biseksualny mężczyzna jest niesamowicie pogubiony, niezrównoważony oraz zmęczony swoim życiem.
Dramat społeczny widoczny jest w postawie policjantów i gapiów. Ci pierwsi nie ukrywają, że najchętniej wystrzelaliby rabusiów jak kaczki, nawet kosztem życia zakładników. Sonny z łatwością to wykorzystuje i kompromituje stróżów prawa. Jak widać opinia publiczna to potężna broń.
Choć tłum sprzyja nieudolnym rabusiom, tak poszczególne osoby robią, co mogą, by zyskać rozgłos, zostać pokazanym w telewizji i "być sławnym". To dotyczy zarówno anonimowych gapiów, jak i uwięzionych w banku zakładników.
Lumet nie korzystał ze sztucznego oświetlenia, ani z jakiejkolwiek oprawy muzycznej, stawiając na jak największy realizm.
Efekt końcowy jest zdumiewający. (bleh!) Rola Ala Pacino perfekcyjna (bleh!).
Wybaczcie, ale cóż jeszcze można rzec. Film zrealizowany bezbłędnie, z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. No i nagrodzony Oscarem za scenariusz.
W 1973 roku producent Martin Bregman znalazł artykuł w gazecie o weteranie wojennym, próbującym obrabować jeden z banków. Podsunął pomysł Sydneyowi Lumetowi i ten dwa lata później dał światu "Pieskie Popołudnie".
Kino ma swoje stereotypy i może to dotyczyć całych gatunków. "Pieskie popołudnie" dumnie się z nich wyłamuje. To napad na bank inny niż wszystkie serwowane przez Hollywood. Bohaterowie nie mają wielkiego planu ucieczki, nie są zawodowcami, tylko zdesperowanymi ludźmi, którzy w końcu ulegają presji sytuacji bardziej niż ich zakładnicy.
Thriller jest tu tylko wierzchnią warstwą filmowej konstrukcji. Pod nią kryje się dramat psychologiczny i społeczny.
Psychologiczny objawia się w wizerunku głównego bohatera. Sonny napada na bank z miłości do kochanka transwestyty Leona. Chce ufundować mu operację zmiany płci. Czym szlachetny, czyni z niego bohatera romantycznego... ale nic nie jest tym, czym może się wydawać.
Sonny ma także żonę i dwójkę dzieci. Jej relacje, oraz Leona pokażą nam, że biseksualny mężczyzna jest niesamowicie pogubiony, niezrównoważony oraz zmęczony swoim życiem.
Dramat społeczny widoczny jest w postawie policjantów i gapiów. Ci pierwsi nie ukrywają, że najchętniej wystrzelaliby rabusiów jak kaczki, nawet kosztem życia zakładników. Sonny z łatwością to wykorzystuje i kompromituje stróżów prawa. Jak widać opinia publiczna to potężna broń.
Choć tłum sprzyja nieudolnym rabusiom, tak poszczególne osoby robią, co mogą, by zyskać rozgłos, zostać pokazanym w telewizji i "być sławnym". To dotyczy zarówno anonimowych gapiów, jak i uwięzionych w banku zakładników.
Lumet nie korzystał ze sztucznego oświetlenia, ani z jakiejkolwiek oprawy muzycznej, stawiając na jak największy realizm.
Efekt końcowy jest zdumiewający. (bleh!) Rola Ala Pacino perfekcyjna (bleh!).
Wybaczcie, ale cóż jeszcze można rzec. Film zrealizowany bezbłędnie, z ogromnym ładunkiem emocjonalnym. No i nagrodzony Oscarem za scenariusz.
poniedziałek, 21 grudnia 2015
Armia Ciemności (1992) reż. Sam Raimi
Pozwolę sobie być jeszcze mniej oryginalny. Po "Martwym Źle II" logicznym jest wzięcie się za "Armię Ciemności", filmu, przy okazji którego Sam Raimi całkowicie odcina się od stylistyki horroru i idzie w kierunku komediowej przygody.
W wyniku wydarzeń z "Evil Dead II" Ash trafia do średniowiecza. Tam musi pomóc pewnej osadzie zdobyć Necronomicon. Księga może także pomóc Ashowi wrócić do swoich czasów. Tak więc, nasz bohater wyrusza na pełną niebezpieczeństw wyprawę. Przed zabraniem księgi jednak musi wypowiedzieć magiczne zaklęcie. Oczywiście coś idzie nie tak i armia kościotrupów powstaje z martwych. Ashowi ani się śni pomagać wieśniakom, jednak szybko zmieni zdanie...
Pierwsze, co rzuca się w oczy (a co zauważyłem dopiero po latach) to podobieństwo do "Mad Maxa 2". Jeśli przyjrzeć się przebiegowi fabuły obu filmów dojdziemy do wniosku, że są identyczne. Ash, tak samo jak Max pomaga obleganej przez cośtam osadzie. Robi to, o co go proszą i planuje szybko się ulotnić, ale coś zmienia jego plany.
Znając Raimiego, to nie był przypadek, zresztą słowa, które Ash miał wypowiedzieć przed zabraniem Necronomconu zostały zaczerpnięte z "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia".
Zastrzyk gotówki rozłożył Raimiemu skrzydła, który to raczy nas jeszcze większą paradą kiczowatych, aczkolwiek niezwykle kreatywnych efektów specjalnych. Proste charakteryzacje mieszają się z kukłami, animacją poklatkową i bluescreenami. Jasne, wszystko to trąci myszką, ale skala przedsięwzięcia jest imponująca.
"Armia Ciemności", mimo wielu nawiązań do poprzednich części trylogii, całkowicie porzuca swoje horrorowe korzenie i staje się miksem fantasy, przygody i komedii... z naciskiem na to ostatnie. Znów zostajemy rzuceni w środek akcji, bez zbędnego przybudzania, znowu nie ma tu ani jednego chybionego żartu, a slapstick po latach rozbawił mnie tak samo jak za pierwszym razem (Scena w młynie to majstersztyk).
Campbell jako Ash też nic nie stracił ze swojego uroku, a nawet zyskał go jeszcze więcej. Szkoda tylko, że nie używa tak często swojej piły.
"Armia Ciemności" zostaje nieco w tyle za "Martwym Złem II" i może nie spodobać się tym, którzy po serii oczekiwali tego samego co przy okazji pierwszych dwóch odsłon. Zmiana klimatu jest odczuwalna, ale nie pozbawia całości pierwiastka zajebistości.
Poza tym - Sam Raimi na 10 lat przed "Władcą Pierścieni" nakręcił Bitwę o Helmowy Jar.
W wyniku wydarzeń z "Evil Dead II" Ash trafia do średniowiecza. Tam musi pomóc pewnej osadzie zdobyć Necronomicon. Księga może także pomóc Ashowi wrócić do swoich czasów. Tak więc, nasz bohater wyrusza na pełną niebezpieczeństw wyprawę. Przed zabraniem księgi jednak musi wypowiedzieć magiczne zaklęcie. Oczywiście coś idzie nie tak i armia kościotrupów powstaje z martwych. Ashowi ani się śni pomagać wieśniakom, jednak szybko zmieni zdanie...
Pierwsze, co rzuca się w oczy (a co zauważyłem dopiero po latach) to podobieństwo do "Mad Maxa 2". Jeśli przyjrzeć się przebiegowi fabuły obu filmów dojdziemy do wniosku, że są identyczne. Ash, tak samo jak Max pomaga obleganej przez cośtam osadzie. Robi to, o co go proszą i planuje szybko się ulotnić, ale coś zmienia jego plany.
Znając Raimiego, to nie był przypadek, zresztą słowa, które Ash miał wypowiedzieć przed zabraniem Necronomconu zostały zaczerpnięte z "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia".
Zastrzyk gotówki rozłożył Raimiemu skrzydła, który to raczy nas jeszcze większą paradą kiczowatych, aczkolwiek niezwykle kreatywnych efektów specjalnych. Proste charakteryzacje mieszają się z kukłami, animacją poklatkową i bluescreenami. Jasne, wszystko to trąci myszką, ale skala przedsięwzięcia jest imponująca.
"Armia Ciemności", mimo wielu nawiązań do poprzednich części trylogii, całkowicie porzuca swoje horrorowe korzenie i staje się miksem fantasy, przygody i komedii... z naciskiem na to ostatnie. Znów zostajemy rzuceni w środek akcji, bez zbędnego przybudzania, znowu nie ma tu ani jednego chybionego żartu, a slapstick po latach rozbawił mnie tak samo jak za pierwszym razem (Scena w młynie to majstersztyk).
Campbell jako Ash też nic nie stracił ze swojego uroku, a nawet zyskał go jeszcze więcej. Szkoda tylko, że nie używa tak często swojej piły.
"Armia Ciemności" zostaje nieco w tyle za "Martwym Złem II" i może nie spodobać się tym, którzy po serii oczekiwali tego samego co przy okazji pierwszych dwóch odsłon. Zmiana klimatu jest odczuwalna, ale nie pozbawia całości pierwiastka zajebistości.
Poza tym - Sam Raimi na 10 lat przed "Władcą Pierścieni" nakręcił Bitwę o Helmowy Jar.
czwartek, 17 grudnia 2015
Martwe Zło II (1987) reż. Sam Raimi
Z reguły jest tak, że sequel kontynuuje wątki z filmu poprzedniego. Zamysł jest jednak taki, aby zrobić więcej i lepiej. Sam Raimi przy okazji "Martwego Zła II" postanowił pójść ścieżką George'a Millera i zamiast robić typowy sequel, po prostu udoskonalić już gotowy pomysł.
Rezultatem jest jeden z najlepszych komedio-horrorów w dziejach, film kultowy, który po latach doczekał się równie dobrej kontynuacji w postaci "Armii Ciemności" oraz serialu.
"Martwe Zło II" rozpoczyna się, podobnie jak część pierwsza. Ash wraz ze swoją dziewczyną Lindą (bez żadnego innego towarzystwa) zatrzymuje się w opuszczonej chatce w lesie należącej do pewnego archeologa, który odnalazł Necronomicon - księgę umarłych.
Pośród zostawionych rupieci Ash znajduje magnetofon. Gdy go włącza, głos odczytuje zaklęcie z wspomnianej księgi. Złe moce budzą się do życia, przejmują ciało Lindy i zaczynają toczyć zaciekły bój z głównym bohaterem...
Fabuła pierwszego filmu zostaje tutaj opowiedziana na nowo. Niektóre elementy historii zostały zmienione, tak jak niektóre ujęcia, czy całe sceny zostały powielone. Najważniejszą zmianą jaką Raimi zastosował była zmiana tonu.
Groteskowe, krwawe sceny mieszają się ze slapstickowym humorem, ale film nie gubi tego, co czyniło pierwszą część dobrą. Klimat, choć z deczka lekki opiera się na tym samym. W dodatku mamy plejadę klasycznych efektów specjalnych - gumowe kukiełki, animacja poklatkowa, hektolitry sztucznej krwi i animatronika. Wszystko to zrobione w bardzo kiczowaty i archaiczny sposób, ale właśnie w takiej formie nadają one "Martwemu Złu II" jego unikalnego uroku.
O Brucie Campbellu nie wiem czy powinienem cokolwiek mówić. Gość na naszych oczach staje się cholernym superbohaterem. Jeśli znajdzie się ktoś, kto nie wie o czym mówię to niech zapierdala oglądać jak najszybciej.
Do "Martwego Zła II" można zasiąść nawet nie znając poprzednika, zresztą nie jest to wcale długi film. Trwa tylko 79 minut i przez ten czas, zapewniam, widz nie będzie mógł złapać oddechu. Zwłaszcza, że przeciwko Ashowi nie tylko stają moce piekielne, ale i miejscami jego własny umysł.
I nie jest tak, że filmowi kończą się asy z rękawa, czy zalicza jakąś formę spadkową. Każda scena jest idealnie przemyślana. Akcja jest płynna, bez zbędnego gadania, ale też nie czuć jakiegoś przesytu. Jest po prostu idealnie.
Film Raimiego to dziś dzieło kultowe, które otwarło furtkę do równie udanej "Armii Ciemności". Wiem, że moja recenzja nic nowego do tematu nie wnosi, ale odświeżyłem sobie ten film po bardzo, bardzo długim czasie i japa cieszyła mi się zupełnie tak, jakbym go oglądał pierwszy raz.
To wzorowy sequel, gdzie nie tylko jest więcej, ale jest zrobione lepiej.
Rezultatem jest jeden z najlepszych komedio-horrorów w dziejach, film kultowy, który po latach doczekał się równie dobrej kontynuacji w postaci "Armii Ciemności" oraz serialu.
"Martwe Zło II" rozpoczyna się, podobnie jak część pierwsza. Ash wraz ze swoją dziewczyną Lindą (bez żadnego innego towarzystwa) zatrzymuje się w opuszczonej chatce w lesie należącej do pewnego archeologa, który odnalazł Necronomicon - księgę umarłych.
Pośród zostawionych rupieci Ash znajduje magnetofon. Gdy go włącza, głos odczytuje zaklęcie z wspomnianej księgi. Złe moce budzą się do życia, przejmują ciało Lindy i zaczynają toczyć zaciekły bój z głównym bohaterem...
Groteskowe, krwawe sceny mieszają się ze slapstickowym humorem, ale film nie gubi tego, co czyniło pierwszą część dobrą. Klimat, choć z deczka lekki opiera się na tym samym. W dodatku mamy plejadę klasycznych efektów specjalnych - gumowe kukiełki, animacja poklatkowa, hektolitry sztucznej krwi i animatronika. Wszystko to zrobione w bardzo kiczowaty i archaiczny sposób, ale właśnie w takiej formie nadają one "Martwemu Złu II" jego unikalnego uroku.
O Brucie Campbellu nie wiem czy powinienem cokolwiek mówić. Gość na naszych oczach staje się cholernym superbohaterem. Jeśli znajdzie się ktoś, kto nie wie o czym mówię to niech zapierdala oglądać jak najszybciej.
Do "Martwego Zła II" można zasiąść nawet nie znając poprzednika, zresztą nie jest to wcale długi film. Trwa tylko 79 minut i przez ten czas, zapewniam, widz nie będzie mógł złapać oddechu. Zwłaszcza, że przeciwko Ashowi nie tylko stają moce piekielne, ale i miejscami jego własny umysł.
I nie jest tak, że filmowi kończą się asy z rękawa, czy zalicza jakąś formę spadkową. Każda scena jest idealnie przemyślana. Akcja jest płynna, bez zbędnego gadania, ale też nie czuć jakiegoś przesytu. Jest po prostu idealnie.
Film Raimiego to dziś dzieło kultowe, które otwarło furtkę do równie udanej "Armii Ciemności". Wiem, że moja recenzja nic nowego do tematu nie wnosi, ale odświeżyłem sobie ten film po bardzo, bardzo długim czasie i japa cieszyła mi się zupełnie tak, jakbym go oglądał pierwszy raz.
To wzorowy sequel, gdzie nie tylko jest więcej, ale jest zrobione lepiej.
środa, 16 grudnia 2015
Krampus (2015) reż. Michael Dougherty
Jedziesz z wycieczką klasową do kina na film o złym Świętym Mikołaju. Czego się spodziewasz? Jeśli o mnie chodzi to myślałem, że będzie to jakiś nędzny straszak z kuriozalnym pomysłem. Miłe było moje zaskoczenie...
Film rozpoczyna maksymalnie przerysowana scena oblężenia supermarketu w slow-motion, a zaraz potem poznajemy młodego Maxa, jego rodzinkę i od razu wiemy, że nie będziemy mieli do czynienia z poważnym filmem.
Dla całej familii święta są utrapieniem i dzieciak strasznie się z tego powodu wkurza. Podczas wspólnej kolacji obraża się na wszystkich co skutkuje tym, że zły Święty Mikołaj z Piekła zaczyna kolejno wykańczać członków familii.
Po samym plakacie można było wywnioskować, że "Krampus" będzie w jakiś sposób nawiązywać do horrorów z lat 80tych, a konkretniej mowa tu o wszystkich B-klasowych, szalonych komedio horrorów pokroju "Martwego Zła 2". Kimkolwiek jest Michael Dougherty, nawiązuje on do tej stylistyki z głośnym pierdolnięciem.
Choć wiele rzeczy zostało tu wykonane komputerowo, tak cieszyła mi się japa na widok starych, dobrych kukiełek i animatroniki. Twórcy konsekwentnie budują atmosferę odcięcia od świata, ale strach zostaje tu całkowicie wyparty przez absurdalny humor. Postacie są wyraziste i same z ironią podchodzą do wszystkiego, co się dzieje.
Do tego dochodzi też kilka bardzo subtelnych nawiązań do takich filmów jak "Poltergeist", czy "Phantasm"... właściwie to David Koechner przypomina bardzo Reggiego Bannistera.
Jest kolorowo, jest głupio, ale dzieje się od cholery dziwnych rzeczy i skłamałbym mówiąc, że się dobrze nie bawiłem. Kreatywność twórców trzeba docenić. Jeśli, tak jak ja, lubicie absurdalne komedio-horrory, jeśli macie sentyment do lat 80tych, albo po prostu umiecie się zdystansować to powinniście się dobrze bawić.
Tak, czy inaczej więcej takich filmów. Niech przynajmniej nisza się cieszy.
Film rozpoczyna maksymalnie przerysowana scena oblężenia supermarketu w slow-motion, a zaraz potem poznajemy młodego Maxa, jego rodzinkę i od razu wiemy, że nie będziemy mieli do czynienia z poważnym filmem.
Dla całej familii święta są utrapieniem i dzieciak strasznie się z tego powodu wkurza. Podczas wspólnej kolacji obraża się na wszystkich co skutkuje tym, że zły Święty Mikołaj z Piekła zaczyna kolejno wykańczać członków familii.
Po samym plakacie można było wywnioskować, że "Krampus" będzie w jakiś sposób nawiązywać do horrorów z lat 80tych, a konkretniej mowa tu o wszystkich B-klasowych, szalonych komedio horrorów pokroju "Martwego Zła 2". Kimkolwiek jest Michael Dougherty, nawiązuje on do tej stylistyki z głośnym pierdolnięciem.
Choć wiele rzeczy zostało tu wykonane komputerowo, tak cieszyła mi się japa na widok starych, dobrych kukiełek i animatroniki. Twórcy konsekwentnie budują atmosferę odcięcia od świata, ale strach zostaje tu całkowicie wyparty przez absurdalny humor. Postacie są wyraziste i same z ironią podchodzą do wszystkiego, co się dzieje.
Do tego dochodzi też kilka bardzo subtelnych nawiązań do takich filmów jak "Poltergeist", czy "Phantasm"... właściwie to David Koechner przypomina bardzo Reggiego Bannistera.
Jest kolorowo, jest głupio, ale dzieje się od cholery dziwnych rzeczy i skłamałbym mówiąc, że się dobrze nie bawiłem. Kreatywność twórców trzeba docenić. Jeśli, tak jak ja, lubicie absurdalne komedio-horrory, jeśli macie sentyment do lat 80tych, albo po prostu umiecie się zdystansować to powinniście się dobrze bawić.
Tak, czy inaczej więcej takich filmów. Niech przynajmniej nisza się cieszy.
sobota, 12 grudnia 2015
The Howling / Skowyt (1981) reż. Joe Dante
Do odkrywczych rzeczy nie należy stwierdzenie, że jest bardzo mało dobrych filmów i Wilkołakach. "The Howling" jest tym udanym, aczkolwiek nie pozbawionym wad.
Dziennikarka Karen White współpracuje z policją w celu złapania psychopatycznego mordercy - Eddiego Quista. Obława kończy się jego zabiciem. Dla Karen koszmar się nie kończy, gdyż traumatyczne przeżycia dręczą ją w snach. Daje się namówić na wyjazd do kolonii prowadzonej przez dra. George'a Waggnera. Kolonia skrywa jednak mroczną tajemnicę i wkrótce znów stanie z Eddiem twarzą w twarz...
Joe Dante zawsze był fanem klasycznych monster movies Universala. Tak samo był fanem różnorakich b-klasowych pierdółek z lat 50tych. Jego "The Howling" to film niszowy, przeznaczony tylko dla tych, którzy dzielą te zainteresowania.
Wilkołaki, srebrne kule, kłęby sztucznej mgły, a nawet imiona niektórych bohaterów pokazują z czym mamy do czynienia. Grany przez Patricka MacNee George Waggner nosi imię reżysera oryginalnego "The Wolf Man". Fragmenty tego filmu (oraz samo zdjęcie Lona Chaneya Jra.) pojawiają się w filmie kilkukrotnie.
Jedną z pomniejszych ról gra tutaj sam John Carradine. Jego postać ma na imię Erle Kenton. Erle C. Kenton pracował dla wytwórni Universal i nakręcił m. i. "Ducha Frankensteina", "Dom Frankensteina", "Dom Draculi" i "Wyspę doktora Moreau". Sam Carradine występował w niektórych z nich.
Tak więc, klimatem "The Howling" jest czymś pomiędzy esencją Klasy B lat 80tych, a listem miłosnym do klasyków z lat 30-60.
Muzyka Pino Donaggio na pierwszy rzut oka wcale horrorowo nie brzmi. To bardziej delikatne, romantyczne kompozycje, choć czasem zarzucają czymś "ostrzejszym", to gdzieś w uszy wpadnie odgłos syntezatora, a nawet znajdzie się miejsce dla starych dobrych organów.
Zarzucić filmowi mogę, że w pewnych miejscach potrafi zawiać nudą. Początek jest niezwykle klimatyczny, noc, środek miasta, neony... później, gdy przenosimy się do kolonii akcja rozwija się bardzo, bardzo powoli.
Ale, jeśli przetrwacie pierwszą połowę filmu to pozostanie wam się zachwycać rewelacyjnymi efektami specjalnymi. Gdy Wilkołaki pojawiają się w pełnej krasie to wyglądają nieziemsko, tak samo ich transformacje.
Trudno nie wspomnieć o pewnej kultowej scenie, w której para uprawia ze sobą seks w lesie i w trakcie zaczynają zmieniać się w wilkołaki. Symboliczne, klimatyczne - piękne.
Nie mamy tu do czynienia z jakąś dobrą historią, co nie zmienia faktu, że film Dantego ma swoje wielkie momenty. Pod względem klimatu, charakteryzacji, masy smaczków, potrafi zachwycić każdego miłośnika gatunku.
Dziennikarka Karen White współpracuje z policją w celu złapania psychopatycznego mordercy - Eddiego Quista. Obława kończy się jego zabiciem. Dla Karen koszmar się nie kończy, gdyż traumatyczne przeżycia dręczą ją w snach. Daje się namówić na wyjazd do kolonii prowadzonej przez dra. George'a Waggnera. Kolonia skrywa jednak mroczną tajemnicę i wkrótce znów stanie z Eddiem twarzą w twarz...
Joe Dante zawsze był fanem klasycznych monster movies Universala. Tak samo był fanem różnorakich b-klasowych pierdółek z lat 50tych. Jego "The Howling" to film niszowy, przeznaczony tylko dla tych, którzy dzielą te zainteresowania.
Wilkołaki, srebrne kule, kłęby sztucznej mgły, a nawet imiona niektórych bohaterów pokazują z czym mamy do czynienia. Grany przez Patricka MacNee George Waggner nosi imię reżysera oryginalnego "The Wolf Man". Fragmenty tego filmu (oraz samo zdjęcie Lona Chaneya Jra.) pojawiają się w filmie kilkukrotnie.
Jedną z pomniejszych ról gra tutaj sam John Carradine. Jego postać ma na imię Erle Kenton. Erle C. Kenton pracował dla wytwórni Universal i nakręcił m. i. "Ducha Frankensteina", "Dom Frankensteina", "Dom Draculi" i "Wyspę doktora Moreau". Sam Carradine występował w niektórych z nich.
Tak więc, klimatem "The Howling" jest czymś pomiędzy esencją Klasy B lat 80tych, a listem miłosnym do klasyków z lat 30-60.
Muzyka Pino Donaggio na pierwszy rzut oka wcale horrorowo nie brzmi. To bardziej delikatne, romantyczne kompozycje, choć czasem zarzucają czymś "ostrzejszym", to gdzieś w uszy wpadnie odgłos syntezatora, a nawet znajdzie się miejsce dla starych dobrych organów.
Zarzucić filmowi mogę, że w pewnych miejscach potrafi zawiać nudą. Początek jest niezwykle klimatyczny, noc, środek miasta, neony... później, gdy przenosimy się do kolonii akcja rozwija się bardzo, bardzo powoli.
Ale, jeśli przetrwacie pierwszą połowę filmu to pozostanie wam się zachwycać rewelacyjnymi efektami specjalnymi. Gdy Wilkołaki pojawiają się w pełnej krasie to wyglądają nieziemsko, tak samo ich transformacje.
Trudno nie wspomnieć o pewnej kultowej scenie, w której para uprawia ze sobą seks w lesie i w trakcie zaczynają zmieniać się w wilkołaki. Symboliczne, klimatyczne - piękne.
Nie mamy tu do czynienia z jakąś dobrą historią, co nie zmienia faktu, że film Dantego ma swoje wielkie momenty. Pod względem klimatu, charakteryzacji, masy smaczków, potrafi zachwycić każdego miłośnika gatunku.
poniedziałek, 7 grudnia 2015
Odmienne stany świadomości (1980) reż. Ken Russel
Ludzie poszukują Boga we wszechświecie, próbują odnaleźć samych siebie na świecie. Dr. Eddie Jessup idzie o krok dalej. Chce odnaleźć "pierwotną świadomość", wrócić do początków człowieczeństwa, krótko mówiąc, wydobyć z siebie człowieka pierwotnego.
Nie poznałem jakoś szeroko twórczości Kena Russela. Wydaje mi się jednak, że pan ten lubuje się w przerysowanym kiczu. Jeśli moja teza mimo wszystko jest trafna, to "Altered Stanes" jest chyba jego najbardziej stonowanym dziełem.
Nie ma tu charakterystycznego dla Russela przerysowania, zarówno w warstwie wizualnej, jak i aktorskiej. W wielu miejscach reżyser stylizuje swoje dzieło... na horror.
Z jednej strony utrzymani jesteśmy w tym zimnym, depresyjnym tonie dramatu, z drugiej strony widzimy surrealistyczne wizje głównego bohatera , a z trzeciej zaś cała masa statycznych ujęć opiewa mrokiem i tajemniczością typową dla kina grozy. Tak samo muzyka Johna Corigliano ma w sobie zarówno motywy delikatne, jak i typowo "horrorowe".
Zastanawia mnie, czy David Cronenberg kiedykolwiek ten film widział i czy przypadkiem się nim nie zainspirował. Motyw naukowca, pochłoniętego obsesją, który w wyniku eksperymentu przechodzi fizyczną przemianę... tak, wiecie już wszyscy, że chodzi mi o "Muchę".
Russel używa licznych długich, statycznych ujęć i każde z nich jest przemyślane w każdym calu. Każda smuga światła, cień, kształt, wszystko jest na swoim miejscu i idealnie buduje atmosferę.
Halucynacje bohatera pełne są odniesień do religii i bardzo dynamicznego montażu (epileptycy powinni raczej trzymać się z daleka). Efekty specjalne i charakteryzacja są piękne... po prostu piękne i nijak inaczej tego nie skomentuję.
Zarzucić "Altered States" mogę jedynie lekkie przegadanie. To poetyckie, intrygujące dzieło, mieszające w sobie różne klimaty i powinno przypaść do gustu każdemu fanowi body-horroru.
Nie poznałem jakoś szeroko twórczości Kena Russela. Wydaje mi się jednak, że pan ten lubuje się w przerysowanym kiczu. Jeśli moja teza mimo wszystko jest trafna, to "Altered Stanes" jest chyba jego najbardziej stonowanym dziełem.
Nie ma tu charakterystycznego dla Russela przerysowania, zarówno w warstwie wizualnej, jak i aktorskiej. W wielu miejscach reżyser stylizuje swoje dzieło... na horror.
Z jednej strony utrzymani jesteśmy w tym zimnym, depresyjnym tonie dramatu, z drugiej strony widzimy surrealistyczne wizje głównego bohatera , a z trzeciej zaś cała masa statycznych ujęć opiewa mrokiem i tajemniczością typową dla kina grozy. Tak samo muzyka Johna Corigliano ma w sobie zarówno motywy delikatne, jak i typowo "horrorowe".
Zastanawia mnie, czy David Cronenberg kiedykolwiek ten film widział i czy przypadkiem się nim nie zainspirował. Motyw naukowca, pochłoniętego obsesją, który w wyniku eksperymentu przechodzi fizyczną przemianę... tak, wiecie już wszyscy, że chodzi mi o "Muchę".
Russel używa licznych długich, statycznych ujęć i każde z nich jest przemyślane w każdym calu. Każda smuga światła, cień, kształt, wszystko jest na swoim miejscu i idealnie buduje atmosferę.
Halucynacje bohatera pełne są odniesień do religii i bardzo dynamicznego montażu (epileptycy powinni raczej trzymać się z daleka). Efekty specjalne i charakteryzacja są piękne... po prostu piękne i nijak inaczej tego nie skomentuję.
Zarzucić "Altered States" mogę jedynie lekkie przegadanie. To poetyckie, intrygujące dzieło, mieszające w sobie różne klimaty i powinno przypaść do gustu każdemu fanowi body-horroru.
sobota, 5 grudnia 2015
Upadek (1993) reż. Joel Schumacher
Jest upalny dzień. Wielki korek trwa w bezruchu na drodze z powodu prac remontowych. Hałas jest nie do zniesienia, tak samo jak i temperatura. Siedzącego w jednym z samochodów bohatera szlag tragia z powodu złośliwej muchy.
Otwierająca film sekwencja jest idealnie przerysowana, pokazuje nam z jakim to charakterem mamy tu do czynienia. D-fens jest niezrównoważonym cholerykiem, który chce dojechać na urodziny córki. To wszystko. Nie wytrzymuje, porzuca swój samochód i pieszo rusza w swoją wędrówkę.
Po Joelu Schumacherze nie spodziewałem się tak dobrego filmu... baa, nie spodziewałem się dobrego filmu w ogóle. O "Upadku" trudno jest mówić, bo seans zostawił mnie z niewyobrażalną goryczą... ale w takim pozytywnym znaczeniu.
Pierwsze sceny w żaden sposób nie zapowiadają tego, co ma się wydarzyć i, gdy dochodzi o sceny w sklepie, film wybucha jak wulkan. Główny bohater jest cholerykiem, w dodatku niezrównoważonym psychicznie. Los chciał, że obiera on drogę przez najpaskudniejszą część miasta, gdzie zostaje skonfrontowany ze wszystkimi absurdami współczesnej cywilizacji, w dodatku z takimi, których czasem zdarza nam się nie zauważać.
Sklepowi sprzedawcy w bardzo uprzejmy sposób Cię okradają, narzucając zbyt wysokie ceny. Byle gnojek należący do gangu może podejść do Ciebie i zastraszyć Cię bo "jesteś na jego terenie". A to dopiero początek.
Równolegle obserwujemy starego policjanta, który odbywa swój ostatni dzień w pracy. Jest jedynym rozsądnym gościem na całym komisariacie, jako jedyny wpada na to, że za całym zamieszaniem w mieście stoi ten jeden facet... tylko widzicie, z racji tego, że to jego ostatni dzień w pracy, nikt nie chce słuchać tego co ma do powiedzenia. Więcej, podchodzą do tego z niewyobrażalną wręcz "wyjebką".
D-fens jest spowity mrokiem tajemnicy, ale dostaje solidny rys psychologiczny. To facet straszny i jednocześnie budzący współczucie. Nie jest to czarno-biała postać, am swoje niedoskonałości i nie ze wszystkim co robi można się zgodzić.
Tylko, czy to on jest szalony, czy to może świat jest szalony? Czy będąc częścią absurdalnego świata, podejmując walkę z nim sami nie popadamy w absurd?
Jedynym drobiazgiem, który mi się nie podobał to ucinane sceny. Ot scena kończy się w tym momencie i więcej do tego nie wracamy.
Ale podsumowując, film jest niesamowity i każdy powinien go obejrzeć.
Otwierająca film sekwencja jest idealnie przerysowana, pokazuje nam z jakim to charakterem mamy tu do czynienia. D-fens jest niezrównoważonym cholerykiem, który chce dojechać na urodziny córki. To wszystko. Nie wytrzymuje, porzuca swój samochód i pieszo rusza w swoją wędrówkę.
Po Joelu Schumacherze nie spodziewałem się tak dobrego filmu... baa, nie spodziewałem się dobrego filmu w ogóle. O "Upadku" trudno jest mówić, bo seans zostawił mnie z niewyobrażalną goryczą... ale w takim pozytywnym znaczeniu.
Pierwsze sceny w żaden sposób nie zapowiadają tego, co ma się wydarzyć i, gdy dochodzi o sceny w sklepie, film wybucha jak wulkan. Główny bohater jest cholerykiem, w dodatku niezrównoważonym psychicznie. Los chciał, że obiera on drogę przez najpaskudniejszą część miasta, gdzie zostaje skonfrontowany ze wszystkimi absurdami współczesnej cywilizacji, w dodatku z takimi, których czasem zdarza nam się nie zauważać.
Sklepowi sprzedawcy w bardzo uprzejmy sposób Cię okradają, narzucając zbyt wysokie ceny. Byle gnojek należący do gangu może podejść do Ciebie i zastraszyć Cię bo "jesteś na jego terenie". A to dopiero początek.
Równolegle obserwujemy starego policjanta, który odbywa swój ostatni dzień w pracy. Jest jedynym rozsądnym gościem na całym komisariacie, jako jedyny wpada na to, że za całym zamieszaniem w mieście stoi ten jeden facet... tylko widzicie, z racji tego, że to jego ostatni dzień w pracy, nikt nie chce słuchać tego co ma do powiedzenia. Więcej, podchodzą do tego z niewyobrażalną wręcz "wyjebką".
D-fens jest spowity mrokiem tajemnicy, ale dostaje solidny rys psychologiczny. To facet straszny i jednocześnie budzący współczucie. Nie jest to czarno-biała postać, am swoje niedoskonałości i nie ze wszystkim co robi można się zgodzić.
Tylko, czy to on jest szalony, czy to może świat jest szalony? Czy będąc częścią absurdalnego świata, podejmując walkę z nim sami nie popadamy w absurd?
Jedynym drobiazgiem, który mi się nie podobał to ucinane sceny. Ot scena kończy się w tym momencie i więcej do tego nie wracamy.
Ale podsumowując, film jest niesamowity i każdy powinien go obejrzeć.
wtorek, 24 listopada 2015
Antychryst (1974) reż. Alberto De Martino
Ostatnimi czasy dużo iście szatańskich filmów się przewaliło przez mojego bloga. Jak tak dalej pójdzie to jeszcze mi go zdejmą za propagowanie satanizmu... no bo wiecie, Gliński czuwa.
A tak na serio to nie był żaden mój zamysł, tak po prostu się te filmy zbiegły ze sobą. Skoro jesteśmy w tych klimatach to możemy powiedzieć sobie coś niecoś o "Antychryście", ale nie tym von Trierowskim. Mam tu na myśli włoską podróbę "Egzorcysty", która wyszła rok po wspomnianym przeze mnie filmie.
Ippolita jest córką włoskiego arystokraty, która, w skutek wypadku straciła władzę w nogach. Jej ojciec przywozi ją do włoskiego sanktuarium, w którym dzieją się cuda. Nie leczy to dziewczyny, wprost przeciwnie, złe moce zaczynają się na nią czaić. Nie pomaga też fakt, że ojciec Ippolity zamierza ponownie wyjść za mąż, co więcej, nachodzą ją wspomnienia należące do jej przodkini z czasów średniowiecza.
Byłem szczerze zaskoczony, ale "Antychryst" nie był takim złym filmem.
Oczywiście stara się jak może być jak dzieło Friedkina i wychodzi mu to średnio, ale udaje mu się zarzucić swoimi, ciekawymi pomysłami... oczywiście wtedy, gdy nie zrzyna z "Egzorcysty".
Główna bohaterka zaczyna wątpić, jest zła, że nie została uzdrowiona.. wtedy pojawia się Szatan, który to robi. Ten wątek jest ciekawy poprowadzony w całkiem subtelny sposób i szkoda, że film nie poszedł właśnie w tym kierunku.
Reszta fabuły wypada bardzo przeciętnie starając się skopiować film Friedkina jak tylko się da. W rezultacie - dużo przekleństw, perwersyjnych tekstów, zielone rzygi i solidna demolka. Tylko, że o ile Friedkin robił to dobrze, tak "Antychryst" w wielu scenach popada po prostu w śmieszność.
"Antychrystowi" nie można jednak odmówić klimatu, oraz stylu. Za zdjęcia odpowiadał Joe D'Amato i nigdy bym się po nim nie spodziewał tak dobrej roboty. idealnie eksponuje on gotyckie, kolorowe scenografie, których nie powstydziłby się sam Mario Bava.
To film mieszający ze sobą poetyckie piękno z surrealistycznymi obrzydliwościami, co jeszcze uwydatnia nieprzyjemna muzyka Morriconego.
Najlepiej widać to w scenie, w której główna bohaterka ma wizje, w której oddaje się samego Rogatemu. Wygląda to i pięknie i odpychająco jednocześnie.
Po aktorach nie ma co spodziewać się więcej niż po standardowej produkcji klasy B.
Efekty specjalne są mocno archaiczne (w końcu włosi).
Niewiele się po "Antychryście" spodziewałem i mimo, że gdzieś pod koniec cały klimat zaczyna ulatywać, tak bawiłem się dobrze i dla kilku scen i klimatu można rzucić okiem.
Dla wyrozumiałych kinomanów, wielbicieli włoskich pierdółek lub, pojebanych klimatów wszelakich może być.
A tak na serio to nie był żaden mój zamysł, tak po prostu się te filmy zbiegły ze sobą. Skoro jesteśmy w tych klimatach to możemy powiedzieć sobie coś niecoś o "Antychryście", ale nie tym von Trierowskim. Mam tu na myśli włoską podróbę "Egzorcysty", która wyszła rok po wspomnianym przeze mnie filmie.
Ippolita jest córką włoskiego arystokraty, która, w skutek wypadku straciła władzę w nogach. Jej ojciec przywozi ją do włoskiego sanktuarium, w którym dzieją się cuda. Nie leczy to dziewczyny, wprost przeciwnie, złe moce zaczynają się na nią czaić. Nie pomaga też fakt, że ojciec Ippolity zamierza ponownie wyjść za mąż, co więcej, nachodzą ją wspomnienia należące do jej przodkini z czasów średniowiecza.
Byłem szczerze zaskoczony, ale "Antychryst" nie był takim złym filmem.
Oczywiście stara się jak może być jak dzieło Friedkina i wychodzi mu to średnio, ale udaje mu się zarzucić swoimi, ciekawymi pomysłami... oczywiście wtedy, gdy nie zrzyna z "Egzorcysty".
Główna bohaterka zaczyna wątpić, jest zła, że nie została uzdrowiona.. wtedy pojawia się Szatan, który to robi. Ten wątek jest ciekawy poprowadzony w całkiem subtelny sposób i szkoda, że film nie poszedł właśnie w tym kierunku.
Reszta fabuły wypada bardzo przeciętnie starając się skopiować film Friedkina jak tylko się da. W rezultacie - dużo przekleństw, perwersyjnych tekstów, zielone rzygi i solidna demolka. Tylko, że o ile Friedkin robił to dobrze, tak "Antychryst" w wielu scenach popada po prostu w śmieszność.
"Antychrystowi" nie można jednak odmówić klimatu, oraz stylu. Za zdjęcia odpowiadał Joe D'Amato i nigdy bym się po nim nie spodziewał tak dobrej roboty. idealnie eksponuje on gotyckie, kolorowe scenografie, których nie powstydziłby się sam Mario Bava.
To film mieszający ze sobą poetyckie piękno z surrealistycznymi obrzydliwościami, co jeszcze uwydatnia nieprzyjemna muzyka Morriconego.
Najlepiej widać to w scenie, w której główna bohaterka ma wizje, w której oddaje się samego Rogatemu. Wygląda to i pięknie i odpychająco jednocześnie.
Po aktorach nie ma co spodziewać się więcej niż po standardowej produkcji klasy B.
Efekty specjalne są mocno archaiczne (w końcu włosi).
Niewiele się po "Antychryście" spodziewałem i mimo, że gdzieś pod koniec cały klimat zaczyna ulatywać, tak bawiłem się dobrze i dla kilku scen i klimatu można rzucić okiem.
Dla wyrozumiałych kinomanów, wielbicieli włoskich pierdółek lub, pojebanych klimatów wszelakich może być.
Subskrybuj:
Posty (Atom)