Pogadajmy o "Obcym"! Dlaczegoż? A czemuż, kurwa, nie?
Materiał będzie najeżony spoilerami... ale jeśli jeszcze tych filmów nie widzieliście to sami jesteście sobie winni.
Wszystko zaczęło się od udziału Dana O'Bannona w filmie Johna Carpentera "Dark Star". Początkującemu scenarzyście/aktorowi zamarzył się film science-fiction inny niż wszystkie - z wysokim budżetem, wyłamujący się z ram kina klasy B. Był to schyłek lat 70tych, czyli okres, kiedy to horror i science-fiction powoli przenikały do mainstreamu i zostawały uznawane za artystyczne osiągnięcia. Filmy takie jak "Gwiezdne Wojny" i "Egzorcysta" były pierwszymi przedstawicielami tychże gatunków nagrodzonymi Oscarami i gdyby nie to, "Obcy" prawdopodobnie nigdy by nie powstał.
Do projektu dołączyli, producent Ronald Shusett, Hans Rudolph Giger i, na samym końcu stołek reżysera obsadził Ridley Scott.
Wygląd dorosłego Ksenomorfa został zaczerpnięty w całości z obrazu Gigera "Necronom IV". Ów malarz zaprojektował także część scenografii.
Pierwsze stadium Obcego wymyślił Ronald Shusett, bazując na swoim sennym koszmarze. Otóż przyśniło mu się, że stwór zapładnia człowieka poprzez gardło, a zarodek rozwijać się będzie w jego klatce piersiowej.
Rola O'Bannona stopniowo malała do zera absolutnego. Scenariusz jego autorstwa został przez producentów poprawiony, a on sam pewnego dnia pokłócił się ze Scottem i więcej na planie zdjęciowym się nie pojawił.
W 1979 roku "Alien" trafił do kin i wstrząsnął publicznością.
Enigmatyczny, otoczony symboliką seksualności i narodzin wytwór Gigera był rzeczą zupełnie inna niż wszystkie sztampowe, gumowe potworki, do jakich przyzwyczaiły widownię poprzednie filmy tego gatunku. Ksenomorf mierzy dwa metry wzrostu, jest szybki, cichy, i inteligentny, w dodatku skurczybyk krwawi kwasem.
Główną bohaterką jest grana przez Sigourney Weaver Ellen Ripley, członkini załogi statku Nostromo, będąca (strzelam na oślep) jedną z pierwszych silnych postaci kobiecych. Wszyscy wiemy jak to bywa w horrorach - główna bohaterka jest głupia i rozwrzeszczana. Ripley z kolei nie boi się chwycić za karabin i iść wyżynać setki krwawiących kwasem poczwar. Podczas trwania serii uchodzi z życiem z Nostromo, dołącza od oddziału Marines, ginie i... wraca do życia jako klon.
Klimat "Obcego" miesza w sobie poetyckość znaną z "Odysei kosmicznej" z grozą gotyckich horrorów. Kosmos jest nieprzyjazną, pełną niebezpieczeństw otchłanią, natomiast statek Nostromo staje się pułapką i największym sprzymierzeńcem Ksenomorfa, który to czai się pośród wilgoci, mrocznych, ciasnych korytarzy i kłębów syczącej pary.
Idealnie uwydatnia to muzyka Jerry'ego Goldsmitha, na przemian mroczna i intensywna, jak i delikatna i romantyczna.
Warto nadmienić, że swój pierwszy akt "Alien" bezkarnie zrzyna z filmu "Terrore nello Spazio" Mario Bavy. W jakim stopniu? Cóż, przekonajcie się sami. Nie jest to jakiś grzech, potraktujcie to jako ciekawostkę.
"Alien" bierze tak banalny i nietraktujący się poważnie gatunek jakim jest monster movie i robi z niego coś wyjątkowego. Napięcie budowane jest powoli, a jego eksplozja jest gwałtowna. W kwestii efektów specjalnych też nie można powiedzieć, aby film się postarzał. Monumentalność scenografii, czy szczegółowość charakteryzacji wgniata w stołek nawet teraz.
Pomysł kontynuacji narodził się już w 1979 roku. Wszystko pokrzyżowało jednak odejście Alana Ladda Jra i oddanie studia 20th Century Fox nowym właścicielom. Nowy zarząd zwyczajnie olał "Obcego" na długie lata. Po kolejnych zmianach w 1983 roku prace nad sequelem znów ruszyły.
Pieczę nad filmem miał sprawować James Cameron, który był świeżo po sukcesie "Terminatora". Początkowo miał on jedynie napisać scenariusz, ale jego praca wprawiła producentów w taki zachwyt, że namówili go, aby wyreżyserował całe widowisko.
Będąc olbrzymim fanem filmu Scotta, nie bał się kontynuować historii w swoim stylu, jednak zrobił to z szacunkiem dla materiału źródłowego.
W myśl zasady, że sequel ma oferować więcej, oddział kosmicznych marines będzie musiał stawić czoła nie jednemu, a całej setce potworów.
Swoje inspiracje reżyser czerpał z wojny w Wietnamie, a Ksenomorfa uczynił stworzeniem niczym z owadziego roju.
"Aliens" z 1986 roku nie był już gotyckim horrorem w oprawie science-fiction, a efekciarskim filmem wojennym. Nie oznacza to, że klimat poprzednika zostaje porzucony. Cameronowi udaje się go "przetłumaczyć" i dostosować do obranej przez siebie formy.
Planeta LV-426 niczym nie różni się od złowrogiej przestrzeni kosmicznej, a oblegana przez Obcych kolonia staje się pułapką jeszcze groźniejszą niż Nostromo w części poprzedniej. Oddział pewnych siebie kosmicznych komandosów szybko pójdzie w rozsypkę w starciu z mniej zaawansowanym technologicznie zagrożeniem. Na domiar złego mają tylko kilka godzin na opuszczenie planety, nim reaktor przetwarzający powietrze wybuchnie, zmiatając cały kompleks z powierzchni ziemi.
Ścieżka dźwiękowa Jamesa Hornera jest jednocześnie bardzo bliska i bardzo odległa od kompozycji Goldsmitha. Jest bardziej intensywna i pompatyczna, a z drugiej strony uchwyca całego ducha pierwszego Obcego.
O całym "Aliens" można tak powiedzieć. To coś innego, ale zachowującego ducha oryginału.
Skala przedsięwzięcia jest jeszcze większa. Efekty specjalne są jeszcze bardziej spektakularne i znowu, nie postarzały się zbytnio.
Napięcie budowane jest w inny sposób, ale jest równie efektywne. Film odszedł od horroru na rzecz kina akcji na sterydach i, podobnie jak w przypadku "Terminatora" ogląda się go jak naprawdę dobrego VHS-iaka (w każdym razie ja tak mam).
Postacie są wiarygodne i budzą sympatie, a relacje między nimi są bardzo subtelne - czyli James Cameron raz jeszcze objawia swój niesamowity talent do pisania bohaterów.
"Aliens" jest jednym z najlepszych sequeli w historii kina. Do materiału źródłowego podchodzi z szacunkiem, nawiązuje do niego na wiele sposobów, ale jest czymś innym i świeżym.
Jeden problem film napotkał na swojej drodze - był za długi. Producenci zalecili, aby pewne sceny wyciąć, bo widownia może nie wysiedzieć w kinie przez tak długi okres czasu. Dlatego też polecałbym każdemu zapoznać się z 2,5-godzinną wersją reżyserską filmu, gdzie wszystkie wycięte sceny zostały przywrócone.
Minęło 6 lat. Kolejny sequel trafia do kin, tym razem nakręcony przez kolejnego fana Ksenomorfa, debiutującego Davida Finchera. Dla wielu "Alien 3" jest czarną owcą serii... i po dziś dzień nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego tak jest.
Mogę się zgodzić z tym, że film posiada kilka zgrzytów, a niektóre decyzje twórców są dyskusyjne...
Rezydenci więzienia na Fury 161 to kryminaliści, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską i starają się w niej żyć. I są to bohaterowie wiarygodni, stopniowo wzbudzający sympatię u widza, zagrani przez porządnych aktorów... ale jak to się komponuje z tym wszystkim, co znamy z filmów poprzednich? Mi to nie przeszkadzało, ale na pewno znalazłyby się osoby, które by to zakwestionowały.
Pojawienie się jaja Obcego na statku marines jest bardzo niejasno wyjaśnione, a wychodzący z niego facehugger "zapładnia" dwóch żywicieli pod rząd, co jak wiemy z dwóch poprzednich części jest niemożliwe.
Wiem, że publiczności nie podobało się uśmiercenie bohaterów znanych z "Aliens". Dla mnie służy to podbudowaniu atmosfery. "Alien 3" jest filmem niezwykle depresyjnym i fatalistycznym.
Statek Ripley rozbija się na zapomnianej planecie, na której mieści się więzienie dla morderców i gwałcicieli, tak więc trafiamy do mało przyjaznego środowiska. Jej przyjaciele giną, zostaje całkiem sama, a jej zażarty przeciwnik powraca i znów czyha na nią w ciemnościach... a potem robi się jeszcze gorzej.
Ze wszystkich odsłon serii, ta posiada w sobie największy ładunek emocjonalny, rewelacyjnie uchwycony przez muzykę Elliota Goldenthala.
Fincher powraca do korzeni serii. Gęsta atmosfera neo-gotyckiego mroku doprawiona jest przez wilgoć i brud, oraz świetne ujęcia z perspektywy samego Obcego. Ripley, wraz z grupą więźniów musi stawić czoła tylko jednemu, grasujacego Ksenomorfowi. Są odcięci, uwięzieni, w dodatku nie mają do dyspozycji żadnej zaawansowanej technologii. Na niekorzyść protagonistki działa także czas oraz korporacja, chcąca za wszelką cenę zdobyć Obcego.
Chociaż, jak łatwo z tekstu wyłapać, strona audio-wizualna filmu jest rewelacyjna, tak ma jedną skazę. Na Ksenomorfa składają się dwa efekty specjalne - facet w przebraniu i filmowana na bluescreenie kukiełka. Otóż: jedno i drugie mocno różni się od siebie gabarytami, efekt kukły na blusecreenie jest wykonany bardzo niestarannie. Albo ktoś robił to na odwal się, albo nie starczyło budżetu na nic innego. Tak, czy inaczej inne efekty w filmie zostały zrobione o niebo lepiej.
Scenariusz był zmieniany dziesiątki razy, przez co studio utopiło 7 milionów dolarów w scenografiach, z których potem nikt nie korzystał. W dodatku, film był montowany przez blisko rok!
Różnice pomiędzy wersją kinową i reżyserską są dość duże i znowu - polecałbym zapoznać się z tą drugą (bo kinową widziałem tylko 2 razy i nic z niej nie pamiętam).
Jako finał serii "Alien 3" nie zawodzi. Jest inny, ale nie gorszy,a swoje błędy rekompensuje świeżym podejściem do tematu. Kiedyś to był mój ulubiony film serii i... po odświeżeniu nadal nim jest.
I to miało być na tyle. Ripley poświęciła się na końcu filmu. Szanse na kontynuacje były równe zeru. Ale odwieczne prawo horroru mówi, że jak długo coś jest popularne, jak długo ktoś wykłada kasę i jak długo można zarobić jeszcze więcej kasy, tak długo seria będzie reanimowana wszelkimi absurdalnymi metodami. Jak się łatwo domyślić, w tym właśnie miejscu seria zalicza ostry zjazd.
O "Alien: Ressurection" upraszali się fani, niezadowoleni trzecim "Obcym".
Na stołku reżysera wylądował Jean-Pierre Jeunet... skąd pomysł, żeby właśnie ten facet kręcił horror sci-fi, nie mam zielonego pojęcia.
Scenarzystą został Joss Wheedon, obecnie król geeków, który przyczynił się do rozkwitu w gatunku adaptacji komiksów.
Fabuła czwartego filmu o Ksenomorfie jest głupia jak but. 200 lat po wydarzeniach z "Alien 3" (dlaczego tak długo?) grupa naukowców klonuje Ripley, a wraz z nią (jakimś cudem) zarodek królowej Obcych, który nosiła w sobie. Skutkuje to jednak tym, że i ona ma kwas zamiast krwi i posiada niezwykłą zręczność i siłę fizyczną. Jej osobowość, przez obce DNA także uległa zmianie. Ta Ripley nie jest tą samą postacią, którą znamy z poprzednich odsłon.
"Alien: Ressurection" jest pierwszym filmem z serii, wykorzystującym efekty komputerowe i, trzeba oddać sprawiedliwość, jest to najbardziej wizualna odsłona serii. Nowe możliwości pozwoliły twórcom dorzucić do filmu kilka absurdalnych, ale przyjemnych scen akcji.
Stylistyka filmu może budzić kontrowersje, gdyż twórcy pozwolili sobie na komiksowe przerysowanie i okraszenie "Obcego" pokaźną dawką kiczu (co w sumie nie powinno dziwić, bo Wheedon maczał w tym palce).
W rezultacie możemy sobie pooglądać Brada Dourifa jako powalonego naukowca flirtującego z Ksenomorfem w jednej ze scen.
Obsada filmu jest gwiazdorska. Obok Weaver występuje jeszcze Winona Ryder, a nawet możemy podziwiać Rona Perlmana w pełnej krasie.
Bohaterowie są kiczowaci, ale, tak jak w każdym poprzednim filmie sympatyczni. Nie ma tu na kogo narzekać.
Rozczarowuje za to muzyka, którą zawsze w "Obcym" zachwalałem. Ścieżka dźwiękowa "Ressurection" to może i jest coś, co jakoś zostaje w pamięci, ale nie ma w sobie żadnej większej siły przebicia.
Mógłbym, a nawet powinienem coś powiedzieć o pojawieniu się NewBorna, ale jest on na ekranie przez tak krótki czas, że powiem tylko tyle - zmarnowany potencjał... a właściwie to w ogóle niewykorzystany potencjał.
"Alien: Ressurection" nie jest tak zły, jak przeraźliwie koszmarne potrafią być inne późne horrorowe sequele. Specyficzny klimat, połączenie praktycznych i komputerowych efektów specjalnych, czy nawet komiksową stylistykę mogę mu zaliczyć na duży plus, bo jest jest to zgodne z tradycją serii.
Zawodzi z powodu głupkowatej fabuły i masy fabularnych dziur. Poza tym, jest po prostu wymuszony i nic nowego nie wnosi. Newborn byłby fajnym pomysłem, ale pojawia się na kilka minut na końcu i zostaje unicestwiony.
Niemniej jednak można się na nim całkiem dobrze bawić, zwłaszcza jeśli się do niego zdystansujecie. Sam mam do niego duży sentyment bo to właśnie on przedstawił mi cała serię.
Dla mnie seria oficjalnie kończyć będzie się na części trzeciej. Gdyby ktoś wybrał dowolny fanfik i bardzo wiernie go zekranizował, to wielce prawdopodobnym jest, że wyszłoby mu coś pokroju "Ressurection".
I na tym zamyka się główny cykl. Obcy pojawiał się jeszcze w całej masie gier, w crossoverze z Predatorem i doczekał się koszmarnego prequela, jakim był "Prometeusz".
Seria przechodziła z rąk do rąk i każdy kolejny reżyser wywierał na niej ogromny wpływ. W zależności od tego, czego się po "Obcym" spodziewacie będziecie się zarówno zachwycać jak i rozczarowywać, bo tutaj każda część oferuje coś zupełnie innego. Od bardziej kameralnej historii, przez fatalistyczne klimaty, kino wojenne, aż po kolorową, szaloną rozwałkę. Każdemu spodoba się coś innego. Niemniej jednak, Ksenomorf zawsze pozostawał taki sam...
Wszystko było by ok ale...Prometeusz to nie jest żaden koszmarny prequel. To porządny film sci-fi, ze świetnym klimatem stworzonym przez Ridleya Scotta. Scenariusz ma kilka dziur ale mało który film takowych nie posiada. Jak dla mnie bardzo dobry film.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Michałem w 100%, od siebie dodam że w 4 niby 22 wiek czy 23 wiek a oni napażają w jakieś automaty z lat 80 albo grają w kosza co trochę psuje klimat moim zdaniem, to było pójcie na łatwiznę...
OdpowiedzUsuń