piątek, 23 stycznia 2015
Frankenstein (1931) reż. James Whale
Po sukcesie "Draculi", Universal postanowiło w tym samym roku wydać kolejny film o innym klasycznym monstrum. I oczywistym wyborem do tej roli był Bela Lugosi. Ten jednak nie był chętny do grania niemego potwora. Wówczas reżyserem miał być Robert Florey - człowiek, który dał nam mordującą rączkę. Efekty pracy Floreya i Lugosiego nie należały do udanych i obaj zrezygnowali.
Wtedy to pojawił się James Whale i wypromował on inną ikonę kina grozy - Borisa Karloffa. Dostał on naprawdę wielkie wejście w tym filmie. Jego charakteryzacja, zbliżenia na twarz i absolutna cisza. Mimo to Monstrum, bo tak jest w tym filmie nazywane, jest postacią drugoplanową. Fabuła skupia się bardziej na Henrym Frankensteinie i na samym jego eksperymencie. Grana przez Colina Clive'a postać to archetyp szalonego naukowca, który zostaje pokonany przez własne ambicje.
Choć nie mogę temu filmowi statusu klasyka odmówić, był on dla mnie olbrzymim rozczarowaniem. Pierwszym, co się do tego przyczyniło, to fakt, że postaci potwora jest po prostu za mało. Zabrakło mi jej tragizmu, a myślałem, że wątek Monstrum będzie tutaj najważniejszy. No, ale to były moje oczekiwania. Fakt, że spodziewałem się czegoś innego, nie czyni filmu od razu złym.
Sęk w tym, że filmowi brakuje odpowiedniej iskry. "Draculę" mimo wszystko oglądało się z zaciekawieniem. Widz tonął w klimacie. Oglądając "Frankensteina" brakowało czegoś, co rozłożyłoby widza na łopatki. Mamy trochę grozy, trochę tragizmu i trochę komizmu, co wywołać może zwykłe zobojętnienie u widza. I ja tak miałem. Czułem, że film nie wykorzystał potencjału.
A szkoda, bo o ile Browning trzymał się gotyku, tak Whale zaczerpnął z niemieckiego ekspresjonizmu, dzięki czemu budynki wyglądają nienaturalnie, cienie tworzą różne odrealnione kształty, a postacie od czasu do czasu rzucają dość patetycznymi kwestiami. Whale lubi do swoich filmów dorzucać czarny humor. Problem jego jest taki, że nie za bardzo wie, kiedy to robić i w jakich ilościach. Dlatego też narzeczona Henry'ego - Elizabeth - wygląda w tym filmie na roztrzęsioną, nawiedzoną babę.
Na największe uznanie zasługują pierwsze sceny filmu, gdy Frankenstein wraz ze swym garbatym pomocnikiem wykradają ciała z cmentarza i szubienicy. Sam cmentarz wygląda nieziemsko. Te wszystkie poprzechylane posągi i nagrobki idealnie oddają ducha ekspresjonizmu. Pomimo upływu lat ta początkowa sekwencja wciąż wygląda mrocznie i niepokojąco i chyba wiem, co musieli czuć ludzie oglądający ten film w kinach te kilkadziesiąt lat temu.
Mamy też świetna obsadę. Oprócz Colina Clive'a i Borisa Karloffa swoim występem raczy nas Dwight Frye w roli garbusa Fritza czy Edward Van Sloan. Wszyscy spisują się znakomicie, ale i tak na największe brawa zasługuje Clive za wypowiedzenie klasycznej kwestii "It's alive!".
Podsumowując, to dobry film. Niestety, tylko dobry film, przynajmniej dla mnie. Prezentuje ciekawą stylistykę, ale w sposób umiarkowany. Filmowi brakuje po prostu kopa i wiele rzeczy mógłby zrobić lepiej. Pozostaje wciąż klasykiem, ale w mojej opinii kontynuacja - "Narzeczona Frankensteina" jest o wiele lepszym filmem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz