Zacznijmy od tego, że tytułowy doktor Moreau to typowy szalony naukowiec, jakich w latach 30-stych i 40-stych było dużo. Bawi się w boga zmieniając zwierzęta w ludzi i, w rezultacie tworzy całą społeczność włochatych pół-ludzi pół-małp, których wodzem jest Bela Lugosi. Ciekawe, ale daje wrażenie, jakby zostało strasznie spłycone. Na początku towarzyszy nam klimat wszechogarniającej tajemnicy, ale ten szybko ulatuje i po jakimś czasie film może wydać się odrobinę smętny.
Efekty specjalne, charakteryzacja, sceneria i zdjęcia są cudowne. Kenton potrafi robić ładnie wyglądające, rozrywkowe filmy. Problem polega na tym, że filmowi w pewnym momencie kończą się asy z rękawa i nie ma nas już czym do siebie przyciągnąć. Tajemnica w pewnym momencie zanika, społeczność wyspy niczym nowym nas nie zaskakuje, a przebłyski geniuszu pozostają tylko przebłyskami. Pozostaje tylko czekać na zakończenie, które jest naprawdę mocne jak na 1932 rok. To najmocniejszy punkt całego filmu.
Aktorsko film wypada mocno przeciętnie. Charles Laughton robi solidną robotę jako doktor Moreau. Z jednej strony wzbudzający sympatię, z drugiej zaś szaleniec i sadysta. Lugosi będąc na uboczu nie ma zbyt wiele do robienia, a szkoda, więc o jakimś popisie aktorstwa nie ma co mówić. Reszta obsady kompletnie nie zapada w pamięć. Jest tam co prawda Kathleen Burke, która wygląda w tym filmie cudowne, ale podobnie jak reszta gra w ten sam mętny sposób.
Filmowi brakuje muzyki, co nie służy całości. Oglądając "Wyspę..." po raz pierwszy, brak muzyki sprawił, że film mnie zwyczajnie nudził. Może to tylko ja, ale za pierwszym razem tak było. Jest to dziwne, bo w 1932 roku filmy już normalnie posiadały własne ścieżki dźwiękowe.
Generalnie - udana produkcja klasy B. Jeśli przebrniecie przez całkowity brak muzyki, to na pewno przykuje waszą uwagę, choć będziecie czuć niedosyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz