Dacie wiarę, że kiedyś nie lubiłem gore? Trudno w to teraz uwierzyć, ale kiedyś unikałem filmów krwawych i dziwnych... aż poznałem reżyserski debiut Clive'a Barkera. To właśnie "Hellraiser", wraz ze swoim łańcuszkiem sequeli zrobił ze mnie filmowego zwyrola.
Fabuła obraca się wokół kostki-układanki, mogącej otworzyć wrota do Piekieł i sprowadzić Cenobitów - demony, które pokazują ci nowy wymiar przyjemności poprzez niewyobrażalne cierpienie.
Frank Cotton staje się właścicielem tejże kostki i szybko kończy rozerwany na strzępy. Do domu Franka wprowadza się jego brat Larry z żoną Julią. Julia niegdyś miała przelotny romans z Frankiem i powrót w znajome strony przywołuje wspomnienia. Pewnej nocy Frank wymyka się z piekła. By odbudować swoje ciało potrzebuje ludzkiej krwi. Tak więc, prosi swoją dawną kochankę o pomoc...
Z filmowymi adaptacjami dzieł literackich bywa często tak, że wizja reżysera często rozmija się z wyobrażeniami czytelników, lub wizją autora. Tutaj nie ma mowy o czymś takim, gdyż Barker sam adaptuje swoją własną prozę.
Potrafi on wykreować odpowiednio mroczną i groteskową atmosferę. Teraz już nieco archaicznymi metodami, ale jednak. Choć efekty specjalne postarzały się mocno, bronią się kreatywnością.
Nie ma tu mowy o jakimś mega realistycznym gore. Barker miał chyba świadomość, że z tak małymi funduszami tego nie osiągnie, więc postanowił brnąć w absurd.
"Hellraiser" przedstawia masę ciekawych konceptów, przy czym zdarzają się zgrzyty scenariuszowe i drobne niekonsekwencje. Gdy Frank otwiera kostkę na początku, zostaje z miejsca zmasakrowany. Gdy Kirsty otwiera ją w szpitalu, Cenobici przedstawiają się jej. Innym przykładem niech będzie to, że nie da się idealnie zerwać z kogoś skóry i założyć jej na siebie... zwłaszcza, gdy osoba jest zupełnie innych gabarytów. Zakończenie także wypada bardzo nierówno.
Powiecie, że się czepiam - nic z tych rzeczy. Nie przeszkadzają mi takie pierdółki. Nikomu nie przeszkadzały... do czasu sequeli. Przy okazji kolejnych części wiele osób przyczepiało się do różnych zgrzytów, a przecież pierwszy film też nie był od nich wolny.
No, to teraz pora na słowa uznania dla poszczególnych osób:
Christopher Young skomponował muzykę do niezliczonych horrorów, a soundtrack "Hellraisera" jest jednym z jego największych osiągnięć.
Jak na B-klasowy, niskobudżetowy horror, kreacje aktorskie są bardzo solidne. Ashley Laurence miała tu swój debiucik i później gościła w wielu innych filmach grozy. Doug Bradley z kolei dał nam postać Pinheada, który jest (według mnie) najlepszą, najbardziej złożoną i wielowymiarową postacią kina grozy jaka narodziła się w latach 80tych. (Może nie tutaj, ale dzięki późniejszym odsłonom takim właśnie się stał).
"Hellraiser" może już nie straszy, ale nadal fascynuje i dał początek serii, która w dużej mierze trzymała przyzwoity poziom... a jak wiemy w kinie grozy takie coś to rzadkość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz