"Frankenstein" jest drugą sztandarową serią horrorów, zaraz obok "Draculi" i w przeciwieństwie do tego drugiego trzyma naprawdę wysoki poziom przez cały czas.
Głównym odpowiedzialnym za nią był Terence Fisher, więc w sumie nic dziwnego, że tak jest. Gdy opuścił "Draculę" po trzeciej odsłonie seria posypała się jak domek z kart. Wyreżyserował on pięć z siedmiu odsłon - jedną nakręcił Freddie Francis a druga to nieudany remake, ale do tego jeszcze dojdziemy.
"The Curse of Frankenstein" (1957) reż. Terence Fisher
Był to przełom dla wytwórni i jej pierwszy duży sukces. Remake "Frankensteina" Jamesa Whale'a wprowadza całe mnóstwo zmian zarówno w materiale źródłowym, jak i w gotyckim horrorze w ogóle.
To film przesycony ponurą, pesymistyczną atmosferą i brudem.
Barona Frankensteina poznajemy jako młodego człowieka, obserwujemy jak zdobywa wykształcenie, jak wysnuwa swoją teorię, by w końcu zrealizować swój szalony eksperyment. Nie jest on postacią tragiczną. To morderca i okrutnik, który nie cofnie się przed niczym, byleby osiągnąć swój cel. Wielki popis daje tutaj Peter Cusching, którego przywykłem oglądać w rolach bardziej pozytywnych.
Potwór grany przez Christophera Lee również bardzo różni się od tego z filmów Universala. Nie jest on topornym gigantem. Wygląda faktycznie jak ożywiony trup. Choć umiejscowiony na dalszym planie, wciąż ma w sobie odrobinę tragizmu.
"The Revenge of Frankenstein" (1958) reż. Terence Fisher
Sequel przyszedł po zaledwie roku i jest, tak jakby, bezpośrednią kontynuacją "The Curse...". Victor Frankenstein zostaje uratowany przed gilotyną, przez garbusa Karla. Pod nazwiskiem Stein otwiera szpital dla biedoty, dzięki czemu z łatwością może pozyskiwać części ciała do kolejnego eksperymentu. Tworzy Karlowi nowe ciało...
Kontynuacja, choć inna w wydźwięku, trzyma ten sam wysoki poziom co poprzednik. Atmosfera jest powalająca, dominują tutaj szare, brudne i klaustrofobiczne miejsca.
Historia znów ma w sobie sporą dawkę tragizmu, choć jest lżejsza niż "The Curse...".
Kolejny Popis Cushinga, choć Frankenstein tutaj stał się bohaterem nieco bardziej pozytywnym i bliżej mu do Van Helsinga z "Draculi" niż siebie z poprzedniej odsłony.
"The Evil of Frankenstein" (1964) reż. Freddie Francis
Nad trzecią odsłoną pracował Freddie Francis i "The Evil..." wyrzuca jakąkolwiek ciągłość fabularną do kosza. Deal with it!
Nie ujmuje to filmowi w żadnym stopniu. Obiera on ciekawy kierunek będąc jednym wielkim łańcuszkiem nawiązań do klasycznego cyklu Universala.
"The Evil..." jest tym samym dla serii, czym był niegdyś "Syn Frankensteina", czyli takim sequelo-remakiem. Niby to kontynuacja, ale zmienia dużo rzeczy na własną modłę.
Frankenstein, wraz ze swoim asystentem wracają rodzinnej wioski, by zdobyć pieniądze na kolejne eksperymenty.
Odnajdują pierwszą kreację Frankensteina zamrożoną w lodzie - tak samo jak Lawrence Talbot znalazł potwora w "Frankenstein spotyka Wilkołaka".
Monstrum jednak nie chce się obudzić i naukowcy szukają sposobu jak to wielkie bydle postawić na nogi... czyli jak w "Synu Frankensteina".
Z pomocą przychodzi im hipnotyzer Zoltan, który postanawia jednak wykorzystać potwora do zemsty na mieszkańcach wioski i robi to w podobny sposób jak Ygor, również z "Syna...".
Są jeszcze takie drobiazgi jak scena, w której potwór się upija, co ładnie nawiązuje do "Narzeczonej...", monstrum ma bardziej klasyczny, starający się naśladować Karloffa, wygląd, maszyneria Victora wygląda bardzo podobnie jak ta z filmów Whale'a, a na koniec mamy obowiązkowe spalenie zamku.
Postać samego Frankensteina stała się tutaj o wiele bardziej pozytywna. Tutaj jest ofiarą ignorancji. Ponosi klęski z powodu ciągłych prześladowań.
„The Evil…” różni się od reszty, ale zachowuje klimat, raczy dobrą ścieżką dźwiękową, a znający serię z Karloffem uśmiechnął się na widok wszystkich nawiązań.
"Frankenstein created a Woman" (1967) reż. Terence Fisher
Fisher wraca do serii i daje nam film, który jest moim najmniej ulubionym z serii, a z drugiej strony chyba najbardziej rozpoznawalnym. Sam tytuł brzmi absurdalnie, a całość mimo paru mocnych momentów utrzymuje klimat lżejszy niż pozostałe części.
Baron Frankenstein Cuschinga w tym filmie to już całkowita kopia sympatycznego Van Helsinga, a jego eksperymenty są mocno ugrzecznione, gdyby spojrzeć na inne odsłony.
Frankenstein postanawia za pomocą jakiegoś pola siłowego uwięzić duszę ulatującą z ludzkiego ciała, by potem przelać ją w inne ciało. Prawda, że głupie? Dla mnie tak.
Hans, chłopak zdeformowanej dziewczyny, Marii zostaje przez grupę gnojków z dobrych domów wysłany na gilotynę. Parę poddaje się wyżej wymienionemu eksperymentowi i teraz Maria zamienia się w Pamelę Vorhees, słyszącą w głowie "zabij, zabij" i dokonującą zemsty za swojego chłopaka.
Twórcy "Piatku 13-go" musieli coś słyszeć o tym filmie. Wielu osobom się podobał i ma on swoje plusy, ale do mnie jakoś nie dotarł... mimo moich licznych starań polubienia go. Pomysł z uwięzieniem duszy nie przemawia do mnie zupełnie, a brak mroku poprzedników był dla mnie bolesny.
Nie jest to w żadnym razie zły film, może wam podejdzie bardziej niż mnie.
"Frankenstein Must Be Destroyed" (1969) reż. Terence Fisher
Piąta odsłona cyklu wybija się do góry, będąc przy tym miszmaszem wszystkiego. Morderstwa, kryminał, przeszczep mózgu, tragiczny skutek eksperymentu, włamywanie się do szpitala psychiatrycznego - dzieje się sporo, a wszystko to w najlepszym Hammerowskim klimacie.
Victor Frankenstein jest tym razem bezwzględnym draniem, szantażystą i gwałcicielem, który nie cofnie się przed niczym, byleby osiągnąć swój cel. Cushinga w takim wydaniu jeszcze nie miałem okazji zobaczyć i wgniotło mnie w krzesło. Mniejszą rolę ma tutaj też rewelacyjny Freddie Jones.
Akcja, niektóre pomysły, aktorzy i finał zasługują na uznanie, choć nie obyło się bez pomysłów zupełnie chybionych. Na przykład prowadzący śledztwo inspektor, który jest kompletnym idiotą. Przesyt w pewnym momencie też jest odczuwalny i widz chciałby zatrzymać się w danym miejscu i eksplorować wątek dalej zamiast przeskakiwać do następnego.
Po poprzedniej odsłonie jest to powrót do formy. Rzadko się zdarza, żeby piąty film z jakieś serii miał się tak dobrze.
The Horror of Frankenstein (1970) reż. Jimmy Sangster
Jimmy Sangster jest jednym z najlepszych scenarzystów w szeregach Hammera. To on napisał skrypty do "Horroru Draculi" i "Przekleństwa Frankensteina". W latach 70tych spróbował sił również jako reżyser i nakręcił dla wytwórni 3 filmy, z czego tylko jeden z nich był względnie udany. "Horror of Frankenstein" nim nie jest. Co ciekawe, nie jest to żaden sequel, a remake "Przekleństwa..." robiony z myślą o młodszej publiczności.
Nie ma tu Petera Cushinga, za to demonicznym baronem został Ralph Bates... i jest on jedynym w miarę dobrym aktorem w całym tym idiotycznym projekcie. Jego baron nie stroni od seksu, nie boi się ubliżyć własnemu ojcu i od samiuśkiego początku jawi się on jako pozbawiony skrupułów skurwiel, który zawsze jakoś daje radę uciec przed konsekwencjami.
Budżet filmu musiał być mały, gdyż zarówno scenografie, jak i efekty specjalne wyglądają biednie. Najbardziej zbił mnie z tropu ten plastikowy móżdżek.
W potwora wciela się David Prowse, (czyli Darth Vader we własnej osobie) i jego charakteryzacja znów nawiązuje do Karloffa.
Scenariusz też jest małą tragedią. Sangster chyba planował komedię, a później pomysł porzucił. Kilka "komediowych" akcentów przemyka, ale wszystkie są chybione i czynią całość jedynie głupszą.
Nie ma tu mowy o klimacie, napięciu, czy w ogóle kreatywności. Jest ciągła nuda i głupota. Jako remake nie wnosi zupełnie nic nowego, niczego w materiale źródłowym nie zmienia, nie eksperymentuje z niczym.
Frankenstein and the Monster from Hell (1974) reż. Terence Fisher
Cushing i Fisher powracają, tym razem po raz ostatni, ale wciąż w wielkim stylu. "Frankenstein i potwór z piekła" jest moim ulubionym sequelem "Przekleństwa..." i łączy on w sobie najlepsze elementy poprzedników.
Tym razem Baron znalazł schronienie w szpitalu dla psychicznie chorych przestępców, samemu będąc kombinacją tego zimnego drania z "Frankenstein musi umrzeć", a tym dobrym naukowcem z pozostałych odsłon.
Pomagać mu będzie śliczna, ale nie mogąca mówić Madeleine Smith, oraz Shane Briant, którego można kojarzyć z "Demons of the mind". Może jest nieco lalusiowaty, ale sprawuje się solidnie i jest nawet charakterem podobny do Frankensteina.
Eksperymentować będą na... wielkim człowieku-małpie. Okazuje się, że w szpitalu znajdował się wielki facet, wyglądający jak człowiek pierwotny.. więc logicznym byłoby wszczepić mu mózg geniusza! Może to lekko absurdalny pomysł, ale można go nazwać powiewem świeżości, zresztą wygląda całkiem fajnie.
Tempo akcji jest wolne, nawet bardzo, a jednak film ogląda się błyskawicznie. Nie czuć tu ani odrobinę spadku formy. Na plus odrobina gore.
I tak się to mniej, więcej prezentuje. Po bardziej szczegółowe recenzje zapraszam do Komnaty Piotra Kuszyńskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz