Ostatnimi czasy dużo iście szatańskich filmów się przewaliło przez mojego bloga. Jak tak dalej pójdzie to jeszcze mi go zdejmą za propagowanie satanizmu... no bo wiecie, Gliński czuwa.
A tak na serio to nie był żaden mój zamysł, tak po prostu się te filmy zbiegły ze sobą. Skoro jesteśmy w tych klimatach to możemy powiedzieć sobie coś niecoś o "Antychryście", ale nie tym von Trierowskim. Mam tu na myśli włoską podróbę "Egzorcysty", która wyszła rok po wspomnianym przeze mnie filmie.
Ippolita jest córką włoskiego arystokraty, która, w skutek wypadku straciła władzę w nogach. Jej ojciec przywozi ją do włoskiego sanktuarium, w którym dzieją się cuda. Nie leczy to dziewczyny, wprost przeciwnie, złe moce zaczynają się na nią czaić. Nie pomaga też fakt, że ojciec Ippolity zamierza ponownie wyjść za mąż, co więcej, nachodzą ją wspomnienia należące do jej przodkini z czasów średniowiecza.
Byłem szczerze zaskoczony, ale "Antychryst" nie był takim złym filmem.
Oczywiście stara się jak może być jak dzieło Friedkina i wychodzi mu to średnio, ale udaje mu się zarzucić swoimi, ciekawymi pomysłami... oczywiście wtedy, gdy nie zrzyna z "Egzorcysty".
Główna bohaterka zaczyna wątpić, jest zła, że nie została uzdrowiona.. wtedy pojawia się Szatan, który to robi. Ten wątek jest ciekawy poprowadzony w całkiem subtelny sposób i szkoda, że film nie poszedł właśnie w tym kierunku.
Reszta fabuły wypada bardzo przeciętnie starając się skopiować film Friedkina jak tylko się da. W rezultacie - dużo przekleństw, perwersyjnych tekstów, zielone rzygi i solidna demolka. Tylko, że o ile Friedkin robił to dobrze, tak "Antychryst" w wielu scenach popada po prostu w śmieszność.
"Antychrystowi" nie można jednak odmówić klimatu, oraz stylu. Za zdjęcia odpowiadał Joe D'Amato i nigdy bym się po nim nie spodziewał tak dobrej roboty. idealnie eksponuje on gotyckie, kolorowe scenografie, których nie powstydziłby się sam Mario Bava.
To film mieszający ze sobą poetyckie piękno z surrealistycznymi obrzydliwościami, co jeszcze uwydatnia nieprzyjemna muzyka Morriconego.
Najlepiej widać to w scenie, w której główna bohaterka ma wizje, w której oddaje się samego Rogatemu. Wygląda to i pięknie i odpychająco jednocześnie.
Po aktorach nie ma co spodziewać się więcej niż po standardowej produkcji klasy B.
Efekty specjalne są mocno archaiczne (w końcu włosi).
Niewiele się po "Antychryście" spodziewałem i mimo, że gdzieś pod koniec cały klimat zaczyna ulatywać, tak bawiłem się dobrze i dla kilku scen i klimatu można rzucić okiem.
Dla wyrozumiałych kinomanów, wielbicieli włoskich pierdółek lub, pojebanych klimatów wszelakich może być.
wtorek, 24 listopada 2015
sobota, 21 listopada 2015
Hellraiser: Hellseeker (2002) reż. Rick Bota
Dwa lata później reżyser Rick Bota obejmuje pieczę nad "Hellraiserem", co skutkuje wysypem trzech kolejnych kontynuacji pod rząd. Ten pan, może nie pociągnął serii na samo dno, ale widać tutaj tendencję spadkową.
w "Hellseeker" powraca znana z pierwszych dwóch części cyklu Kirsty Cotton. Wraz ze swoim mężem Trevorem ma wypadek samochodowy. Trevorowi udaje się przeżyć, jednak ma amnezję. Ludzi w jego otoczeniu szybko zaczynają zachowywać się bardzo dziwnie, policja podejrzewa go o to, że zabił swoją żonę, a kolejne, coraz to silniejsze halucynacje dadzą mu do zrozumienia, że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak...
Ale gdzie w tym wszystkim Pinhead i kostka? Cóż... na tym polega cała zabawa.
"Hellseeker" idzie dokładnie tą sama ścieżką co jego poprzednik. Znów mamy wielką tajemnice stojącą za wszystkim, a główny bohater stopniowo będzie przekraczać granicę obłędu by zbliżyć się do bram Piekła.
O ile jednak "Inferno" było subtelnym, inspirującym się Lovecraftem kryminałem, tak "Hellseeker" postanawia być o wiele bardziej dosadnym i przerysowanym galopem przez senny koszmar. Erotyczne fantazje mieszają się z surrealistycznymi wizjami, a paranoiczna atmosfera osaczenia nie odpuszcza ani na chwilę.
Dzieje się bardzo dużo, wszystko z każdą minutą robi się coraz bardziej pokręcone, o wiele mocniej widać inspiracje "Harrym Angelem", przy okazji film zarzuca kilkoma przyjemnymi nawiązaniami do klasycznych odsłon cyklu. Fani dopatrzą się znajomych scen, drobnych smaczków, i tak dalej.
O ile klimat, czy rozwiązanie intrygi mogę zaliczyć na plus, tak wszystkie te pokręcone sceny zdają się nie składać na spójną historię. Skaczemy sobie ze sceny do sceny, ale nie czuć "płynności" historii, a co za tym idzie napięcia. Film zwyczajnie osiada, przeskakujemy z dziwnej sceny, do dziwnej sceny, aż nagle film postanawia się skończyć. Nie ma tu żadnego odkrywania przez bohatera czegokolwiek. Po prostu przyjmuje na siebie każdą dziwną rzecz.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że ni cholery nikomu ten film w pamięć nie zapadnie.
"Hellseeker" nie jest tak złe jak koszmarne potrafią być równie odległe sequele innych horrorowych cykli. To solidny dreszczowiec z kilkoma ciekawymi konceptami, dobrymi scenami i "piekielnym" paranoicznym klimatem... ale poprzednia odsłona robiła to samo lepiej.
w "Hellseeker" powraca znana z pierwszych dwóch części cyklu Kirsty Cotton. Wraz ze swoim mężem Trevorem ma wypadek samochodowy. Trevorowi udaje się przeżyć, jednak ma amnezję. Ludzi w jego otoczeniu szybko zaczynają zachowywać się bardzo dziwnie, policja podejrzewa go o to, że zabił swoją żonę, a kolejne, coraz to silniejsze halucynacje dadzą mu do zrozumienia, że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak...
Ale gdzie w tym wszystkim Pinhead i kostka? Cóż... na tym polega cała zabawa.
"Hellseeker" idzie dokładnie tą sama ścieżką co jego poprzednik. Znów mamy wielką tajemnice stojącą za wszystkim, a główny bohater stopniowo będzie przekraczać granicę obłędu by zbliżyć się do bram Piekła.
O ile jednak "Inferno" było subtelnym, inspirującym się Lovecraftem kryminałem, tak "Hellseeker" postanawia być o wiele bardziej dosadnym i przerysowanym galopem przez senny koszmar. Erotyczne fantazje mieszają się z surrealistycznymi wizjami, a paranoiczna atmosfera osaczenia nie odpuszcza ani na chwilę.
Dzieje się bardzo dużo, wszystko z każdą minutą robi się coraz bardziej pokręcone, o wiele mocniej widać inspiracje "Harrym Angelem", przy okazji film zarzuca kilkoma przyjemnymi nawiązaniami do klasycznych odsłon cyklu. Fani dopatrzą się znajomych scen, drobnych smaczków, i tak dalej.
O ile klimat, czy rozwiązanie intrygi mogę zaliczyć na plus, tak wszystkie te pokręcone sceny zdają się nie składać na spójną historię. Skaczemy sobie ze sceny do sceny, ale nie czuć "płynności" historii, a co za tym idzie napięcia. Film zwyczajnie osiada, przeskakujemy z dziwnej sceny, do dziwnej sceny, aż nagle film postanawia się skończyć. Nie ma tu żadnego odkrywania przez bohatera czegokolwiek. Po prostu przyjmuje na siebie każdą dziwną rzecz.
Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że ni cholery nikomu ten film w pamięć nie zapadnie.
"Hellseeker" nie jest tak złe jak koszmarne potrafią być równie odległe sequele innych horrorowych cykli. To solidny dreszczowiec z kilkoma ciekawymi konceptami, dobrymi scenami i "piekielnym" paranoicznym klimatem... ale poprzednia odsłona robiła to samo lepiej.
Hellraiser: Inferno (2000) reż. Scott Derrickson
Nadszedł dla "Hellraisera" czas wielkich zmian. Mimo zamknięcia głównego cyklu, mimo odejścia Clive'a Barkera, seria trwała nadal i przemieniła się w antologię niezależnych historii, z demoniczną kostką w tle. Pierwszym takim filmem jest "Hellraiser: Inferno", będący reżyserskim debiutem Scotta Derricksona.
Poznajemy Josepha Thorne'a, detektywa, który, jak się szybko dowiadujemy, nie należy do osób świętych. Na rzecz pracy zaniedbuje rodzinę, a zdradzanie żony i branie narkotyków jest dla niego normalką.
Trafia mu się sprawa rozerwanego na strzępy mężczyzny. Przy szczątkach znajduje palec dziecka w świecy, oraz kostkę L'Merchanta. Oczywiście, otwiera ją, zmieniając swoje śledztwo w ciąg niezrozumiałych wydarzeń, doprowadzających go stopniowo do utraty rozumu.
Dam sobie rękę uciąć, że twórcy inspirowali się "Harrym Angelem". Film Derricksona odcina się od swoich poprzedników, ale nie na tyle by powiedzieć "to już nie jest "Hellraiser".
Krwawych scen jest niewiele i są one bardzo minimalistyczne, a sama historia idzie w kierunku pokręconego, mrocznego kryminału. Twórcy zapożyczyli to i owo ze stylistyki noir - nasz bohater, detektyw jest osobnikiem mało sympatycznym, staje w obliczu śledztwa, które wywraca jego życie do góry nogami i prowadzi on pierwszoosobową narrację podczas trwania filmu.
Za tym kryje się jednak coś jeszcze - "Hellraiser: Inferno" jest iście lovecraftowskim filmem. Idealnie uchwyca fatalistyczny, oniryczny, paranoiczny klimat, stopniowe popadanie w obłęd w obliczu nieznanych sił, przy okazji zmyślnie wykorzystując motyw z "Hellbound". Różnica jest tylko taka, że zamiast Cthulhu mamy Pinheada. Ten pojawia się w filmie tylko na kilka minut pod koniec, by wywrócić wszystko do góry nogami.
"Inferno" jest zaraz za "Hellbound" moją ulubioną odsłoną serii, głównie dlatego, że jest dla serii powiewem świeżości. Jednym się takie podejście może podobać, innym nie. Film Derricksona najbardziej przypadnie do gustu osobom, którym konwencja poprzednich części nie odpowiadała. Wciąż jest dziwnie i demonicznie, ale w inny sposób. Jeśli wolicie bardziej kameralne i pokręcone filmy lub, po prostu szukacie dobrego kryminału, to "Inferno" jest dla was. Można do niego podejść nie znając nawet poprzednich odsłon.
Poznajemy Josepha Thorne'a, detektywa, który, jak się szybko dowiadujemy, nie należy do osób świętych. Na rzecz pracy zaniedbuje rodzinę, a zdradzanie żony i branie narkotyków jest dla niego normalką.
Trafia mu się sprawa rozerwanego na strzępy mężczyzny. Przy szczątkach znajduje palec dziecka w świecy, oraz kostkę L'Merchanta. Oczywiście, otwiera ją, zmieniając swoje śledztwo w ciąg niezrozumiałych wydarzeń, doprowadzających go stopniowo do utraty rozumu.
Dam sobie rękę uciąć, że twórcy inspirowali się "Harrym Angelem". Film Derricksona odcina się od swoich poprzedników, ale nie na tyle by powiedzieć "to już nie jest "Hellraiser".
Krwawych scen jest niewiele i są one bardzo minimalistyczne, a sama historia idzie w kierunku pokręconego, mrocznego kryminału. Twórcy zapożyczyli to i owo ze stylistyki noir - nasz bohater, detektyw jest osobnikiem mało sympatycznym, staje w obliczu śledztwa, które wywraca jego życie do góry nogami i prowadzi on pierwszoosobową narrację podczas trwania filmu.
Za tym kryje się jednak coś jeszcze - "Hellraiser: Inferno" jest iście lovecraftowskim filmem. Idealnie uchwyca fatalistyczny, oniryczny, paranoiczny klimat, stopniowe popadanie w obłęd w obliczu nieznanych sił, przy okazji zmyślnie wykorzystując motyw z "Hellbound". Różnica jest tylko taka, że zamiast Cthulhu mamy Pinheada. Ten pojawia się w filmie tylko na kilka minut pod koniec, by wywrócić wszystko do góry nogami.
"Inferno" jest zaraz za "Hellbound" moją ulubioną odsłoną serii, głównie dlatego, że jest dla serii powiewem świeżości. Jednym się takie podejście może podobać, innym nie. Film Derricksona najbardziej przypadnie do gustu osobom, którym konwencja poprzednich części nie odpowiadała. Wciąż jest dziwnie i demonicznie, ale w inny sposób. Jeśli wolicie bardziej kameralne i pokręcone filmy lub, po prostu szukacie dobrego kryminału, to "Inferno" jest dla was. Można do niego podejść nie znając nawet poprzednich odsłon.
piątek, 20 listopada 2015
Opętanie (1981) reż. Andrzej Żuławski
Twórczość Andrzeja Żuławskiego albo się kocha, albo nienawidzi. Ja styczność z nią miałem jedynie przy okazji "Opętania", które jest najbardziej znanym tworem tego reżysera.
Film opowiada o małżeństwie Marca i Anny. On porzuca pracę w wywiadzie, by ratować swoje małżeństwo. Sprawa ma się jednak gorzej niż przypuszczał. Nie jest on jedynym odtrąconym w całej sytuacji. Anna porzuciła także ekscentrycznego Heinricha. Okazuje się, że Anna nie tylko ma innego kochanka, ale także nie jest on istotą ludzką...
"Opętanie" pokazuje, że materiałem na kino grozy może być wszystko. W tym przypadku jest to rozkład małżeństwa.
Uderza w nas zimna, niezwykle niepokojąca i zaprawiona tajemniczością atmosfera. Dużo czasu spędzamy w ciemnych pomieszczeniach, lub zamknięci w białych ścianach. Aby całe "zimno" podkreślić reżyser zestawia ze sobą miejscami kontrastujące ze sobą kolory - niebieski, lub żółty. Dopełnia ją psychodeliczna muzyka Andrzeja Korzyńskiego, solidna aczkolwiek jeden z motywów bezkarnie zrzyna z "Ojca Chrzestnego II".
Jeśli przyjrzymy się dziełu Żuławskiego, to dojdziemy do wniosku, że jest to film nierówny. Historia balansuje na granicy surrealizmu, będąc przy tym chaotyczną i miejscami ciężką do zrozumienia. Sensu niektórych scen nie jestem w stanie odszukać nawet po trzecim posiedzeniu. Najbardziej czuć to jednak w finałowej scenie, gdzie już za cholerę nie mamy pojęcia co się dzieje i jesteśmy równie mocno zagubieni co nasz główny bohater.
Ale to jedna strona medalu i mogę to wszystko filmowi wybaczyć z prostego powodu - jest przerażająco dziwny. Żuławski zwyczajnie przebija wszelkie możliwe bariery, wyolbrzymia i przerysowuje masę sytuacji do poziomu, jakiego byście się nie spodziewali.
Przykładowo, żona mówi mężowi, z zimną krwią, że go zdradza, że go nie kocha, że tamten jest lepszy w łóżku i, że gdyby mogła, nigdy nie urodziłaby mu syna.
Sam pomysł, że kobieta porzuca całe swoje życie tylko po to, by sypiać z jakimś oślizgłym czymś
jest cholernie niepokojący.
Reżyser umiejętnie operuje obłędem bohaterów. Nie mamy tu do czynienia z żadnymi szalonymi wizjami, obserwujemy tylko i wyłącznie ich pokręcone reakcje, a te potrafią być szokujące, a to dzięki Isabelle Adjani i Samowi Neillowi.
Jeśli się przymknie oko na pewne niedociągnięcia, "Opętanie" będzie mozaiką obłędu i makabry, na którą składają się kolejne pokręcone i groteskowe sceny. Z rozpadu związku przeskoczymy do demonów cielesności, bólu odrzucenia, oraz nienawiści do kobiet i mężczyzn. Ja go oglądałem z rozdziawioną gębą.
Warto się z tym filmem zapoznać, by starać się poszukać w nim drugiego dna. Można także wyłączyć myślenie i dać się zaszokować.
A jak to do was nie przemawia, to będą to dwie godziny darcia ryja i miotania się w konwulsjach.
Film opowiada o małżeństwie Marca i Anny. On porzuca pracę w wywiadzie, by ratować swoje małżeństwo. Sprawa ma się jednak gorzej niż przypuszczał. Nie jest on jedynym odtrąconym w całej sytuacji. Anna porzuciła także ekscentrycznego Heinricha. Okazuje się, że Anna nie tylko ma innego kochanka, ale także nie jest on istotą ludzką...
"Opętanie" pokazuje, że materiałem na kino grozy może być wszystko. W tym przypadku jest to rozkład małżeństwa.
Uderza w nas zimna, niezwykle niepokojąca i zaprawiona tajemniczością atmosfera. Dużo czasu spędzamy w ciemnych pomieszczeniach, lub zamknięci w białych ścianach. Aby całe "zimno" podkreślić reżyser zestawia ze sobą miejscami kontrastujące ze sobą kolory - niebieski, lub żółty. Dopełnia ją psychodeliczna muzyka Andrzeja Korzyńskiego, solidna aczkolwiek jeden z motywów bezkarnie zrzyna z "Ojca Chrzestnego II".
Jeśli przyjrzymy się dziełu Żuławskiego, to dojdziemy do wniosku, że jest to film nierówny. Historia balansuje na granicy surrealizmu, będąc przy tym chaotyczną i miejscami ciężką do zrozumienia. Sensu niektórych scen nie jestem w stanie odszukać nawet po trzecim posiedzeniu. Najbardziej czuć to jednak w finałowej scenie, gdzie już za cholerę nie mamy pojęcia co się dzieje i jesteśmy równie mocno zagubieni co nasz główny bohater.
Ale to jedna strona medalu i mogę to wszystko filmowi wybaczyć z prostego powodu - jest przerażająco dziwny. Żuławski zwyczajnie przebija wszelkie możliwe bariery, wyolbrzymia i przerysowuje masę sytuacji do poziomu, jakiego byście się nie spodziewali.
Przykładowo, żona mówi mężowi, z zimną krwią, że go zdradza, że go nie kocha, że tamten jest lepszy w łóżku i, że gdyby mogła, nigdy nie urodziłaby mu syna.
Sam pomysł, że kobieta porzuca całe swoje życie tylko po to, by sypiać z jakimś oślizgłym czymś
jest cholernie niepokojący.
Reżyser umiejętnie operuje obłędem bohaterów. Nie mamy tu do czynienia z żadnymi szalonymi wizjami, obserwujemy tylko i wyłącznie ich pokręcone reakcje, a te potrafią być szokujące, a to dzięki Isabelle Adjani i Samowi Neillowi.
Jeśli się przymknie oko na pewne niedociągnięcia, "Opętanie" będzie mozaiką obłędu i makabry, na którą składają się kolejne pokręcone i groteskowe sceny. Z rozpadu związku przeskoczymy do demonów cielesności, bólu odrzucenia, oraz nienawiści do kobiet i mężczyzn. Ja go oglądałem z rozdziawioną gębą.
Warto się z tym filmem zapoznać, by starać się poszukać w nim drugiego dna. Można także wyłączyć myślenie i dać się zaszokować.
A jak to do was nie przemawia, to będą to dwie godziny darcia ryja i miotania się w konwulsjach.
wtorek, 17 listopada 2015
Hellraiser: Bloodline (1996) reż. Kevin Yagher, Joe Chappelle
Wszystko się kiedyś kończy. Prawdą jest, że "Hellraiser" ma jeszcze całą masę kontynuacji, jednak jego główny cykl kończy się na "Bloodline". Późniejsze odsłony były zamkniętymi opowieściami w jakiś sposób związanymi z Piekielną Kostką.
Czwarta część cyklu rozpoczyna się w przyszłości, na stacji kosmicznej, gdzie Dr. Paul Merchant postanawia położyć kres istnieniu cenobitów. Wszystko komplikuje się wraz z pojawieniem się wojskowego promu. Schwytany Merchant zaczyna snuć opowieść o powstaniu kostki.
Tutaj film zaczyna mieć nieco konstrukcję noweli filmowej.
W pierwszym akcie, poza wyżej opisanym wprowadzeniem, obserwujemy jak Phillip L'Merchant konstruuje kostkę-układankę dla bogatego ekscentryka, co kończy się przywołaniem pierwszych demonów.
Sam segment, epizod, jakkolwiek to nazwać, jest zrealizowany całkiem solidnie, w każdym razie posiada on najlepszą atmosferę. Gotyk zmieszany z surrealizmem i podkreślony przez mnóstwo mroku.
Samo odkrycie tajemnicy kostki może być przyjęte przez widza bez większych emocji, lub też zostać uznane za niepotrzebne obdzieranie z tajemniczości. Faktem jest, że stać ich było na o wiele ciekawsze 'back-story', ale to co jest może sobie być i urazić nikogo też nie powinno.
Drugi segment dzieje się w czasach współczesnych, gdzie poznajemy Johna Merchanta. Jest on odpowiedzialny za powstanie budynku, który mieliśmy okazję podziwiać pod koniec "Hell on Earth" (tak myślę, że to ten sam). Odwiedza go Angelique, diablica przywołana przez kostkę na początku, wraz z Pinheadem. Będą starali się zmusić Merchanta do stworzenia czegoś, co raz na zawsze otwarłoby bramy Piekła.
Z "Bloodline" jest problem taki, że jako zamknięcie serii rozczarowuje na każdym polu i powód jest bardzo prosty - nie korzysta ze swojego potencjału.
Trwa zaledwie 78 minut i, mimo swojej segmentowej budowy, najwięcej czasu siedzimy w czasach współczesnych.... czyli wszędzie tam, gdzie widz nie chce siedzieć, bo z jednej strony ma mroczną, wiktoriańską atmosferę, genezę kostki, a z drugiej zaś demony na stacji kosmicznej (!).
Mnie najbardziej ciągnęło do tego drugiego.
Finał rozegrany został kompletnie bez pomysłu i sam Pinhead wychodzi w nim na skończonego idiotę, a szkoda, bo w "Bloodline" miewa jedne ze swoich najlepszych momentów i kwestii. Rozumiem zamysł - demon zostaje oszukany przez nowoczesną technologię, ale można było to zrobić o wile lepiej.
"Hellraiser: Bloodline" nie jest złym filmem. Jak na czwartą odsłonę niskobudżetowego horroru, broni się całkiem nieźle i nawiązuje w wielu miejscach do poprzedników - a to znajoma kwestia, motyw, czy nawet praca kamery.
Nie wszystko jednak zostało przemyślane, dobre pomysły szybko się skończyły i ostatecznie zabrakło filmowi wyważenia.
Czwarta część cyklu rozpoczyna się w przyszłości, na stacji kosmicznej, gdzie Dr. Paul Merchant postanawia położyć kres istnieniu cenobitów. Wszystko komplikuje się wraz z pojawieniem się wojskowego promu. Schwytany Merchant zaczyna snuć opowieść o powstaniu kostki.
Tutaj film zaczyna mieć nieco konstrukcję noweli filmowej.
W pierwszym akcie, poza wyżej opisanym wprowadzeniem, obserwujemy jak Phillip L'Merchant konstruuje kostkę-układankę dla bogatego ekscentryka, co kończy się przywołaniem pierwszych demonów.
Sam segment, epizod, jakkolwiek to nazwać, jest zrealizowany całkiem solidnie, w każdym razie posiada on najlepszą atmosferę. Gotyk zmieszany z surrealizmem i podkreślony przez mnóstwo mroku.
Samo odkrycie tajemnicy kostki może być przyjęte przez widza bez większych emocji, lub też zostać uznane za niepotrzebne obdzieranie z tajemniczości. Faktem jest, że stać ich było na o wiele ciekawsze 'back-story', ale to co jest może sobie być i urazić nikogo też nie powinno.
Drugi segment dzieje się w czasach współczesnych, gdzie poznajemy Johna Merchanta. Jest on odpowiedzialny za powstanie budynku, który mieliśmy okazję podziwiać pod koniec "Hell on Earth" (tak myślę, że to ten sam). Odwiedza go Angelique, diablica przywołana przez kostkę na początku, wraz z Pinheadem. Będą starali się zmusić Merchanta do stworzenia czegoś, co raz na zawsze otwarłoby bramy Piekła.
Z "Bloodline" jest problem taki, że jako zamknięcie serii rozczarowuje na każdym polu i powód jest bardzo prosty - nie korzysta ze swojego potencjału.
Trwa zaledwie 78 minut i, mimo swojej segmentowej budowy, najwięcej czasu siedzimy w czasach współczesnych.... czyli wszędzie tam, gdzie widz nie chce siedzieć, bo z jednej strony ma mroczną, wiktoriańską atmosferę, genezę kostki, a z drugiej zaś demony na stacji kosmicznej (!).
Mnie najbardziej ciągnęło do tego drugiego.
Finał rozegrany został kompletnie bez pomysłu i sam Pinhead wychodzi w nim na skończonego idiotę, a szkoda, bo w "Bloodline" miewa jedne ze swoich najlepszych momentów i kwestii. Rozumiem zamysł - demon zostaje oszukany przez nowoczesną technologię, ale można było to zrobić o wile lepiej.
"Hellraiser: Bloodline" nie jest złym filmem. Jak na czwartą odsłonę niskobudżetowego horroru, broni się całkiem nieźle i nawiązuje w wielu miejscach do poprzedników - a to znajoma kwestia, motyw, czy nawet praca kamery.
Nie wszystko jednak zostało przemyślane, dobre pomysły szybko się skończyły i ostatecznie zabrakło filmowi wyważenia.
poniedziałek, 16 listopada 2015
La Chiesa / Kościół (1989) reż. Michele Soavi
Dalej siedzę we włoskich horrorach. Na "La Chiesa" trafiłem, ku zdziwieniu nikogo, za sprawą muzyki Goblinsów i Dario Argentego, będącego jego współscenarzystą i producentem. Na stołku reżysera zasiadał Michele Soavi, więc większej zachęty nie potrzebowałem.
Film zaczyna się od retrospekcji z czasów średniowiecznych. Inkwizytorzy wybijają małą wioskę, w której wszyscy rzekomo są sprzymierzeni z diabłem. Wszyscy zostają wyrżnięci w pień i zakopani pod ziemią. Aby uniemożliwić siłom nieczystym wydostanie się na powierzchnie w miejscu masakry zostaje wybudowana gotycka katedra.
Póxniej przeskakujemy do czasów współczesnych. Zatrudniający się u biskupa bibliotekarz i pracująca nad freskami restauratorka trafiają na dziwny manuskrypt. Ten pierwszy jest tym wszystkim tak zafascynowany, że niechcący budzi wszystkie demoniczne moce drzemiące pod katedrą.
Jednego dnia wewnątrz kościoła znajdują się - młode małżeństwo, robiące sobie zdjęcia, para motocyklistów, jacyś starsi państwo i wycieczka szkolna - wszyscy zostają uwięzieni w środku, a budzące się do życia demony powoli doprowadzają wszystkich do absolutnego pierdolca.
Zacznę od rzeczy oczywistej - audiowizualna orgia. Soavi i Argento zadbali o to, by zdjęcia i oświetlenie były śliczne. Kreują oniryczną atmosferę, w której czują się jak ryby w wodzie i rzucają w nas kolejnymy imponującymi zjawami, które atakować będą bohaterów. Niektore demony wyglądają zdumiewająco dobrze, zwłaszcza, że mamy do czynienia z klasą B. Soavi nawet pokusił się o odtworzenie jednego z obrazów Borisa Vallejo.
Za muzykę odpowiadali nie tylko Goblinsi, ale także Keith Emerson, oraz Phillip Glass, a to oznacza, że ścieżka dźwiękowa nastraja odrealnioną atmosferę jeszcze bardziej i nadaje jej czegoś unikalnego.
Jest krwawo, jest dziwnie, jest pięknie.
Historia za to... jest mocno nierówna.
Tajemnica w pierwszej połowie filmu jest prowadzona zgrabnie, groza jest bardzo subtelna, jednak gdy demony się uwalniają trudno jest nie poczuć, że twórcy czerpią garściami z "Demonów" Lamberto Bavy. Tam też mieliśmy grupkę osób uwięzioną w wielkim budynku, stającą się ofiarą sił nieczystych. "La Chiesa" wyszła nawet jako nieoficjalne "Demons 3", więc... sami wiecie.
Trudno jest też nie zwrócić uwagi na notoryczną zrzynę z "Dziecka Rosemary". Scena gwałtu przez Diabła została skopiowana kreska w kreskę, bez praktycznie żadnych zmian. Stając w obronie można powiedzieć, że to miało być tylko nawiązanie ale... są o wiele subtelniejsze sposoby na okazanie hołdu innemu filmowi.
Film Soaviego i Argentego nie ma wybitnie dobrej historii ani scenariusza, ale ogląda się go cholernie dobrze. Mimo swoich grzeszków nie ma miejsca na jakąkolwiek nudę i te 101 minut mija jak z bicza strzelił.
Klimat miażdży, aktorstwo nie razi, a kolejne szalone wizje imponują jakością wykonania. Jako niezobowiązująca rozrywka sprawdza się
Film zaczyna się od retrospekcji z czasów średniowiecznych. Inkwizytorzy wybijają małą wioskę, w której wszyscy rzekomo są sprzymierzeni z diabłem. Wszyscy zostają wyrżnięci w pień i zakopani pod ziemią. Aby uniemożliwić siłom nieczystym wydostanie się na powierzchnie w miejscu masakry zostaje wybudowana gotycka katedra.
Póxniej przeskakujemy do czasów współczesnych. Zatrudniający się u biskupa bibliotekarz i pracująca nad freskami restauratorka trafiają na dziwny manuskrypt. Ten pierwszy jest tym wszystkim tak zafascynowany, że niechcący budzi wszystkie demoniczne moce drzemiące pod katedrą.
Jednego dnia wewnątrz kościoła znajdują się - młode małżeństwo, robiące sobie zdjęcia, para motocyklistów, jacyś starsi państwo i wycieczka szkolna - wszyscy zostają uwięzieni w środku, a budzące się do życia demony powoli doprowadzają wszystkich do absolutnego pierdolca.
Zacznę od rzeczy oczywistej - audiowizualna orgia. Soavi i Argento zadbali o to, by zdjęcia i oświetlenie były śliczne. Kreują oniryczną atmosferę, w której czują się jak ryby w wodzie i rzucają w nas kolejnymy imponującymi zjawami, które atakować będą bohaterów. Niektore demony wyglądają zdumiewająco dobrze, zwłaszcza, że mamy do czynienia z klasą B. Soavi nawet pokusił się o odtworzenie jednego z obrazów Borisa Vallejo.
Za muzykę odpowiadali nie tylko Goblinsi, ale także Keith Emerson, oraz Phillip Glass, a to oznacza, że ścieżka dźwiękowa nastraja odrealnioną atmosferę jeszcze bardziej i nadaje jej czegoś unikalnego.
Jest krwawo, jest dziwnie, jest pięknie.
Historia za to... jest mocno nierówna.
Tajemnica w pierwszej połowie filmu jest prowadzona zgrabnie, groza jest bardzo subtelna, jednak gdy demony się uwalniają trudno jest nie poczuć, że twórcy czerpią garściami z "Demonów" Lamberto Bavy. Tam też mieliśmy grupkę osób uwięzioną w wielkim budynku, stającą się ofiarą sił nieczystych. "La Chiesa" wyszła nawet jako nieoficjalne "Demons 3", więc... sami wiecie.
Trudno jest też nie zwrócić uwagi na notoryczną zrzynę z "Dziecka Rosemary". Scena gwałtu przez Diabła została skopiowana kreska w kreskę, bez praktycznie żadnych zmian. Stając w obronie można powiedzieć, że to miało być tylko nawiązanie ale... są o wiele subtelniejsze sposoby na okazanie hołdu innemu filmowi.
Film Soaviego i Argentego nie ma wybitnie dobrej historii ani scenariusza, ale ogląda się go cholernie dobrze. Mimo swoich grzeszków nie ma miejsca na jakąkolwiek nudę i te 101 minut mija jak z bicza strzelił.
Klimat miażdży, aktorstwo nie razi, a kolejne szalone wizje imponują jakością wykonania. Jako niezobowiązująca rozrywka sprawdza się
niedziela, 15 listopada 2015
Hellraiser III: Hell on Earth (1992) reż. Anthony Hickox
Anthony Hickox zaczynał jako reżyser niskobudżetowych horrorów, mało popularnych i często niedocenianych. Nie można mu jednak odmówić stylu, który kultywował przy każdej możliwej okazji, a jest on dość "kreskówkowy", składa się ze stosowania przeróżnych psychodelicznych, przerysowanych ujęć, głównie szerokokątnych. Przy tworzeniu klimatu sprawdzało się to nieźle i dodawało całości pierwiastka pojebaństwa.
To właśnie temu panu przypadło wyreżyserowanie trzeciej odsłony "Hellraisera", czyli "Hell on Earth".
Joey Summerskill jest reporterką bez szczęścia do tematów. Będąc w szpitalu jest świadkiem dziwnego zdarzenia - przywieziony mężczyzna jest cały w ranach od haków na łańcuchach, a podczas operacji jego głowa eksploduje. No dzień jak codzień dla lekarzy.
Joey wraz z dziewczyną Terri próbują dowiedzieć się czegoś o całym zajściu i przy okazji o Kostce. Ich małe śledztwo prowadzi ich do dokumentów pozostałych po instytucie Channarda z poprzedniej części. W skutek tego wszystkiego z naszą reporterką kontaktuje się duch Elliota Spancera, który mówi jej, że musi ona powstrzymać jego złe alter-ego, czyli Pinheada.
Pinhead jest uwięziony w groteskowym posągu, powstałym w skutek zakończenia części drugiej, a żeby się uwolnić potrzebuje krwi i ciał... standard. Pomaga mu w tym bucowaty właściciel nocnego klubu, były chłopak Terri, J. P. Monroe.
Na ten sequel czekać trzeba było cztery lata, a rezultat jest rzeczą przedziwną.
Zmiana klimatu nastąpić musiała, bo to już inne dziesięciolecie i inny rodzaj horroru. To już nie jest ten sam zimny, groteskowy klimat co w "Hellbound", zamiast tego Hickox idzie w kierunku swojej własnej psychodeli. To wciąż "Hellraiser", ale zupełnie inny, nawet na tle późniejszych odsłon.
Twórcy pozwolili sobie na szereg subtelnych i całkiem przyjemnych nawiązań do dwóch poprzednich filmów.
Mocno ewoluował tutaj Pinhead. Poznajemy jego historię, ma on o wiele większą rolę i masę genialnych tekstów do wypowiedzenia. Rzeź jaką robi też jest niczego sobie.
Na zmianę protagonistki można kręcić nosem, ale Terry Farrell jest tylko odrobinę gorsza od Ashley Laurence. Da się jej postać lubić, aktorsko też niczym nie razi.
Z fabularnego punktu widzenia film nie ma żadnego sensu. Nie poznajemy przyczyn tego, czemu Pinhead robi tę całą rozpierduchę, ale jako, że już "Hellbound" nie przejmowało się wyjaśnianiem czegokolwiek, to można przymknąć na to oko... chyba.
Różne dziwne pomysły przychodziły scenarzyście do głowy, w rezultacie trzeci "Hellraiser" jest de facto pokręconą psychodelą.
"Hellraiser III" ma w zanadrzu dwie naprawdę mocne sceny, które mogą rekompensować sporą część niedociągnięć. Pojawia się kilku nowych Cenobitów, niektórzy wyglądają naprawdę fajnie i szkoda, że pojawiają się na ostatnie 20 minut.
Są także sceny i wątki, zdające się ni w ząb tu nie pasować. Joey miewa sny o swoim ojcu, który zginął na wojnie. Same w sobie może nie są złe, ale przedstawione są nam w taki sposób, że widz może poczuć jakby nagle przeskoczył do zupełnie innego filmu.
A efekty specjalne?
Charakteryzacje i gore są obłędne, cała reszta efektów sprowadza się do rozciągania, przekrzywiania obrazu, zupełnie jakby dziecko bawiło się w photoshopie. Wygląda to co najmniej głupio i skutecznie pozbawia dramaturgii.
Jak na trzecią część niskobudżetowego horroru, jest dobrze. Kilka dobrych pomysłów i kilka chybionych. Zmienia się nieco stylistyka i klimat, co ma swoje dobre i złe strony. Wprowadza ciekawe zmiany, ale w porównaniu z poprzednimi częściami, jest dość mocnym rozczarowaniem.
To właśnie temu panu przypadło wyreżyserowanie trzeciej odsłony "Hellraisera", czyli "Hell on Earth".
Joey Summerskill jest reporterką bez szczęścia do tematów. Będąc w szpitalu jest świadkiem dziwnego zdarzenia - przywieziony mężczyzna jest cały w ranach od haków na łańcuchach, a podczas operacji jego głowa eksploduje. No dzień jak codzień dla lekarzy.
Joey wraz z dziewczyną Terri próbują dowiedzieć się czegoś o całym zajściu i przy okazji o Kostce. Ich małe śledztwo prowadzi ich do dokumentów pozostałych po instytucie Channarda z poprzedniej części. W skutek tego wszystkiego z naszą reporterką kontaktuje się duch Elliota Spancera, który mówi jej, że musi ona powstrzymać jego złe alter-ego, czyli Pinheada.
Pinhead jest uwięziony w groteskowym posągu, powstałym w skutek zakończenia części drugiej, a żeby się uwolnić potrzebuje krwi i ciał... standard. Pomaga mu w tym bucowaty właściciel nocnego klubu, były chłopak Terri, J. P. Monroe.
Na ten sequel czekać trzeba było cztery lata, a rezultat jest rzeczą przedziwną.
Zmiana klimatu nastąpić musiała, bo to już inne dziesięciolecie i inny rodzaj horroru. To już nie jest ten sam zimny, groteskowy klimat co w "Hellbound", zamiast tego Hickox idzie w kierunku swojej własnej psychodeli. To wciąż "Hellraiser", ale zupełnie inny, nawet na tle późniejszych odsłon.
Twórcy pozwolili sobie na szereg subtelnych i całkiem przyjemnych nawiązań do dwóch poprzednich filmów.
Mocno ewoluował tutaj Pinhead. Poznajemy jego historię, ma on o wiele większą rolę i masę genialnych tekstów do wypowiedzenia. Rzeź jaką robi też jest niczego sobie.
Na zmianę protagonistki można kręcić nosem, ale Terry Farrell jest tylko odrobinę gorsza od Ashley Laurence. Da się jej postać lubić, aktorsko też niczym nie razi.
Z fabularnego punktu widzenia film nie ma żadnego sensu. Nie poznajemy przyczyn tego, czemu Pinhead robi tę całą rozpierduchę, ale jako, że już "Hellbound" nie przejmowało się wyjaśnianiem czegokolwiek, to można przymknąć na to oko... chyba.
Różne dziwne pomysły przychodziły scenarzyście do głowy, w rezultacie trzeci "Hellraiser" jest de facto pokręconą psychodelą.
"Hellraiser III" ma w zanadrzu dwie naprawdę mocne sceny, które mogą rekompensować sporą część niedociągnięć. Pojawia się kilku nowych Cenobitów, niektórzy wyglądają naprawdę fajnie i szkoda, że pojawiają się na ostatnie 20 minut.
Są także sceny i wątki, zdające się ni w ząb tu nie pasować. Joey miewa sny o swoim ojcu, który zginął na wojnie. Same w sobie może nie są złe, ale przedstawione są nam w taki sposób, że widz może poczuć jakby nagle przeskoczył do zupełnie innego filmu.
A efekty specjalne?
Charakteryzacje i gore są obłędne, cała reszta efektów sprowadza się do rozciągania, przekrzywiania obrazu, zupełnie jakby dziecko bawiło się w photoshopie. Wygląda to co najmniej głupio i skutecznie pozbawia dramaturgii.
Jak na trzecią część niskobudżetowego horroru, jest dobrze. Kilka dobrych pomysłów i kilka chybionych. Zmienia się nieco stylistyka i klimat, co ma swoje dobre i złe strony. Wprowadza ciekawe zmiany, ale w porównaniu z poprzednimi częściami, jest dość mocnym rozczarowaniem.
piątek, 13 listopada 2015
Danger: Diabolik (1968) reż. Mario Bava
Ralph Valmont jest bossem mafii. Pewnego pięknego dnia ma on dokonać rabunku pokaźnej kwoty pieniędzy. Wszystko przebiega bez problemu do chwili, gdy to jemu właśnie kradzione pieniądze zostały zwinięte sprzed oczu.
Wiele dziewczyn chciałoby mieć takiego chłopaka jak Diabolik. To super-złoczyńca zdolny ukraść wszystko z najbardziej strzeżonego miejsca... by potem wszystkie zrabowane błyskotki oddać swojej dziewczynie. Posiada on też kryjówkę i sprzęt, którego nie powstydziłby się nawet Batman.
Nieudany skok jest dla organizacji Valmonta początkiem łańcuszka niepowodzeń. Zdesperowany postanawia dobić targu z policją i schwytać dla nich Diabolika.
Choć skupiam się głównie na horrorach, Mario Bava jest reżyserem wszechstronnym, który na swoim koncie ma zarówno science-fiction, jak i fantasy , westerny i filmy sensacyjne. "Danger: Diabolik", ku mojemu własnemu zaskoczeniu, jest adaptacją popularnego we Włoszech komiksu.
Przy jego okazji Bava postanowił w dużej mierze zrezygnować ze swojego specyficznego stylu. Kiczowate wnętrze jaskini Diabolika cieszy oczy, ale reszta scenografii wygląda raczej zwyczajnie. Kolorowe oświetlenie również zostało ograniczone do niezbędnego minimum.
Reżyser postawił jednak na smakowitą zabawę kiczem science-fiction lat 60tych, wydobywając z niego maksimum uroku.
Takiej wesolutkiej, bogatej w piosenki ścieżki dźwiękowej się po Ennio Morricone nie spodziewałem.
Nie oglądamy tutaj co prawda postaci pozytywnej, ale z przyjemnością ogląda się jak Diabolik, wraz z Avą robią w wała policję na każdym możliwym kroku, robiąc czasami niemożliwe rzeczy. Duża w tym zasługa Johna Phillipa Lawa, który w tytułowej roli był bezbłędny.
Rolę Avy początkowo odegrać miała Catherine Deneuve, ale po dziesięciu dniach zdjęć, Bava zastąpił ją Marisą Mell.
Rekomendować " Diabolika" mogę każdemu fanowi kiczu. Mogę go także określić mianem dobrej adaptacji komiksu. Warto poznać, można się ubawić.
Wiele dziewczyn chciałoby mieć takiego chłopaka jak Diabolik. To super-złoczyńca zdolny ukraść wszystko z najbardziej strzeżonego miejsca... by potem wszystkie zrabowane błyskotki oddać swojej dziewczynie. Posiada on też kryjówkę i sprzęt, którego nie powstydziłby się nawet Batman.
Nieudany skok jest dla organizacji Valmonta początkiem łańcuszka niepowodzeń. Zdesperowany postanawia dobić targu z policją i schwytać dla nich Diabolika.
Choć skupiam się głównie na horrorach, Mario Bava jest reżyserem wszechstronnym, który na swoim koncie ma zarówno science-fiction, jak i fantasy , westerny i filmy sensacyjne. "Danger: Diabolik", ku mojemu własnemu zaskoczeniu, jest adaptacją popularnego we Włoszech komiksu.
Przy jego okazji Bava postanowił w dużej mierze zrezygnować ze swojego specyficznego stylu. Kiczowate wnętrze jaskini Diabolika cieszy oczy, ale reszta scenografii wygląda raczej zwyczajnie. Kolorowe oświetlenie również zostało ograniczone do niezbędnego minimum.
Reżyser postawił jednak na smakowitą zabawę kiczem science-fiction lat 60tych, wydobywając z niego maksimum uroku.
Takiej wesolutkiej, bogatej w piosenki ścieżki dźwiękowej się po Ennio Morricone nie spodziewałem.
Nie oglądamy tutaj co prawda postaci pozytywnej, ale z przyjemnością ogląda się jak Diabolik, wraz z Avą robią w wała policję na każdym możliwym kroku, robiąc czasami niemożliwe rzeczy. Duża w tym zasługa Johna Phillipa Lawa, który w tytułowej roli był bezbłędny.
Rolę Avy początkowo odegrać miała Catherine Deneuve, ale po dziesięciu dniach zdjęć, Bava zastąpił ją Marisą Mell.
Rekomendować " Diabolika" mogę każdemu fanowi kiczu. Mogę go także określić mianem dobrej adaptacji komiksu. Warto poznać, można się ubawić.
wtorek, 10 listopada 2015
La Ragazza che sapeva troppo (1963) reż. Mario Bava
Kontynuując przygodę z filmami Mario Bavy, dziś rzuciłem okiem na jedno z jego sztandarowych dzieł, prekursor giallo, hołd w kierunku Alfreda Hitchcocka czyli "Dziewczyna, która widziała za dużo". Stwierdzam po seansie, iż ze wszystkich czarno-białych filmów Bavy, ten jest jego najlepszym, a nawet przebija późniejsze kolorowe "Sześć kobiet dla mordercy".
Nora Davis przylatuje do Włoch by zamieszkać u ciotki. W samolocie nieznany mężczyzna daje jej paczkę papierosów, a później zostaje złapany na lotnisku pod zarzutem posiadania marihuany.
Tak, czy owak Nora - dociera do ciotki, która niedługo potem dusi się i umiera. Zdenerwowana dziewczyna wychodzi nocą na spacer i zostaje napadnięta. Podczas szarpaniny uderza się mocno w głowę. Bliska omdlenia daje radę dostrzec scenę morderstwa. Mężczyzna zaszlachtował nożem jakąś kobietę.
Rankiem, Nora zostaje znaleziona przez policjanta na środku ulicy. Nikt nie wierzy w jej historię, gdyż nie ma żadnych śladów popełnienia zbrodni. Dziewczyna jednak, będąc zapaloną fanką kryminałów postanawia cała tę zagadkę rozwikłać.
Film Bavy ma nawiązywać w dużym stopniu do twórczości Hitchcocka. Ja się do tego nie ustosunkuje, gdyż z twórczością tego pana niestety styczności żadnej nie miałem. Tak wiem, wstydziłbym się.
Pomimo braku tej wiedzy, "Dziewczyna..." jawi mi się jako niezwykle oniryczny obraz. Początek składa się z ciągu tragicznych zbiegów okoliczności. Reżyser idealnie dawkuje przerysowanie wprowadzając nas w atmosferę sennego koszmaru.
Później, gdy sytuacja nieco się uspokaja atmosfera nie robi się ani trochę lżejsza.
Bava znów sam siada za kamerą i w nieziemski sposób uchwyca każdy cień na czarno-białych zdjęciach. Kolejne zwroty akcji jeszcze bardziej podbudowują poczucie osaczenia, by w zaprowadzić nas do satysfakcjonującego klimatu. Miejscami autentycznie miałem ciarki. Na tym się nie kończy, gdyż dzieło Bavy jest także żonglerką różnorakich motywów, zarówno tych szalenie groteskowych, jak i całkiem zabawnych.
O aktorach trudno jest mi cokolwiek powiedzieć, ale włoski dubbing wypadł bardzo dobrze, przez co główni bohaterowie i ich relacja była dla mnie całkiem wiarygodna.
Może nie znalazłem w tym filmie elementów giallo, ale za to znalazłem coś równie dobrego - wciągający, trzymający w napięciu, stylowy kryminał z wgniatającą w stołek oniryczną atmosferą.
Nora Davis przylatuje do Włoch by zamieszkać u ciotki. W samolocie nieznany mężczyzna daje jej paczkę papierosów, a później zostaje złapany na lotnisku pod zarzutem posiadania marihuany.
Tak, czy owak Nora - dociera do ciotki, która niedługo potem dusi się i umiera. Zdenerwowana dziewczyna wychodzi nocą na spacer i zostaje napadnięta. Podczas szarpaniny uderza się mocno w głowę. Bliska omdlenia daje radę dostrzec scenę morderstwa. Mężczyzna zaszlachtował nożem jakąś kobietę.
Rankiem, Nora zostaje znaleziona przez policjanta na środku ulicy. Nikt nie wierzy w jej historię, gdyż nie ma żadnych śladów popełnienia zbrodni. Dziewczyna jednak, będąc zapaloną fanką kryminałów postanawia cała tę zagadkę rozwikłać.
Film Bavy ma nawiązywać w dużym stopniu do twórczości Hitchcocka. Ja się do tego nie ustosunkuje, gdyż z twórczością tego pana niestety styczności żadnej nie miałem. Tak wiem, wstydziłbym się.
Pomimo braku tej wiedzy, "Dziewczyna..." jawi mi się jako niezwykle oniryczny obraz. Początek składa się z ciągu tragicznych zbiegów okoliczności. Reżyser idealnie dawkuje przerysowanie wprowadzając nas w atmosferę sennego koszmaru.
Później, gdy sytuacja nieco się uspokaja atmosfera nie robi się ani trochę lżejsza.
Bava znów sam siada za kamerą i w nieziemski sposób uchwyca każdy cień na czarno-białych zdjęciach. Kolejne zwroty akcji jeszcze bardziej podbudowują poczucie osaczenia, by w zaprowadzić nas do satysfakcjonującego klimatu. Miejscami autentycznie miałem ciarki. Na tym się nie kończy, gdyż dzieło Bavy jest także żonglerką różnorakich motywów, zarówno tych szalenie groteskowych, jak i całkiem zabawnych.
O aktorach trudno jest mi cokolwiek powiedzieć, ale włoski dubbing wypadł bardzo dobrze, przez co główni bohaterowie i ich relacja była dla mnie całkiem wiarygodna.
Może nie znalazłem w tym filmie elementów giallo, ale za to znalazłem coś równie dobrego - wciągający, trzymający w napięciu, stylowy kryminał z wgniatającą w stołek oniryczną atmosferą.
niedziela, 8 listopada 2015
Long hair of death (1964) reż. Antonio Margheriti
Nie wiedziałem czego oczekiwać po tym filmie. No bo czego można oczekiwać po filmie, który wyszedł spod ręki tego samego gościa, który dał nam "Yora"?
O dziwo, "Long hair of death" to klimatyczny i całkiem wciągający horror...?
Brat Hrabiego Humboldta zostaje zamordowany, za co oskarżono czarownicę Adelę Karnstein. Oczywiście jest ona niewinna, za wszystkim stał tak naprawdę syn hrabiego, Kurt. Tuż przed śmiercią na stosie Adela przeklina Kurta zwiastując mu również śmierć przez spłonięcie.
W międzyczasie Hrabia pozbywa się także starszej córki Adeli, Heleny. Młodszą, Elizabeth z kolei adoptuje.
Mijają lata, a klątwa Adeli zaczyna się spełniać. W mieście szaleje zaraza, a starszy Humboldt trzęsie gaciami ze strachu. Jego syn z kolei postanawia dobrać się do dorosłej już Elizabeth. Kurt Humboldt to facet, który zrobi absolutnie wszystko byleby daną pannę zaliczyć... poślubi, zastraszy, nawet otruje.
Pewnej nocy, podczas mszy w kościele pojawia się tajemnicza dziewczyna o aparycji zmarłej Heleny. Stary Humboldt na ten widok umiera, natomiast Kurt stara się nowo przybyła pannę zaciągnąć do łóżka, a następnie pozbyć się dotychczasowej żony...
"Long hair of death" zaskoczyło mnie solidnością wykonania. Zostajemy zabrani przez małą wycieczkę po różnych motywach. Zaczynamy od procesu czarownicy i rzuconej przez nią klątwy. Następny w kolejności jest dramat historyczny o napalonym szaleńcu, który próbuje pozbyć się żony z finezją godną Makbeta. Sama groza pojawia się dopiero na końcu, w ostatnich 30stu minutach i jest to oniryczna, trzymająca za gardło groza. Wyjaśnienie wszystkiego jest troszkę 'meh', ale finał w całości jest satysfakcjonujący.
Zdjęcia wspaniale eksponują mrok, cienie i szare korytarze średniowiecznego zamku. Aktorzy także byli niczego sobie. George Ardisson jako Kurt był solidny, przynajmniej jeśli nie musiał się śmiać lub krzyczeć - to wychodziło mu tragicznie. Towarzyszy mu Barbara Steele w całej okazałości w podwójnej, demonicznej roli.
Film w ogólnym rozrachunku rozkręca się bardzo powoli i jakby się nad tym zastanowić, to dzieje się w nim naprawdę niewiele. Jednakże - co zaskoczyło mnie samego - za żadne skarby nie mogłem się od tego filmu oderwać i trwałem przy nim od początku do samego końca, zaintrygowany...
Jeśli szukać w nim zgrzytów to tylko tych natury technicznej. Dubbing i udźwiękowienie nie wypada zbyt dobrze, miejscami leży po całości. Ścieżka dźwiękowa filmu składa się chyba tylko z jednego motywu, który będziecie słyszeć w kółko i w kółko... ja byłem nim w pewnym momencie troszkę zmęczony.
Czy było warto? A jakże! Ubaw miałem i polecić śmiało mogę, ale tylko fanom niskobudżetowych włoskich horrorów, lub bardzo wyrozumiałym kinomanom.
sobota, 7 listopada 2015
Wampiry (1956) reż. Riccardo Freda, Mario Bava
Początki Mario Bavy w gotyckim horrorze były, jak się okazało, całkiem udane. Co prawda jego pierwszym w całości własnym dziełem była dopiero "Maska Szatana" jednak wcześniej pracował, między innymi z Riccardem Freda nad filmem "Wampiry".
Nazwiska Bavy nie zobaczymy w napisach początkowych, jednak był on drugim reżyserem, a także odpowiadał za zdjęcia.
Akcja filmu dzieje się w Paryżu. Młode kobiety giną w tajemniczych okolicznościach. W ich ciałach nie ma ani kropli krwi. Tajemnicę na własną rękę stara się rozwiązać dziennikarz Pierre Lantin.
"Wampiry" zaskoczyły mnie swoją solidnością i całkiem ciekawym pomysłem. Nie mamy tutaj typowego wampira krwiopijcy, jest to coś o wiele ciekawszego. Film Fredy i Bavy to kryminał w gotyckiej oprawie z gramem science-fiction na doczepkę.
Intrygę śledzi się z zaciekawieniem, bo zostajemy rzuceni w sam środek akcji. Film zwalnia tylko w jednym momencie, poza tym trzyma w napięciu, zwłaszcza pod koniec.
Klimat dopełnia gotycka scenografia rewelacyjnie uwydatniona przez czarno-białe zdjęcia autorstwa samego Bavy.
Aktorzy również byli przyzwoici, a znając standardy włoskich horrorów, rzadko kiedy jest to element zasługujący na pochwałę.
Filmy w reżyserii Bavy zawsze wyglądają obłędnie, ale nie zawsze mogą pochwalić się dobrym skryptem. "Wampiry" mogą i sprawdzają się jako klimatyczny kryminał/dreszczowiec. Klasa, styl i dużo zabawy.
Nazwiska Bavy nie zobaczymy w napisach początkowych, jednak był on drugim reżyserem, a także odpowiadał za zdjęcia.
Akcja filmu dzieje się w Paryżu. Młode kobiety giną w tajemniczych okolicznościach. W ich ciałach nie ma ani kropli krwi. Tajemnicę na własną rękę stara się rozwiązać dziennikarz Pierre Lantin.
"Wampiry" zaskoczyły mnie swoją solidnością i całkiem ciekawym pomysłem. Nie mamy tutaj typowego wampira krwiopijcy, jest to coś o wiele ciekawszego. Film Fredy i Bavy to kryminał w gotyckiej oprawie z gramem science-fiction na doczepkę.
Intrygę śledzi się z zaciekawieniem, bo zostajemy rzuceni w sam środek akcji. Film zwalnia tylko w jednym momencie, poza tym trzyma w napięciu, zwłaszcza pod koniec.
Klimat dopełnia gotycka scenografia rewelacyjnie uwydatniona przez czarno-białe zdjęcia autorstwa samego Bavy.
Aktorzy również byli przyzwoici, a znając standardy włoskich horrorów, rzadko kiedy jest to element zasługujący na pochwałę.
Filmy w reżyserii Bavy zawsze wyglądają obłędnie, ale nie zawsze mogą pochwalić się dobrym skryptem. "Wampiry" mogą i sprawdzają się jako klimatyczny kryminał/dreszczowiec. Klasa, styl i dużo zabawy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)