W roku 1980 reżyser "Get Carter" postanawia w końcu przedstawić tę postać na wielkim ekranie. Jak mu to wyszło?
Film ocieka kolorowym, szalonym kiczem i jest przy okazji jednym z najlepiej wyglądających filmów jakie widziałem. Kolorowe, stylowe scenografie, przerysowani złoczyńcy z Maxem Von Sydovem na czele, masa wyrazistych drugoplanowych postaci - wszystko się marnuje.
Dlaczego?
Początek filmu jest pozytywnie przerysowany i napełnił mnie nadzieją, że będzie zabawnie.
Samolot Flasha Gordon rozbija się niedaleko laboratorium zdziwaczałego doktora Zarkova. Ów doktor skonstruował rakietę, aby udać się na spotkanie z obcą cywilizacją, która od pewnego czasu dręczy ludzkość wywołując trzęsienia ziemi i inne klęski żywiołowe. Tym sposobem Flash, wraz ze soją dziewczyną i doktorem będą musieli stawić czoła złemu Imperatorowi Mingowi.
Pierwsze 30 minut nastawia pozytywnie, jednak później akcja zaczyna osiadać, nie tylko przez brak konkretnej akcji, ale przez fakt, że główny bohater jest koszmarnie nijaki. To ma być superbohater, a ja przez cały czas zastanawiałem się co jest w nim takiego super? Czemu ma mnie on w ogóle obchodzić? Zwłaszcza, że postacie w tle były stokroć ciekawsze.
I widzimy te wszystkie magiczne miejsca, oglądamy dobrych brytyjskich aktorów, chłoniemy całe wizualne piękno i szybko stajemy się zmęczeni bo absolutnie nic się kuźwa nie dzieje, co by nas interesowało.
Tak więc, "Flash Gordon" trafia na listę moich największych filmowych rozczarowań jako film stylowy, z masą dobrych elementów, które zostają zarżnięte przez nudny scenariusz i brak sympatycznego protagonisty. Gdzie tego nie ma, tam nawet muzyka Queen nie pomoże.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz