"Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa był jedną z dwóch lektur szkolnych, które przeczytałem z przyjemnością i byłem zwyczajnie ciekawy czy owa powieść doczekała się jakiś ciekawych filmowych adaptacji.
Z przenoszeniem prozy na ekran bywało różnie. Nigdy nie miałem nic przeciwko temu, że twórcy pozwalają sobie na mniejsze, lub większe zmiany względem materiału źródłowego, o ile miały sens. Przeniesienie treści całej książki do dwugodzinnego filmu jest przecież niemożliwością. Pewne rzeczy trzeba uprościć, przytemperować ,niektóre całkowicie wyrzucić. To sztuka pójścia na kompromis. W końcu, to, co sprawdza się na kartach powieści nie zawsze zadziała w filmie.
Film Aleksandara Petrovića jest luźną adaptacją.
Nikołaj Maksudow zwany "Mistrzem" przygotowuje sztukę o Puncjuszu Piłacie. Nie podoba się ona jego kolegom po fachu, którzy nakłaniają go do wycofania spektaklu. Nikołaj oczywiście nie poddaje się i walczy o swoje. W międzyczasie zakochuje się w tajemniczej Małgorzacie.
W walce z zawziętymi cenzorami Mistrzowi pomoże sam Diabeł...
Film trzeba pochwalić za oddanie ducha i klimatu powieści. Moskwa jest szara, brudna, a komunistyczna ideologia wyprała mózgi wszystkim.
Nikołai to skrzyżowanie książkowego Mistrza z Ivanem "Bezdomnym".
Mimsy Farmer jest doskonałą Małgorzatą. Ma w sobie siłę i demoniczność książkowej bohaterki i szkoda, że film z jej postacią nie robi praktycznie niczego.
No właśnie, film Petrovića to parada zmarnowanego potencjału.
Początek filmu to jeden wielki chaos i jeśli ktoś nie czytał powieści, to wątpię, by się w tym wszystkim połapał. Pojawiają się znajome motywy, ale w nieco innej formie. Pojawiają się postacie, ale również są zmienione, lub zmieniona jest ich rola. Małgorzata na przykład nie pełni żadnej roli w historii.
Scenariusz filmu wydaje się być poszatkowany i pocięty. Dialogi bywają raz naturalne, a raz kuriozalnie przedramatyzowane. Są także momenty, gdy historia po prostu przeskakuje sobie od sceny do sceny bez czegokolwiek, co dawałoby widzowi do zrozumienia, że obserwuje jedną, ciągła historię.
Zakończenie także jest nad wyraz rozczarowujące i pozbawione sensu. Jakimś cudem zamyka ono w sobie wszystkie negatywne aspekty filmu.
Te wszystkie wady gryzą mnie jeszcze bardziej, bo wszystkie elementy wzięte z powieści zostają zaadaptowane w sposób perfekcyjny. Film wykorzystuje różne tandetne efekty specjalne, ale pasują ode do klimatu prozy Bułhakowa jak ulał. Woland i jego świta są demoniczni i zabawni jak w powieści. Nie jest to może najwierniejsza interpretacja tych postaci, ale utrzymana w tym samym tonie.
Są jeszcze takie rzeczy jak śmierć Berlioza, czy pokaz czarnej magii. Wszystko ociekające klimatem powieści.
"Mistrz i Małgorzata" zostawił mnie z poczuciem zmarnowanego potencjału. mogła to być doskonała adaptacja, a wyszedł pocięty, ściśnięty w 90 minut bałagan.
Czy warto? Może... ale niedosyt pozostanie spory.
poniedziałek, 27 czerwca 2016
środa, 22 czerwca 2016
From Beyond (1986) reż. Stuart Gordon
W maju nie było comiesięcznej lovecraftowskiej recenzji i winne temu było bardziej moje lenistwo niż brak czasu. Zwyczajnie nie miałem jakoś ochoty oglądać ponownie "Curse of Crimson Altair". Nie jest to zły film, po prostu nie potrafiłem siebie skłonić do tego, żeby go obejrzeć po raz drugi. Ale kiedyś na pewno o nim pomówię.
Póki co jest czerwiec, a na czerwiec przypadło "From Beyond".
"Re-animator" Stuarta Gordona musiał zostać całkiem dobrze przyjęty, bo rok później z tą samą ekipą reżyser nakręcił inny, tym razem poważniejszy film bazujący na prozie Lovecrafta.
Dr Pretorius (oczywiste nawiązanie do "Narzeczonej Frankensteina"), naukowiec o sadomasochistycznych skłonnościach, konstruuje urządzenie zwane Rezonatorem. Rezonator za pomocą wibracji stymuluję ludzką szyszynkę i umożliwia widzenie stworzeń z innego wymiaru plus, może je materializować. Pretorius uruchamia urządzenie i zostaje pożarty przez jakiś nieznany byt. Winę za śmierć doktora zrzuca się na jego asystenta - Crawforda Tillinghasta.
Dr Katherine McMichaels ma za zadanie ustalić, czy Crawford jest osobą poczytalną. Zabiera go do domu Pretoriusa, gdzie ponownie uruchamiają Rezonator...
"From Beyond" był dla mnie filmem ważnym i przełomowym. Odkryłem go przypadkowo poszukując B-klasowych horrorów ze stajni FullMoon. Bez niego nie wiedziałbym nawet, że istnieje ktoś taki jak Howard Phillips Lovecraft, więc zawdzięczam mu bardzo dużo.
Film, oczywiście, jest luźną adaptacją. W tym wypadku jednak jest to całkowicie uzasadnione. Opowiadanie Lovecrafta, na podstawie którego powstał jest bardzo krótkie.
Fabuła nie jest skomplikowana, choć bywa głupia jak but. Rezonator to maszyna, której działanie bywa bardzo niekonsekwentne, bohaterowie często zachowują się w sposób nielogiczny, ale da sie na to wszystko przymknąć oko, bowiem poziom dziwności i kiczu jest ogromny i zapewnia dużo frajdy.
Dla takiego fanatyka praktycznych efektów specjalnych jak ja "From Beyond" jest swego rodzaju objawieniem. Design potworów z innego wymiaru jest obłędny, a ich wykonanie to majstersztyk w dziedzinie animatroniki. Są obleśne, nienaturalne i groteskowe.
Razić mogą latające w powietrzu larwy i meduzy - te wykonane są za sprawą bardzo złego bluescreenu.
Nie da się dziełu Gordona odmówić groteskowego klimatu. Choć mamy do czynienia z bezwstydną produkcją klasy B, miejscami czuć pewną dozę tego Lovecraftowskiego fatalizmu.
W "From Beyond" wraca część obsady z "Re-animatora", między innymi Barbara Crampton i zawsze świetny Jeffrey Combs. Ted Sorel jako Pretorius jest przyzwoitym czarnym charakterem, a jego obrzydliwe charakteryzacje też robią robotę.
"From Beyond" daleko do arcydzieła. Jest głupawy, jest kiczowaty, ale sprawdza się jako kino rozrywkowe. Znajdziecie tu bowiem wszystko, czego się można bo b-klasowym horrorze lat 80tych spodziewać. Groteskowy pomysł, niepokojący klimat, smakowity kicz i paradę świetnych praktycznych efektów specjalnych.
Z przymrożeniem oka można przezeń przebrnąć bezboleśnie.
Póki co jest czerwiec, a na czerwiec przypadło "From Beyond".
"Re-animator" Stuarta Gordona musiał zostać całkiem dobrze przyjęty, bo rok później z tą samą ekipą reżyser nakręcił inny, tym razem poważniejszy film bazujący na prozie Lovecrafta.
Dr Pretorius (oczywiste nawiązanie do "Narzeczonej Frankensteina"), naukowiec o sadomasochistycznych skłonnościach, konstruuje urządzenie zwane Rezonatorem. Rezonator za pomocą wibracji stymuluję ludzką szyszynkę i umożliwia widzenie stworzeń z innego wymiaru plus, może je materializować. Pretorius uruchamia urządzenie i zostaje pożarty przez jakiś nieznany byt. Winę za śmierć doktora zrzuca się na jego asystenta - Crawforda Tillinghasta.
Dr Katherine McMichaels ma za zadanie ustalić, czy Crawford jest osobą poczytalną. Zabiera go do domu Pretoriusa, gdzie ponownie uruchamiają Rezonator...
"From Beyond" był dla mnie filmem ważnym i przełomowym. Odkryłem go przypadkowo poszukując B-klasowych horrorów ze stajni FullMoon. Bez niego nie wiedziałbym nawet, że istnieje ktoś taki jak Howard Phillips Lovecraft, więc zawdzięczam mu bardzo dużo.
Film, oczywiście, jest luźną adaptacją. W tym wypadku jednak jest to całkowicie uzasadnione. Opowiadanie Lovecrafta, na podstawie którego powstał jest bardzo krótkie.
Fabuła nie jest skomplikowana, choć bywa głupia jak but. Rezonator to maszyna, której działanie bywa bardzo niekonsekwentne, bohaterowie często zachowują się w sposób nielogiczny, ale da sie na to wszystko przymknąć oko, bowiem poziom dziwności i kiczu jest ogromny i zapewnia dużo frajdy.
Dla takiego fanatyka praktycznych efektów specjalnych jak ja "From Beyond" jest swego rodzaju objawieniem. Design potworów z innego wymiaru jest obłędny, a ich wykonanie to majstersztyk w dziedzinie animatroniki. Są obleśne, nienaturalne i groteskowe.
Razić mogą latające w powietrzu larwy i meduzy - te wykonane są za sprawą bardzo złego bluescreenu.
Nie da się dziełu Gordona odmówić groteskowego klimatu. Choć mamy do czynienia z bezwstydną produkcją klasy B, miejscami czuć pewną dozę tego Lovecraftowskiego fatalizmu.
W "From Beyond" wraca część obsady z "Re-animatora", między innymi Barbara Crampton i zawsze świetny Jeffrey Combs. Ted Sorel jako Pretorius jest przyzwoitym czarnym charakterem, a jego obrzydliwe charakteryzacje też robią robotę.
"From Beyond" daleko do arcydzieła. Jest głupawy, jest kiczowaty, ale sprawdza się jako kino rozrywkowe. Znajdziecie tu bowiem wszystko, czego się można bo b-klasowym horrorze lat 80tych spodziewać. Groteskowy pomysł, niepokojący klimat, smakowity kicz i paradę świetnych praktycznych efektów specjalnych.
Z przymrożeniem oka można przezeń przebrnąć bezboleśnie.
poniedziałek, 20 czerwca 2016
Born to fight (1989) reż. Bruno Mattei
Gościnna recenzja autorstwa Oskara Dzikiego
Samotny weteran wojny wietnamskiej, Sam Wood, próbuje zmyć skazę jaką zostawił na nim pobyt w obozie jenieckim alkoholem i jadem węża. Wciąż buzujące w nim poczucie zemsty znajduje ujście w postaci blondwłosej dziennikarki która składa Samowi propozycję nie do odrzucenia – zemstę. Zadanie dla Wooda proste i wydawać by się mogło rutynowe, wszak nie pierwszy raz zakrada się do obozu żółtków i ratuje jeńców, w tym przypadku ojca zleceniodawczyni. Oczywiście na samym końcu będzie starcie z bossem, mówiącym z złowrogim, niemieckim akcentem Duanem.
Brzmi znajomo? Bruno Mattei aka „skopiujmy wszystko co się sprzedało w Stanach” po raz kolejny bierze sprawdzony motyw z Rambo 2. Znowu akcje osadza na imitujących wietnamską dżunglę Filipinach a w mundury czerwonych ich mieszkańców. Wszystko jest uroczo tandetne, przerysowane i nie bójmy się użyć tego słowa, słabe. Brent Huff to człowiek który idealnie pasuje do takich ról, pokazał to już w poprzednich akcyjniakach Mattei, sequelu mocno kultowego Strike Commando czy nieco mniej Cop Game. Jednak tutaj jego stylówa przypomina bardziej Indiane Jonesa niż Johna Rambo. Patrząc na ten zarost, skórzaną kamizelkę i stylowy kapelusz miałem wrażenie że porzuci on zaraz swoją misję na rzecz szukania kryształowej czaszki.
Scenariusz to przypomina raczej streszczenie najpopularniejszych skryptów filmowych panujących na Zachodzie niż coś, nad czym ktoś musiał pomyśleć dłużej niż godzinę. Przechodzimy od patetycznej, sztucznej przemowy patriotycznej do wypchanych testosteronem, sztucznych scen strzelanin i wybuchów. W świecie Bruno Mattei fizyka działa zupełnie inaczej, tutaj z potężnego M4 bez problemu strzela nawet drobna blondynka a rzucone granaty wybuchają tylko przy najmniejszym zetknięciu z ziemią. Daje nam to miraż naprawdę przezabawnych sytuacji.
Nakręcony w 1989 roku Born to Fight to kolejna cegiełka w plagiatowej ścianie pana Mattei. Dla fanów reżysera raczej pozycja obowiązkowa, choć po wcześniejszych seansach obu części Strike Commando, Duble Target, RoboWar czy wspomnianego wcześniej Cop Game nie zaskoczy Was niczym nowym. Co więcej można tutaj mówić już o lekkim znudzeniu. Film tak zły że aż dobry, pod warunkiem że dla złego kina jesteś trochę nazbyt wyrozumiali. Może nie jest to spiżowy pomnik reżysera, ale uwierzcie mi, mogło być gorzej.
piątek, 17 czerwca 2016
Mapy gwiazd (2014) reż. David Cronenberg
Jakiś tydzień temu w moje ręce wpadł artykuł informujący o tym, że David Cronenberg rozważa przejście na emeryturę. Jego ostatni film "Mapy gwiazd" nie poradził sobie zbyt dobrze w box office. Chcętnych do sfinansowania kolejnych projektów Kanadyjczyka też nie ma.
Zaniepokoił mnie taki obrót spraw, w końcu Cronenberg jest moim filmowym guru. Fakt, jego ostatnie filmy nie przyjęły się za dobrze, ale wydawało mi się, że z "Mapami gwiazd" było inaczej.
"Mapy gwiazd" rozpoczynają się od przyjazdu Agathy Weiss do Hollywood. Przed laty odkryła, że jest dzieckiem z kazirodczego związku, przy okazji zaczęła cierpieć na schizofrenię. Pewnego dnia podpaliła rodzinny dom, ulegając przy tym strasznemu poparzeniu.
Po latach leczenia zarówno ciała jak i umysłu postanowiła odszukać swoją rodzinę i "zadośćuczynić" swoje złe uczynki. Znajduje pracę jako asystentka Havany Segrand - podstarzałej aktorki, którą "nawiedza" duch jej matki.
Film to perypetie rodziny Weissów, Agathy no i Havany.
Jestem w stanie zrozumieć czemu o tym filmie krążą tak skrajne i sprzeczne opinie. Jestem w stanie zrozumieć czemu też przyjął się tak kiepsko. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia ze złym filmem. "Mapy gwiazd" to bardzo specyficzne kino. Wręcz - nie bójmy się użyć tego słowa - dziwaczne.
Wszyscy doszukali się w nim okrutnej satyry na Hollywood, i owszem jest ona gdzieś na drugim i trzecim planie, wiąże się z psychologią postaci, ale nie jest najważniejsza. Na pierwszym planie są ludzie walczący z wewnętrznymi demonami, godzący się z własna przeszłością, osoby niestabilne psychicznie - i właśnie o tym jest ten film. O zaakceptowaniu swojej przeszłości.
Agatha stara się znaleźć wybaczenie u rodziny, którą dotkliwie skrzywdziła. Weissowie są dysfunkcyjna rodziną, która stara się udawać, że wszystko jest dobrze. Z kolei Havana żyje w cieniu swojej nieżyjącej matki.
Scenariusz Bruce'a Wagnera jest czymś bardzo ciekawym. Kreśli bowiem bohaterów bardzo grubą kreską. Na początku historii zdają się być wręcz jednowymiarowymi karykaturami, jednak wraz z postępem fabuły stają się coraz bardziej ludzcy i nabierają głębi. Grają tu nie tylko świetne, ostre dialogi, ale i aktorzy. Wszyscy. Nawet Robert Pattinson pokazał, że potrafi. Dzięki Cronenbergowi zmył z siebie hańbę jaka był "Zmierzch" i być może wyjdzie jeszcze na ludzi.
Swoją, i tak już pokręconą historię Cronenberg ubiera w szarość, mrok i masę niezręcznych scen. "Mapy gwiazd" są powolne, zimne i melancholijne, a miejscami swoim wydźwiękiem przypominało mi "Crash" (swoją drogą oba filmy mają bardzo podobne napisy początkowe).
Plus, w ramach "podpisu" reżysera - główna bohatera jest poparzona, więc motyw cielesności się w filmie znalazł.
Po obejrzeniu "Map gwiazd" czułem się rozłożony na łopatki. Kanadyjski mistrz makabry nie wyszedł z formy, po prostu nie nadaje się dla szerokiej widowni. To trudny w odbiorze film, który powinien usatysfakcjonować wielbicieli Cronenberga, przypaść do gustu fanom tego typu kina. Co do reszty to... to będzie jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie obejrzycie w swoim życiu. Będziecie zaszokowani, przygnębieni, zniesmaczeni... albo to pokochacie, albo nie.
Niemniej jednak jest tu co analizować i z pewnością nie jest to tylko satyra Hollywood.
Zaniepokoił mnie taki obrót spraw, w końcu Cronenberg jest moim filmowym guru. Fakt, jego ostatnie filmy nie przyjęły się za dobrze, ale wydawało mi się, że z "Mapami gwiazd" było inaczej.
"Mapy gwiazd" rozpoczynają się od przyjazdu Agathy Weiss do Hollywood. Przed laty odkryła, że jest dzieckiem z kazirodczego związku, przy okazji zaczęła cierpieć na schizofrenię. Pewnego dnia podpaliła rodzinny dom, ulegając przy tym strasznemu poparzeniu.
Po latach leczenia zarówno ciała jak i umysłu postanowiła odszukać swoją rodzinę i "zadośćuczynić" swoje złe uczynki. Znajduje pracę jako asystentka Havany Segrand - podstarzałej aktorki, którą "nawiedza" duch jej matki.
Film to perypetie rodziny Weissów, Agathy no i Havany.
Jestem w stanie zrozumieć czemu o tym filmie krążą tak skrajne i sprzeczne opinie. Jestem w stanie zrozumieć czemu też przyjął się tak kiepsko. Nie oznacza to jednak, że mamy do czynienia ze złym filmem. "Mapy gwiazd" to bardzo specyficzne kino. Wręcz - nie bójmy się użyć tego słowa - dziwaczne.
Wszyscy doszukali się w nim okrutnej satyry na Hollywood, i owszem jest ona gdzieś na drugim i trzecim planie, wiąże się z psychologią postaci, ale nie jest najważniejsza. Na pierwszym planie są ludzie walczący z wewnętrznymi demonami, godzący się z własna przeszłością, osoby niestabilne psychicznie - i właśnie o tym jest ten film. O zaakceptowaniu swojej przeszłości.
Agatha stara się znaleźć wybaczenie u rodziny, którą dotkliwie skrzywdziła. Weissowie są dysfunkcyjna rodziną, która stara się udawać, że wszystko jest dobrze. Z kolei Havana żyje w cieniu swojej nieżyjącej matki.
Scenariusz Bruce'a Wagnera jest czymś bardzo ciekawym. Kreśli bowiem bohaterów bardzo grubą kreską. Na początku historii zdają się być wręcz jednowymiarowymi karykaturami, jednak wraz z postępem fabuły stają się coraz bardziej ludzcy i nabierają głębi. Grają tu nie tylko świetne, ostre dialogi, ale i aktorzy. Wszyscy. Nawet Robert Pattinson pokazał, że potrafi. Dzięki Cronenbergowi zmył z siebie hańbę jaka był "Zmierzch" i być może wyjdzie jeszcze na ludzi.
Swoją, i tak już pokręconą historię Cronenberg ubiera w szarość, mrok i masę niezręcznych scen. "Mapy gwiazd" są powolne, zimne i melancholijne, a miejscami swoim wydźwiękiem przypominało mi "Crash" (swoją drogą oba filmy mają bardzo podobne napisy początkowe).
Plus, w ramach "podpisu" reżysera - główna bohatera jest poparzona, więc motyw cielesności się w filmie znalazł.
Po obejrzeniu "Map gwiazd" czułem się rozłożony na łopatki. Kanadyjski mistrz makabry nie wyszedł z formy, po prostu nie nadaje się dla szerokiej widowni. To trudny w odbiorze film, który powinien usatysfakcjonować wielbicieli Cronenberga, przypaść do gustu fanom tego typu kina. Co do reszty to... to będzie jedna z dziwniejszych rzeczy, jakie obejrzycie w swoim życiu. Będziecie zaszokowani, przygnębieni, zniesmaczeni... albo to pokochacie, albo nie.
Niemniej jednak jest tu co analizować i z pewnością nie jest to tylko satyra Hollywood.
poniedziałek, 13 czerwca 2016
Strike Commando (1987) reż. Bruno Mattei
Miałem niczego nie pisać o "Strike Commando". No bo cóż ja mogę konkretnego o tym filmie napisać? Bruno Mattei razem z Rebem Brownem kręcą kaleką zrzynkę z Rambo-podobnych filmów, podczas gdy ten drugi będzie darł ryja ku naszej uciesze (JAAAAAKOOOOODAAAAAA!!!!!!!!!1!1!1ONEONEONE!)
Reb Brown stoi na czele elitarnego oddziału komandosów. Mają za zadanie zakraść się po coś do obozu wroga. Mają jednak bardzo mało czasu, nim ich przełożeni dosłownie wysadzą całe miejsce w powietrze. Coś idzie nie tak, zostają wykryci, przełożony grany przez Christophera Connelly wydaje rozkaz i wszystko idzie w pizdu.
Jednak jakimś trafem Rebowi udaje się ujść z życiem. Trafia pod opiekę Wietnamczyków prześladowanych przez Wietkong. Wietkongiem kierują rosyjscy Rosjanie pod przewodnictwem wielkiego, łysego, sadystycznego JAAAAAKOOOOODYYYYYYYYYY!!!!!!!
Reb postanawia pomóc biedakom i samemu wrócić do domu...
O filmach tak złych, że aż dobrych bardzo trudno się pisze. Nie można przytaczać kiepskich dialogów, bo to psułoby potencjalnemu widzowi cała zabawę. To coś, co trzeba zawsze odkryć samemu.
"Strike Commando" nakręcone przez włoskiego mistrza plagiatu zawiera w sobie najbardziej kompletną, definitywną kreację aktorska Reba Browna. Od drewna, po przesadzony płacz, kończąc na wspaniałym darciu ryja i przedzieraniu się przez tabuny przeciwników, którzy potrzebują całej minuty, żeby podnieś spluwę i strzelić.
Fabuła składa się z absurdów, kiepskich dialogów, jednowymiarowych bohaterów... i Reba. Sceny akcji są niedorzeczne, a finał filmu to "jumping the shark" w pełnym tego znaczeniu. Nie ma miejsca na nudę, film się nie zatrzymuje i kładzie przed nami kolejne stosy trupów, bowiem Reb jest nieposkromioną maszyną do zabijania.
W kwestii technicznej film też nie powala. Niektóre sceny wydają się ucięte i trafiają się w dość dziwnych konfiguracjach.
Aktorstwo trzyma.. stosowny do reszty produkcji poziom. Christopher Connelly jest dupkiem, pojawia się także Luciano Pigozzi, czyli taki Michael Ripper włoskiego kina.
Obejrzyjcie "Strike Commando". Napełni wasze serca radością. Jest to też najlepszy start jaki może być dla osób, które nigdy z Rebem Brownem nie miały styczności, a chciałyby.
Definitywna klasyka złego kina w całej swojej ułomności.
Reb Brown stoi na czele elitarnego oddziału komandosów. Mają za zadanie zakraść się po coś do obozu wroga. Mają jednak bardzo mało czasu, nim ich przełożeni dosłownie wysadzą całe miejsce w powietrze. Coś idzie nie tak, zostają wykryci, przełożony grany przez Christophera Connelly wydaje rozkaz i wszystko idzie w pizdu.
Jednak jakimś trafem Rebowi udaje się ujść z życiem. Trafia pod opiekę Wietnamczyków prześladowanych przez Wietkong. Wietkongiem kierują rosyjscy Rosjanie pod przewodnictwem wielkiego, łysego, sadystycznego JAAAAAKOOOOODYYYYYYYYYY!!!!!!!
Reb postanawia pomóc biedakom i samemu wrócić do domu...
O filmach tak złych, że aż dobrych bardzo trudno się pisze. Nie można przytaczać kiepskich dialogów, bo to psułoby potencjalnemu widzowi cała zabawę. To coś, co trzeba zawsze odkryć samemu.
"Strike Commando" nakręcone przez włoskiego mistrza plagiatu zawiera w sobie najbardziej kompletną, definitywną kreację aktorska Reba Browna. Od drewna, po przesadzony płacz, kończąc na wspaniałym darciu ryja i przedzieraniu się przez tabuny przeciwników, którzy potrzebują całej minuty, żeby podnieś spluwę i strzelić.
Fabuła składa się z absurdów, kiepskich dialogów, jednowymiarowych bohaterów... i Reba. Sceny akcji są niedorzeczne, a finał filmu to "jumping the shark" w pełnym tego znaczeniu. Nie ma miejsca na nudę, film się nie zatrzymuje i kładzie przed nami kolejne stosy trupów, bowiem Reb jest nieposkromioną maszyną do zabijania.
W kwestii technicznej film też nie powala. Niektóre sceny wydają się ucięte i trafiają się w dość dziwnych konfiguracjach.
Aktorstwo trzyma.. stosowny do reszty produkcji poziom. Christopher Connelly jest dupkiem, pojawia się także Luciano Pigozzi, czyli taki Michael Ripper włoskiego kina.
Obejrzyjcie "Strike Commando". Napełni wasze serca radością. Jest to też najlepszy start jaki może być dla osób, które nigdy z Rebem Brownem nie miały styczności, a chciałyby.
Definitywna klasyka złego kina w całej swojej ułomności.
czwartek, 9 czerwca 2016
Inwazja porywaczy ciał (1978) reż. Philip Kaufman
Remake to w dużym skrócie reinterpretacja jakiegoś filmu. Jeden reżyser bierze pomysł i fabułę z filmu drugiego reżysera i kształtuje ją zgodnie ze swoją własną wizją. Obecnie sztuka remake'u upadła bardzo nisko, bo stanowi jedynie próbę szybkiego zarobku na sukcesie czegoś, co niegdyś wszyscy kochali. Skopiujmy wszystko, co się da kreska w kreskę, dopasujmy pod dzisiejsze trendy i to wystarczy.
Ale nie zawsze tak było. Choć trudno w to uwierzyć to w latach 70-80 powstawały remaki nie tylko dorównujące swoim pierwowzorom, ale także przewyższające je i tworzące swoją własną legendę. "Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana jest jednym z takich filmów.
Na ziemię spadają obce organizmy upodabniające się do małych kwiatów. Ludzie zrywają owe kwiatki, a potem zostają zastąpieni przez pozbawione emocji duplikaty.
Mąż Elizabeth Driscoll zmienia się z dnia na dzień. Kobieta mówi o dziwnych zachowaniach męża swojemu przyjacielowi z Departamentu Zdrowia - Matthew Bennel.
Niedługo potem inni przyjaciele Matthew - Jack i Nancy Bellicec znajdują w swoim domu dziwne, nieuformowane ludzkie ciało...
Pierwsze, co przykuwa uwagę to gwiazdorska obsada - Donald Sutherland, Leonard Nimoy, Brooke Adams, Art Hindle z "The Brood" Cronenberga, młodziutki Jeff Goldblum w bardzo typowej dla siebie roli. Jest także Veronica Cartwright, której postać bardzo przypomina tę z "Obcego" Ridleya Scotta. Jest nerwowa, łatwo panikuje, ale nie jest przy tym irytująca.
Kevin McCarthy dostaje małe cameo odtwarzając swoją rolę z oryginalnej "Inwazji...".
Pierwszym usprawnieniem w "Inwazji..." jest mroczna, gęsta atmosfera zahaczająca nawet o senny koszmar. Paranoja i izolacja z filmu Siegela zostaje przez Kaufmana ubrana w psychodeliczną muzykę, szarość, całe mnóstwo cieni i przygnębiający fatalizm.
Film rozpoczyna sekwencja, w której obca forma życia spada na Ziemię pod postacią deszczu. Od samego początku wiemy, że dzieje się coś niedobrego. Poza tym, teraz jest to afera na o wiele większą skalę, bowiem celem obcych jest duże miasto.
Denny Zeitlin nigdy przedtem (ani potem) nie miał doświadczenia jako kompozytor muzyki filmowej. Był artystą jazzowym. Jego praca nad "Inwazją..." to jeden z najlepszych i bardziej niepokojących soundtracków kina grozy, jakie słyszałem. Wykorzystuje różne nieartykułowane dźwięki, odgłosy syntezatorów, ale także ma w sobie trochę ciężkiego brzmienia typowego dla muzyki z filmów science-fiction lat 50tych. Idealnie dopełnia oniryczną atmosferę.
Film robi świetną robotę akcentując odczłowieczenie ludzi-roślin (pod people). Duży nacisk postawiono na ich nienaturalne zachowanie, ich twarze zastygają w zimnych, pozbawionych emocji wyrazach, poza tym film nie szczędzi ujęć gdy przemieszczają się oni grupami jak roboty. Ile razy to widzę mam ciarki na plecach.
Efekty specjalne dobrze zniosły próbę czasu. Wielkie strąki i charakteryzacja formujących się duplikatów wygląda wiarygodnie po dziś dzień.
"Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana to jeden z tych filmów, które nawet po 14stu latach są w stanie wywołać u widza ciarki. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Jest nie tylko niepokojący, ale też bardzo intensywny. Napięcie budowane jest od samego początku i choć wszyscy wiemy co się dzieje, filmowi udaje się zachować sporą dozę tajemniczości.
Bohaterowie stopniowo odkrywają na czym polega problem i starają się temu przeciwdziałać. Szybko jednak to problem zacznie zajmować się nimi. Podczas, gdy Don Siegel zostawiał małe światełko nadziei, Kaufman w dosadny sposób daje widzom do zrozumienia, że nie ma nadziei.
Jako remake odnosi się z szacunkiem do materiału źródłowego, czerpie z niego wszystko, co dobre i wzmacnia to. Rozwija gotowe pomysły, przekształca je, ale nie zapomina dodać coś od siebie. Wersja Kaufmana jest lepsza i jest najlepszym, co zostało powiedziane w temacie porywaczy ciał. Żaden film później nie zbliżył się do niej poziomem.
Absolutnie trzeba zobaczyć!
Ale nie zawsze tak było. Choć trudno w to uwierzyć to w latach 70-80 powstawały remaki nie tylko dorównujące swoim pierwowzorom, ale także przewyższające je i tworzące swoją własną legendę. "Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana jest jednym z takich filmów.
Na ziemię spadają obce organizmy upodabniające się do małych kwiatów. Ludzie zrywają owe kwiatki, a potem zostają zastąpieni przez pozbawione emocji duplikaty.
Mąż Elizabeth Driscoll zmienia się z dnia na dzień. Kobieta mówi o dziwnych zachowaniach męża swojemu przyjacielowi z Departamentu Zdrowia - Matthew Bennel.
Niedługo potem inni przyjaciele Matthew - Jack i Nancy Bellicec znajdują w swoim domu dziwne, nieuformowane ludzkie ciało...
Pierwsze, co przykuwa uwagę to gwiazdorska obsada - Donald Sutherland, Leonard Nimoy, Brooke Adams, Art Hindle z "The Brood" Cronenberga, młodziutki Jeff Goldblum w bardzo typowej dla siebie roli. Jest także Veronica Cartwright, której postać bardzo przypomina tę z "Obcego" Ridleya Scotta. Jest nerwowa, łatwo panikuje, ale nie jest przy tym irytująca.
Kevin McCarthy dostaje małe cameo odtwarzając swoją rolę z oryginalnej "Inwazji...".
Pierwszym usprawnieniem w "Inwazji..." jest mroczna, gęsta atmosfera zahaczająca nawet o senny koszmar. Paranoja i izolacja z filmu Siegela zostaje przez Kaufmana ubrana w psychodeliczną muzykę, szarość, całe mnóstwo cieni i przygnębiający fatalizm.
Film rozpoczyna sekwencja, w której obca forma życia spada na Ziemię pod postacią deszczu. Od samego początku wiemy, że dzieje się coś niedobrego. Poza tym, teraz jest to afera na o wiele większą skalę, bowiem celem obcych jest duże miasto.
Denny Zeitlin nigdy przedtem (ani potem) nie miał doświadczenia jako kompozytor muzyki filmowej. Był artystą jazzowym. Jego praca nad "Inwazją..." to jeden z najlepszych i bardziej niepokojących soundtracków kina grozy, jakie słyszałem. Wykorzystuje różne nieartykułowane dźwięki, odgłosy syntezatorów, ale także ma w sobie trochę ciężkiego brzmienia typowego dla muzyki z filmów science-fiction lat 50tych. Idealnie dopełnia oniryczną atmosferę.
Film robi świetną robotę akcentując odczłowieczenie ludzi-roślin (pod people). Duży nacisk postawiono na ich nienaturalne zachowanie, ich twarze zastygają w zimnych, pozbawionych emocji wyrazach, poza tym film nie szczędzi ujęć gdy przemieszczają się oni grupami jak roboty. Ile razy to widzę mam ciarki na plecach.
Efekty specjalne dobrze zniosły próbę czasu. Wielkie strąki i charakteryzacja formujących się duplikatów wygląda wiarygodnie po dziś dzień.
"Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana to jeden z tych filmów, które nawet po 14stu latach są w stanie wywołać u widza ciarki. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Jest nie tylko niepokojący, ale też bardzo intensywny. Napięcie budowane jest od samego początku i choć wszyscy wiemy co się dzieje, filmowi udaje się zachować sporą dozę tajemniczości.
Bohaterowie stopniowo odkrywają na czym polega problem i starają się temu przeciwdziałać. Szybko jednak to problem zacznie zajmować się nimi. Podczas, gdy Don Siegel zostawiał małe światełko nadziei, Kaufman w dosadny sposób daje widzom do zrozumienia, że nie ma nadziei.
Jako remake odnosi się z szacunkiem do materiału źródłowego, czerpie z niego wszystko, co dobre i wzmacnia to. Rozwija gotowe pomysły, przekształca je, ale nie zapomina dodać coś od siebie. Wersja Kaufmana jest lepsza i jest najlepszym, co zostało powiedziane w temacie porywaczy ciał. Żaden film później nie zbliżył się do niej poziomem.
Absolutnie trzeba zobaczyć!
wtorek, 7 czerwca 2016
Tale of Tales - Pentameron (2015) reż. Matteo Garrone
Ostatnimi czasy zmagam się z napisaniem recenzji "Inwazji porywaczy ciał" Philipa Kaufmana. W tym czasie zaproponowano mi jeden film. "Pentameron" zdawał się mieć wszystko co trzeba, żeby mnie zainteresować. Miała to być groteskowa baśń, w dodatku spod ręki włoskiego reżysera.
Zaczynamy od bliżej nieokreślonej pary królewskiej. Są zabawiani przez parę błaznów (mężczyznę i kobietę). Szybko wychodzi na jaw, że kobieta jest w ciąży, co denerwuje królową niemiłosiernie... z jakiegoś powodu.
Później parę królewską odwiedza pewien tajemniczy staruszek, który mówi im, że jeśli królowa chce zajść w ciążę, to król musi zdobyć serce wielkiego potwora z głębin. Królowa musi je potem zjeść i wtedy będzie mieć dziecko.
Wygląda na to, że królowa chyba nie może mieć dzieci... film nie tłumaczy tego w żaden sposób.
Tak więc, król znajduje wielkiego potwora pod wodą i go zabija... tak po prostu. Przy okazji sam ginie, ale misja kończy się sukcesem.
Służka gotuje serce bestii królowej i od samych oparów zachodzi w ciążę. Królowa także zyskuje potomka. Tak rodzą się Eliasz i Jonasz - wyglądają jak bliźniaki, jednak nimi nie są. Chłopcy zaprzyjaźniają się, co nie podoba się królowej, no bo jakże to syn z królewskiego rodu zadaje się z dzieckiem wywodzącym się z biedoty.
A teraz, jak każda logicznie myśląca osoba zaczynam się zastanawiać... skoro same opary po gotowanym sercu potwora sprawiają, że potencjalnej kobitce rośnie brzuch natychmiastowo... zastanawiam się... no bo te wszystkie opary wydostały się przez okno i pewnie rozeszły się po całym mieście, królestwie, cokolwiek... JAK TO DO JASNEJ CIASNEJ DZIAŁA!?
Wybaczcie, że tak rozgrzebuję, ale ten plot device jest wzięty tak bardzo z kosmosu, że nie mogę przestać go analizować.
Królową gra Salma Hayek i jej postać jest niesamowicie nudna i jednowymiarowa. Z czasem jednak jej rola w całej historii staje się coraz mniejsza. Sama Hayek gra w monotonny, smętny sposób.
Bracia Lees jako albinotyczne rodzeństwo to jeden z niewielu "ludzkich" elementów filmu. Wybijają się na tle innych nudnych postaci dzięki charyzmie aktorów. Są to też jedyne postacie, które dzielą ze sobą jakąś realną więź.
Jedyne, co mnie smuci to fakt, że ich wątek zostaje doprowadzony do końca w tak szybki i pozbawiony polotu sposób.
To jednak tylko jedna z trzech przeplatających się historii.
Historia numer dwa opowiada o Dorze, staruszce o pięknym dziewczęcym głosie. Pewnego dnia jej śpiew słyszy grany przez Vincenta Cassela król. Ów król jest wielbicielem kobiecego ciała i lubi urządzać sobie orgie. Pędzi za ślicznym głosem nie świadom tego, kto jest jego właścicielem. Dora droczy się z królem, aż wszystko wychodzi na jaw. Staruszka ma jednak szczęście, gdyż trafia na wiedźmę, która daje jej młodość.
Król podczas polowania widzi odmłodzoną, nagą Dorę i z miejsca żeni się z nią...
Ta historia jako jedyna zachowuje to, czym cały "Pentameron" miał w założeniu być. Nie jest specjalnie skomplikowana, ale ma w sobie ładunek emocjonalny, a jej przesłanie jest czytelne i zrozumiałe... co bardzo trudno jest mi powiedzieć o reszcie tego dziwacznego tworu.
Trzecia historia to istne kuriozum.
Kolejny król, tym razem grany przez Toby'ego Jonesa hoduje sobie pchłę. Tak, pchłę. Karmi ją własną krwią, potem mięsem, aż ta wyrasta na prawdziwego giganta. W międzyczasie córka króla, Violet chce się ożenić.
Pchła umiera i król wpada na genialny pomysł jak znaleźć męża dla Violet. Obedrze pchłę ze skóry i każe kandydatom zgadywać do jakiego stworzenia ona należała.
A teraz... czy król naprawdę wierzył, że ktokolwiek... KTOKOLWIEK z cywilizowanych ludzi zgadnie, że ten gigantyczny kawał skóry należy do pchły?
Jedynym, który to odgadnął był ogry mieszkający w górach... i teraz powinno nam być chyba przykro za Violet. Nie jestem pewny. Pojawia się ona przedtem tylko w dwóch scenach - gdy śpiewa i gdy mówi, że chce męża. I tyle. Gdy sprawy toczą się tak jak się toczą wytyka ojcu ni z gruchy i z pietruchy, że ten nigdy nie traktował jej jak człowieka, że nigdy jej nie kochał, i tak dalej. Wszystko fajnie tylko... ja jako widz tego nie widziałem. Teraz wyrzuca mi się to prosto w twarz i jedyny rezultat tego jest taki, że uważam Violet za rozpieszczone, irytujące babsko, zresztą finał całej afery jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdził.
Czy chodziło o to, że król więcej czasu poświęcał pchle niż córce? Może. Nikt nigdy się w to nie zagłębia.
Poza tym... dlaczego akurat wielka pchła? Jakim cudem ja mam wziąć taki obrazek na poważnie? Zwłaszcza, że cały film traktuje siebie całkiem serio.
"Pentameron" rzuca nas w środek akcji, wyjaśniając poszczególne elementy po fakcie, albo nie wyjaśniając ich wcale. To jak budowanie domu bez postawienia fundamentu i sprawia, że widz czuje się zagubiony... od pierwszych minut.
Bohaterowie nie są przedstawiani w żaden sposób. Po prostu się pojawiają, a część z nich nie ma nawet imion. Część z nich nie ma nawet osobowości.
Elementy fantastyczne po prostu sobie są, nic ich nie wprowadza, ani nic ich nie wyjaśnia. Pojawiają się kiedy są potrzebne i równie szybko znikają.
Film ma w zanadrzu masę idiotycznie wyglądających obrazków. Wielka pchła to jeden z nich. Pojawia się także grający na trąbce pies, którego wziąłem przez chwilę za niedźwiedzia bo CGI jest aż tak złe.
Gdyby "Pentameron" był nowelą filmową oglądałoby się go lepiej. Te trzy historie idą równolegle do siebie i film nie stara się płynnie przechodzić między nimi. Robi to w sposób chaotyczny przeskakując po prostu ze sceny na scenę.
Czy wizualnie ten film ma sobą coś do zaoferowania?
Cóż... nie. Uważam, że w kwestii scenografii i kostiumów jest pozbawiony wyrazów i bardzo łatwo znika z pamięci odbiorcy. Przepuszcza wszystko przez szary filtr, sili się na naturalizm, z drugiej strony CGI wygląda okropnie sztucznie, a bluescreen pod koniec jest nad wyraz oczywisty.
Nie ma tu nic unikalnego, czy stylowego. Nawet muzyka, poza początkiem nie zapada w pamięć.
Seans "Pentameronu" zostawił mnie z poczuciem zmarnowanego potencjału. Na przemian uśmiechałem się widząc ciekawe motywy i wkurwiałem się widząc kuriozalne obrazki, smętność i łamanie najbardziej podstawowych zasad opowiadania historii.
Z trzech baśni tylko jedna wyszła w całości dobrze, druga miała sympatycznych protagonistów, a trzecia była żałośnie głupia. Wszystkie trzy łączy jednak jedna wspólna cecha - zdają się być rzeźnicko pocięte i na siłę upchnięte w ramy 2-godzinnego filmu. Wyglądają tak, jakby cały rozwój postaci i ekspozycja zostały z nich wycięte.
Baśniowe motywy się sprawdzają, ale nawet gdyby wszystkie błędy "Pentameronowi" wybaczyć, to wciąż pozostanie nużącym, męczącym i ponad wszystko smętnym filmem. Jedynymi momentami, które wzbudzały we mnie jakieś emocje (poza złością) były finały wszystkich historii.
Nie uważam, żeby było warto temu filmowi dawać szansę. To po prostu jeden wielki bałagan.
Zaczynamy od bliżej nieokreślonej pary królewskiej. Są zabawiani przez parę błaznów (mężczyznę i kobietę). Szybko wychodzi na jaw, że kobieta jest w ciąży, co denerwuje królową niemiłosiernie... z jakiegoś powodu.
Później parę królewską odwiedza pewien tajemniczy staruszek, który mówi im, że jeśli królowa chce zajść w ciążę, to król musi zdobyć serce wielkiego potwora z głębin. Królowa musi je potem zjeść i wtedy będzie mieć dziecko.
Wygląda na to, że królowa chyba nie może mieć dzieci... film nie tłumaczy tego w żaden sposób.
Tak więc, król znajduje wielkiego potwora pod wodą i go zabija... tak po prostu. Przy okazji sam ginie, ale misja kończy się sukcesem.
Służka gotuje serce bestii królowej i od samych oparów zachodzi w ciążę. Królowa także zyskuje potomka. Tak rodzą się Eliasz i Jonasz - wyglądają jak bliźniaki, jednak nimi nie są. Chłopcy zaprzyjaźniają się, co nie podoba się królowej, no bo jakże to syn z królewskiego rodu zadaje się z dzieckiem wywodzącym się z biedoty.
A teraz, jak każda logicznie myśląca osoba zaczynam się zastanawiać... skoro same opary po gotowanym sercu potwora sprawiają, że potencjalnej kobitce rośnie brzuch natychmiastowo... zastanawiam się... no bo te wszystkie opary wydostały się przez okno i pewnie rozeszły się po całym mieście, królestwie, cokolwiek... JAK TO DO JASNEJ CIASNEJ DZIAŁA!?
Wybaczcie, że tak rozgrzebuję, ale ten plot device jest wzięty tak bardzo z kosmosu, że nie mogę przestać go analizować.
Królową gra Salma Hayek i jej postać jest niesamowicie nudna i jednowymiarowa. Z czasem jednak jej rola w całej historii staje się coraz mniejsza. Sama Hayek gra w monotonny, smętny sposób.
Bracia Lees jako albinotyczne rodzeństwo to jeden z niewielu "ludzkich" elementów filmu. Wybijają się na tle innych nudnych postaci dzięki charyzmie aktorów. Są to też jedyne postacie, które dzielą ze sobą jakąś realną więź.
Jedyne, co mnie smuci to fakt, że ich wątek zostaje doprowadzony do końca w tak szybki i pozbawiony polotu sposób.
To jednak tylko jedna z trzech przeplatających się historii.
Historia numer dwa opowiada o Dorze, staruszce o pięknym dziewczęcym głosie. Pewnego dnia jej śpiew słyszy grany przez Vincenta Cassela król. Ów król jest wielbicielem kobiecego ciała i lubi urządzać sobie orgie. Pędzi za ślicznym głosem nie świadom tego, kto jest jego właścicielem. Dora droczy się z królem, aż wszystko wychodzi na jaw. Staruszka ma jednak szczęście, gdyż trafia na wiedźmę, która daje jej młodość.
Król podczas polowania widzi odmłodzoną, nagą Dorę i z miejsca żeni się z nią...
Ta historia jako jedyna zachowuje to, czym cały "Pentameron" miał w założeniu być. Nie jest specjalnie skomplikowana, ale ma w sobie ładunek emocjonalny, a jej przesłanie jest czytelne i zrozumiałe... co bardzo trudno jest mi powiedzieć o reszcie tego dziwacznego tworu.
Trzecia historia to istne kuriozum.
Kolejny król, tym razem grany przez Toby'ego Jonesa hoduje sobie pchłę. Tak, pchłę. Karmi ją własną krwią, potem mięsem, aż ta wyrasta na prawdziwego giganta. W międzyczasie córka króla, Violet chce się ożenić.
Pchła umiera i król wpada na genialny pomysł jak znaleźć męża dla Violet. Obedrze pchłę ze skóry i każe kandydatom zgadywać do jakiego stworzenia ona należała.
A teraz... czy król naprawdę wierzył, że ktokolwiek... KTOKOLWIEK z cywilizowanych ludzi zgadnie, że ten gigantyczny kawał skóry należy do pchły?
Jedynym, który to odgadnął był ogry mieszkający w górach... i teraz powinno nam być chyba przykro za Violet. Nie jestem pewny. Pojawia się ona przedtem tylko w dwóch scenach - gdy śpiewa i gdy mówi, że chce męża. I tyle. Gdy sprawy toczą się tak jak się toczą wytyka ojcu ni z gruchy i z pietruchy, że ten nigdy nie traktował jej jak człowieka, że nigdy jej nie kochał, i tak dalej. Wszystko fajnie tylko... ja jako widz tego nie widziałem. Teraz wyrzuca mi się to prosto w twarz i jedyny rezultat tego jest taki, że uważam Violet za rozpieszczone, irytujące babsko, zresztą finał całej afery jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdził.
Czy chodziło o to, że król więcej czasu poświęcał pchle niż córce? Może. Nikt nigdy się w to nie zagłębia.
Poza tym... dlaczego akurat wielka pchła? Jakim cudem ja mam wziąć taki obrazek na poważnie? Zwłaszcza, że cały film traktuje siebie całkiem serio.
"Pentameron" rzuca nas w środek akcji, wyjaśniając poszczególne elementy po fakcie, albo nie wyjaśniając ich wcale. To jak budowanie domu bez postawienia fundamentu i sprawia, że widz czuje się zagubiony... od pierwszych minut.
Bohaterowie nie są przedstawiani w żaden sposób. Po prostu się pojawiają, a część z nich nie ma nawet imion. Część z nich nie ma nawet osobowości.
Elementy fantastyczne po prostu sobie są, nic ich nie wprowadza, ani nic ich nie wyjaśnia. Pojawiają się kiedy są potrzebne i równie szybko znikają.
Film ma w zanadrzu masę idiotycznie wyglądających obrazków. Wielka pchła to jeden z nich. Pojawia się także grający na trąbce pies, którego wziąłem przez chwilę za niedźwiedzia bo CGI jest aż tak złe.
Gdyby "Pentameron" był nowelą filmową oglądałoby się go lepiej. Te trzy historie idą równolegle do siebie i film nie stara się płynnie przechodzić między nimi. Robi to w sposób chaotyczny przeskakując po prostu ze sceny na scenę.
Czy wizualnie ten film ma sobą coś do zaoferowania?
Cóż... nie. Uważam, że w kwestii scenografii i kostiumów jest pozbawiony wyrazów i bardzo łatwo znika z pamięci odbiorcy. Przepuszcza wszystko przez szary filtr, sili się na naturalizm, z drugiej strony CGI wygląda okropnie sztucznie, a bluescreen pod koniec jest nad wyraz oczywisty.
Nie ma tu nic unikalnego, czy stylowego. Nawet muzyka, poza początkiem nie zapada w pamięć.
Seans "Pentameronu" zostawił mnie z poczuciem zmarnowanego potencjału. Na przemian uśmiechałem się widząc ciekawe motywy i wkurwiałem się widząc kuriozalne obrazki, smętność i łamanie najbardziej podstawowych zasad opowiadania historii.
Z trzech baśni tylko jedna wyszła w całości dobrze, druga miała sympatycznych protagonistów, a trzecia była żałośnie głupia. Wszystkie trzy łączy jednak jedna wspólna cecha - zdają się być rzeźnicko pocięte i na siłę upchnięte w ramy 2-godzinnego filmu. Wyglądają tak, jakby cały rozwój postaci i ekspozycja zostały z nich wycięte.
Baśniowe motywy się sprawdzają, ale nawet gdyby wszystkie błędy "Pentameronowi" wybaczyć, to wciąż pozostanie nużącym, męczącym i ponad wszystko smętnym filmem. Jedynymi momentami, które wzbudzały we mnie jakieś emocje (poza złością) były finały wszystkich historii.
Nie uważam, żeby było warto temu filmowi dawać szansę. To po prostu jeden wielki bałagan.
niedziela, 5 czerwca 2016
Crimson Peak. Wzgórze krwi (2015) reż. Guillermo del Toro
Edith Cushing jest początkującą pisarką wywodzącą się z bogatej rodziny. Przed laty ukazał się jej duch jej zmarłej matki i powiedział jej, aby trzymała się z daleka od miejsca zwanego "Szkarłatnym Wzgórzem".
Do ojca Edith przychodzi niejaki baronet Thomas Sharpe, szukający sponsorów do budowy maszyny do wydobycia gliny w kolorze krwi. W międzyczasie między młodą pisarką a baronetem zaczyna rodzić się uczucie. Para ma ze sobą romans, co nie bardzo podoba się staremu Cushingowi.
Pan Cushing daje Thomasowi pieniądze i żąda by ten wyniósł się z Ameryki i nigdy więcej nie zbliżał się do jego córki... a niedługo później zostaje zabity.
Edith jest zrozpaczona, więc Thomas wykorzystuje okazję i bierze ją pod swoją opiekę. Niedługo potem para bierze ślub i przeprowadza się do rezydencji Sharpe'ów na Szkarłatnym Wzgórzu.
Dom jest stary, zniszczony, w dodatku siostra Thomasa jest zdziwaczała zołzą, Edith znowu zaczyna widzieć wszędzie duchy i stara się odkryć mroczną tajemnicę...
Jestem okropny w streszczaniu filmowych fabuł, ale teraz już do rzeczy...
"Crimson Peak" było reklamowane jako wielki hołd dla klasycznych gotyckich ghost story w stylu Mario Bavy i Wytwórni Hammer. Byłem tym filmem zainteresowany, potem po serii niezbyt pochlebnych opinii straciłem nim zainteresowanie i dopiero dzisiaj sobie o nim przypomniałem.
W skrócie? Jest dobry... i to w zasadzie tyle.
Podstawowy problem filmu jest taki, że to wcale nie jest żaden hołd. Guillermo del Toro robi film z cechami charakterystycznymi dla swojej twórczości, czyli baśń dla dorosłych, która swoim stylem nawiązuje do gatunkowej klasyki.
Główna bohaterka - Edith Cushing - nosi nazwisko po aktorze Peterze Cushingu.
Gotycka stylistyka filmu wykorzystuje w pierwszej połowie kolorowe oświetlenie rodem z filmów Mario Bavy i w drugiej szarość i mrok z filmów Hammera.
Fabuła z kolei posiada wiele cech charakterystycznych dla Cormanowskich adaptacji Edgara Allana Poe. Thomas i Luceille Sharpe są rodzeństwem, które łączy dziwna więź. Oboje mieszkają wielkim rozpadającym się domu z mroczną przeszłością... tak, pewnie już załapaliście - chodzi o "Zagładę domu Usherów".
Jest także jedna, moim zdaniem interesująca scena, a mianowicie morderstwo pana Cushinga w łazience. W skrócie - postać w czarnych, skórzanych rękawiczkach rozwala mu głowę o kant umywalki.
Scena ta z miejsca skojarzyła mi się z włoskim giallo, a w szczególności z "Profondo Rosso" Dario Argentego, gdzie znaleźć można było bardzo podobne morderstwa.
A jeśli ktoś ma wątpliwości, to cała scena została jeszcze przepuszczona przez żółty filtr...
Na pierwszym planie jest romans, w całej tej gotycko-baśniowej oprawie. Bywa słodki, są chwile dramatu, jest tajemnica w tle... jest wszystko, co charakterystyczne dla gatunku. Działa to jednak niesamowicie dobrze z prostego powodu - chemia między Mią Wasikowską a Tomem Hiddlestonem jest ogromna.
Cieszyłem się mogąc zobaczyć Mię w porządnie napisanej, wyrazistej roli. Jej bohaterka też nie jest panikującą, wiecznie mdlejącą dziewuchą. Powiem nawet, że jest z niej twarda babka.
Tom Hiddleston z kolei po raz kolejny pokazuje, że jest idealnym następcą dla Christophera Lee, Vincenta Price'a i innych wielkich ikon horroru. Zastanawiam się ile czasu musi minąć zanim ktoś wpadnie na pomysł, żeby doprawić mu kły, założyć pelerynę i zrobić z nim film o Draculi. Jakby się nad tym zastanowił on już zagrał Draculę. Był wampirem i był świetny. Teraz został tajemniczym, uwodzicielskim arystokratą i też był świetny. Nad czym się tu zastanawiać?
"Crimson Peak" miało być baśnią dla dorosłych i Del Toro bardzo starał się zaakcentować to "dla dorosłych". W rezultacie uraczeni zostajemy mnóstwem gore, naturalistyczną przemocą, pod koniec posypało się kilka 'fucków', nie zabrakło także sceny łóżkowej.
Nie mam nic przeciwko krwi w horrorach, jednak są momenty, kiedy to wszystko wydaje się strasznie wymuszone.
Takiego gore nie powstydziłby się sam Dario Argento i kto wie, może właśnie to Del Toro chodziło po głowie.
Na koniec pozostawiłem wątek ponad naturalny. Duchy w filmie nie pełnią żadnej konkretnej roli, a wręcz można by je wyciąć i całość tylko by na tym zyskała, chociażby ze względów estetycznych. Zjawy zostały bowiem stworzone za pomocą pokracznego CGI i wyglądają kosmicznie przerysowanie. Nie pasują zupełnie, wręcz psują ogólne wrażenie, zwłaszcza, że mowa o gotyckiej historii w bardzo klasycznym stylu.
Jest za co "Crimson Peak" polubić. Dla samych aktorów i romansu warto dać filmowi szansę. Poszukiwacze hołdu dla gotyckiego horroru mogą się poczuć zawiedzeni, choć są znajome motywy do wyłapywania i analizowania. Fani gore też nie powinni być zawiedzeni. Ja nie byłem.
Do ojca Edith przychodzi niejaki baronet Thomas Sharpe, szukający sponsorów do budowy maszyny do wydobycia gliny w kolorze krwi. W międzyczasie między młodą pisarką a baronetem zaczyna rodzić się uczucie. Para ma ze sobą romans, co nie bardzo podoba się staremu Cushingowi.
Pan Cushing daje Thomasowi pieniądze i żąda by ten wyniósł się z Ameryki i nigdy więcej nie zbliżał się do jego córki... a niedługo później zostaje zabity.
Edith jest zrozpaczona, więc Thomas wykorzystuje okazję i bierze ją pod swoją opiekę. Niedługo potem para bierze ślub i przeprowadza się do rezydencji Sharpe'ów na Szkarłatnym Wzgórzu.
Dom jest stary, zniszczony, w dodatku siostra Thomasa jest zdziwaczała zołzą, Edith znowu zaczyna widzieć wszędzie duchy i stara się odkryć mroczną tajemnicę...
Jestem okropny w streszczaniu filmowych fabuł, ale teraz już do rzeczy...
"Crimson Peak" było reklamowane jako wielki hołd dla klasycznych gotyckich ghost story w stylu Mario Bavy i Wytwórni Hammer. Byłem tym filmem zainteresowany, potem po serii niezbyt pochlebnych opinii straciłem nim zainteresowanie i dopiero dzisiaj sobie o nim przypomniałem.
W skrócie? Jest dobry... i to w zasadzie tyle.
Podstawowy problem filmu jest taki, że to wcale nie jest żaden hołd. Guillermo del Toro robi film z cechami charakterystycznymi dla swojej twórczości, czyli baśń dla dorosłych, która swoim stylem nawiązuje do gatunkowej klasyki.
Główna bohaterka - Edith Cushing - nosi nazwisko po aktorze Peterze Cushingu.
Gotycka stylistyka filmu wykorzystuje w pierwszej połowie kolorowe oświetlenie rodem z filmów Mario Bavy i w drugiej szarość i mrok z filmów Hammera.
Fabuła z kolei posiada wiele cech charakterystycznych dla Cormanowskich adaptacji Edgara Allana Poe. Thomas i Luceille Sharpe są rodzeństwem, które łączy dziwna więź. Oboje mieszkają wielkim rozpadającym się domu z mroczną przeszłością... tak, pewnie już załapaliście - chodzi o "Zagładę domu Usherów".
Jest także jedna, moim zdaniem interesująca scena, a mianowicie morderstwo pana Cushinga w łazience. W skrócie - postać w czarnych, skórzanych rękawiczkach rozwala mu głowę o kant umywalki.
Scena ta z miejsca skojarzyła mi się z włoskim giallo, a w szczególności z "Profondo Rosso" Dario Argentego, gdzie znaleźć można było bardzo podobne morderstwa.
A jeśli ktoś ma wątpliwości, to cała scena została jeszcze przepuszczona przez żółty filtr...
Cieszyłem się mogąc zobaczyć Mię w porządnie napisanej, wyrazistej roli. Jej bohaterka też nie jest panikującą, wiecznie mdlejącą dziewuchą. Powiem nawet, że jest z niej twarda babka.
Tom Hiddleston z kolei po raz kolejny pokazuje, że jest idealnym następcą dla Christophera Lee, Vincenta Price'a i innych wielkich ikon horroru. Zastanawiam się ile czasu musi minąć zanim ktoś wpadnie na pomysł, żeby doprawić mu kły, założyć pelerynę i zrobić z nim film o Draculi. Jakby się nad tym zastanowił on już zagrał Draculę. Był wampirem i był świetny. Teraz został tajemniczym, uwodzicielskim arystokratą i też był świetny. Nad czym się tu zastanawiać?
"Crimson Peak" miało być baśnią dla dorosłych i Del Toro bardzo starał się zaakcentować to "dla dorosłych". W rezultacie uraczeni zostajemy mnóstwem gore, naturalistyczną przemocą, pod koniec posypało się kilka 'fucków', nie zabrakło także sceny łóżkowej.
Nie mam nic przeciwko krwi w horrorach, jednak są momenty, kiedy to wszystko wydaje się strasznie wymuszone.
Takiego gore nie powstydziłby się sam Dario Argento i kto wie, może właśnie to Del Toro chodziło po głowie.
Na koniec pozostawiłem wątek ponad naturalny. Duchy w filmie nie pełnią żadnej konkretnej roli, a wręcz można by je wyciąć i całość tylko by na tym zyskała, chociażby ze względów estetycznych. Zjawy zostały bowiem stworzone za pomocą pokracznego CGI i wyglądają kosmicznie przerysowanie. Nie pasują zupełnie, wręcz psują ogólne wrażenie, zwłaszcza, że mowa o gotyckiej historii w bardzo klasycznym stylu.
Jest za co "Crimson Peak" polubić. Dla samych aktorów i romansu warto dać filmowi szansę. Poszukiwacze hołdu dla gotyckiego horroru mogą się poczuć zawiedzeni, choć są znajome motywy do wyłapywania i analizowania. Fani gore też nie powinni być zawiedzeni. Ja nie byłem.
sobota, 4 czerwca 2016
Conan Barbarzyńca (1982) reż. John Milius
Przed laty... zanim jeszcze Ameryka stała się celem ataku wszystkich kosmicznych ras, zanim powstał gówniany remake z Jasonem Momoa, była sobie seria książek autorstwa Roberta E. Howarda. A na ich podstawie powstał jeden film, który uczynił Arnolda Schwarzeneggera gwiazdą filmową. I tylko ja pisarz-amator z nieźle prosperującego bloga zdolny jestem snuć tę recenzję...
Opowiem o dwóch godzinach przygody, nierównego aktorstwa, pięknej oprawy audiowizualnej i różnorakich głupotkach.
Oto przed Wami "Conan Barbarzyńca"!
Film rozpoczyna się, gdy Conan jest jeszcze małym chłopcem. Jego plemię zostaje najechane przez kultystów pod wodzą tajemniczego czarnoksiężnika Thulsa Dooma. Osierocony Conan trafia do niewoli i zmuszony zostaje do pracy przy Kole Bólu... od czegokolwiek by ono nie było.
Conan przez całe życie wprawia wspomnianą machinę w ruch i to w jakiś sposób sprawia, że staje się wielkim, mocarnym chłopem. Przez kolejne lata swojego życia zostaje gladiatorem, a potem złodziejem. Jednoczy siły z Subotaiem i złodziejką Valerią i przysięga zemstę na Thulsa Doomie.
Fabuła w "Conanie" nie jest niczym mega skomplikowanym. Jest angażująca, ale tylko w taki solidny sposób. Przez cały film trudno o jakiś mega emocjonalny moment, trudno o to, żeby bohaterów jakoś bardzo, bardzo polubić. Wszystko wydaje się bardzo stonowane, wręcz z lekka przytłumione.
Sam Conan rysowany jest przez narratora jako ktoś wielki, przyszły bohater, i tak dalej, ale ja za cholerę nie mogłem go za takiego wziąć. I Arnold Schwarzenegger robi dobrą robotę (zwłaszcza wtedy, kiedy nie mówi), ale nie ma w nim tak dużej iskry.
No i zdarzają się różne głupotki. Film, gdy już z czymś dziwnym wyskakuje, to bierze to dosłownie z kosmosu. Na minus też można zaliczyć wszystkie ponad naturalne rzeczy, które w każdym przypadku zdają się być wepchnięte na siłę. Podobał mi się wielki wąż (to jedna z najbardziej realistycznych kukieł jakie widziałem), ale pojawia się na chwilę i równie dobrze mogłoby go nie być.
Akcji jest całe mnóstwo, ale to bardzo wizualne opowiadanie historii. Film dużą wagę przykłada do tego jak wygląda.
A wygląda ślicznie.
"Conan" to ślicznie wyglądający film. Strona wizualna wręcz kipi mitycznym klimatem przygody. Tego typu filmy zawsze robiły na mnie olbrzymie wrażenie pod względem scenografii i kostiumów i w przypadku "Conana" nie jest inaczej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że sypię samymi ogólnikami, ale inaczej nie potrafię. Najlepiej zobaczyć na własne oczy.
"Conan" ma też tendencję to rzucania różnymi klimatycznie, ładnie wyglądającymi rzeczami, które albo są zbędne, albo nie mają żadnego sensu. Gdy bohaterowie wkradają się do pałacu Thulsa Dooma to noszą ten dziwny kamulaż... pytanie tylko po co? Podczas całego zajścia Thulsa Doom zamienia się w węża i sobie wypełza przez dziurę w ścianie. Wygląda to imponująco, ale... jaki w tym cel?
Jest jednak w "Conanie" jedna taka rzecz, którą wszyscy kochają, która jest odrębnym dziełem sztuki, i bez której ten film nie byłby taki dobry - muzyka Basila Poledourisa. To właśnie ona nadaje filmowi epickości i podnosi cały klimat do kwadratu.
"Conan Barbarzyńca" to film, który miło było sobie odświeżyć po wielu, wielu latach. Nie jest pozbawiony wad, ale posiada swój urok i na jedną głupią scenę można znaleźć masę pozytywów. Scenografie są śliczne, muzyka należy do najwybitniejszych soundtracków w historii kina, a Arnold jako tytułowy bohater radzi sobie przyzwoicie. Jest także James Earl Jones, który dostarcza świetny czarny charakter.
I tak oto po swoim sukcesie Conan doczekał się sequelu oraz wielu, wielu włoskich imitatorów, takich jak Ator - Walczący orzeł. Ale to już inna historia...
Opowiem o dwóch godzinach przygody, nierównego aktorstwa, pięknej oprawy audiowizualnej i różnorakich głupotkach.
Oto przed Wami "Conan Barbarzyńca"!
Film rozpoczyna się, gdy Conan jest jeszcze małym chłopcem. Jego plemię zostaje najechane przez kultystów pod wodzą tajemniczego czarnoksiężnika Thulsa Dooma. Osierocony Conan trafia do niewoli i zmuszony zostaje do pracy przy Kole Bólu... od czegokolwiek by ono nie było.
Conan przez całe życie wprawia wspomnianą machinę w ruch i to w jakiś sposób sprawia, że staje się wielkim, mocarnym chłopem. Przez kolejne lata swojego życia zostaje gladiatorem, a potem złodziejem. Jednoczy siły z Subotaiem i złodziejką Valerią i przysięga zemstę na Thulsa Doomie.
Fabuła w "Conanie" nie jest niczym mega skomplikowanym. Jest angażująca, ale tylko w taki solidny sposób. Przez cały film trudno o jakiś mega emocjonalny moment, trudno o to, żeby bohaterów jakoś bardzo, bardzo polubić. Wszystko wydaje się bardzo stonowane, wręcz z lekka przytłumione.
Sam Conan rysowany jest przez narratora jako ktoś wielki, przyszły bohater, i tak dalej, ale ja za cholerę nie mogłem go za takiego wziąć. I Arnold Schwarzenegger robi dobrą robotę (zwłaszcza wtedy, kiedy nie mówi), ale nie ma w nim tak dużej iskry.
No i zdarzają się różne głupotki. Film, gdy już z czymś dziwnym wyskakuje, to bierze to dosłownie z kosmosu. Na minus też można zaliczyć wszystkie ponad naturalne rzeczy, które w każdym przypadku zdają się być wepchnięte na siłę. Podobał mi się wielki wąż (to jedna z najbardziej realistycznych kukieł jakie widziałem), ale pojawia się na chwilę i równie dobrze mogłoby go nie być.
Akcji jest całe mnóstwo, ale to bardzo wizualne opowiadanie historii. Film dużą wagę przykłada do tego jak wygląda.
A wygląda ślicznie.
"Conan" to ślicznie wyglądający film. Strona wizualna wręcz kipi mitycznym klimatem przygody. Tego typu filmy zawsze robiły na mnie olbrzymie wrażenie pod względem scenografii i kostiumów i w przypadku "Conana" nie jest inaczej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że sypię samymi ogólnikami, ale inaczej nie potrafię. Najlepiej zobaczyć na własne oczy.
"Conan" ma też tendencję to rzucania różnymi klimatycznie, ładnie wyglądającymi rzeczami, które albo są zbędne, albo nie mają żadnego sensu. Gdy bohaterowie wkradają się do pałacu Thulsa Dooma to noszą ten dziwny kamulaż... pytanie tylko po co? Podczas całego zajścia Thulsa Doom zamienia się w węża i sobie wypełza przez dziurę w ścianie. Wygląda to imponująco, ale... jaki w tym cel?
Jest jednak w "Conanie" jedna taka rzecz, którą wszyscy kochają, która jest odrębnym dziełem sztuki, i bez której ten film nie byłby taki dobry - muzyka Basila Poledourisa. To właśnie ona nadaje filmowi epickości i podnosi cały klimat do kwadratu.
I tak oto po swoim sukcesie Conan doczekał się sequelu oraz wielu, wielu włoskich imitatorów, takich jak Ator - Walczący orzeł. Ale to już inna historia...
środa, 1 czerwca 2016
Inwazja porywaczy ciał (1956) reż. Don Siegel
W roku 1955 Jack Finney napisał powieść pod tytułem "Inwazja porywaczy ciał". Było to jedno z wielu dzieł powstałych na fali zimnowojennej paranoi. Rok później Don Siegel nakręcił film na podstawie tejże książki i o owym filmie dziś sobie pomówimy.
Dr. Miles Bennel, wezwany pilnie przez swoja asystentkę, wraca do miasteczka Santa Mira z konwencji psychiatrów. Ludzie w miasteczku ufają mu i szukają u niego pomocy. Szybko jednak kolejne osoby odwołują swoje wizyty. Miles wzrusza ramionami i ignoruje dziwne zjawisko.
Miles spotyka dawną miłość, Betty Driscoll, która opowiada mu dziwną historię. Jej przyjaciółka twierdzi, że jej wuj nie jest jej wujem. Incydent powtarza się i Miles twierdzi, że w Santa Mira wybuchło coś w rodzaju masowej histerii.
Niespodzianki jednak się nie kończą. Do Milesa dzwoni przyjaciel, pisarz Jack Belicec. W swoim domu znalazł dziwne, nie do końca uformowane ciało.
Z czasem kolejne osoby w mieście zaczynają się dziwnie zachowywać. Miles wraz z przyjaciółmi zdają sobie sprawę, że coś złego wzięło w posiadanie miasto...
Na ile film Siegela jest wierną adaptacją nie jestem w stanie ocenić, bowiem książki nigdy w rękach nie miałem, co więcej wątpię, żeby została ona wydana w Polsce (ale to tylko przypuszczenie).
Jako film sam w sobie "Inwazja porywaczy ciał" to bardzo dobry horror science-fiction.
Gra tutaj przede wszystkim atmosfera odcięcia i paranoi. Małe miasteczko zostaje powoli opanowywane przez imitujące ludzi, pozbawione emocji istoty. Kolejni mieszkańcy zaczynają dostrzegać w swoich bliskich zupełnie obce osoby. Nikomu nie można ufać.
Ponieważ bohaterowie stają się coraz bardziej osaczeni, napięcie stopniowo wzrasta. Wszystko jest jednak budowane w dość specyficzny sposób. Film można dosłownie podzielić na dwie części (albo nawet na dwie połówki). Pierwsza to tajemnica i jej odkrywanie, natomiast w drugiej następuje eksplozja klimatu i napięcia, która trwa do samego końca.
Aktorzy byli bardzo dobrzy. Kevin McCarthy nigdy nie zrobił wielkiej kariery, sam nie widziałem go w zbyt wielu filmach, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że rola w "Inwazji..." jest jego najlepszą w całym dorobku.
Wszelkie drugo i trzecio-planowe postacie wypadły nieźle. Aktorzy mieli za zadanie grać istoty pozbawione emocji, które tylko emocje udają... efekt końcowy wydał mi się solidny.
Atmosfera jest ostra jak brzytwa, jednak od strony wizualnej film Siegela niczym się nie wyróżnia. Jasne, stara się swoją czerń i biel wykorzystać na swoją korzyść, niektóre ujęcia wyglądały ładnie, ale żadnych "walorów artystycznych" film raczej nie posiada.
"Inwazja..." ma jednak jeden spory problem - ostatnie 20 minut. Finałowa część to moment, gdy wszystko zaczyna się sypać. Luki fabularne wyskakują jedna za drugą, dialogi zajeżdżają niepotrzebnym patosem, a gra aktorska przejętych przez kosmitów ludzi staje się kompletnym zaprzeczeniem tego, o czym napisałem wyżej.
Nietrudno się w tym wiekowym kawałku kina zakochać. Film Spiegela posiada żelazny klimat i nie pozwala widzowi oderwać wzroku choćby na chwilę. Owszem, postarzał się, jak każdy film science-fiction lat 50tych, jednakże trzyma się o wiele lepiej niż taka "Mucha", czy "Planeta wampirów".
Co, jak co, ale ten kawałek powojennego science-fiction zestarzał się z godnością.
Dr. Miles Bennel, wezwany pilnie przez swoja asystentkę, wraca do miasteczka Santa Mira z konwencji psychiatrów. Ludzie w miasteczku ufają mu i szukają u niego pomocy. Szybko jednak kolejne osoby odwołują swoje wizyty. Miles wzrusza ramionami i ignoruje dziwne zjawisko.
Miles spotyka dawną miłość, Betty Driscoll, która opowiada mu dziwną historię. Jej przyjaciółka twierdzi, że jej wuj nie jest jej wujem. Incydent powtarza się i Miles twierdzi, że w Santa Mira wybuchło coś w rodzaju masowej histerii.
Niespodzianki jednak się nie kończą. Do Milesa dzwoni przyjaciel, pisarz Jack Belicec. W swoim domu znalazł dziwne, nie do końca uformowane ciało.
Z czasem kolejne osoby w mieście zaczynają się dziwnie zachowywać. Miles wraz z przyjaciółmi zdają sobie sprawę, że coś złego wzięło w posiadanie miasto...
Na ile film Siegela jest wierną adaptacją nie jestem w stanie ocenić, bowiem książki nigdy w rękach nie miałem, co więcej wątpię, żeby została ona wydana w Polsce (ale to tylko przypuszczenie).
Jako film sam w sobie "Inwazja porywaczy ciał" to bardzo dobry horror science-fiction.
Gra tutaj przede wszystkim atmosfera odcięcia i paranoi. Małe miasteczko zostaje powoli opanowywane przez imitujące ludzi, pozbawione emocji istoty. Kolejni mieszkańcy zaczynają dostrzegać w swoich bliskich zupełnie obce osoby. Nikomu nie można ufać.
Ponieważ bohaterowie stają się coraz bardziej osaczeni, napięcie stopniowo wzrasta. Wszystko jest jednak budowane w dość specyficzny sposób. Film można dosłownie podzielić na dwie części (albo nawet na dwie połówki). Pierwsza to tajemnica i jej odkrywanie, natomiast w drugiej następuje eksplozja klimatu i napięcia, która trwa do samego końca.
Aktorzy byli bardzo dobrzy. Kevin McCarthy nigdy nie zrobił wielkiej kariery, sam nie widziałem go w zbyt wielu filmach, jednak zaryzykuję stwierdzenie, że rola w "Inwazji..." jest jego najlepszą w całym dorobku.
Wszelkie drugo i trzecio-planowe postacie wypadły nieźle. Aktorzy mieli za zadanie grać istoty pozbawione emocji, które tylko emocje udają... efekt końcowy wydał mi się solidny.
Atmosfera jest ostra jak brzytwa, jednak od strony wizualnej film Siegela niczym się nie wyróżnia. Jasne, stara się swoją czerń i biel wykorzystać na swoją korzyść, niektóre ujęcia wyglądały ładnie, ale żadnych "walorów artystycznych" film raczej nie posiada.
"Inwazja..." ma jednak jeden spory problem - ostatnie 20 minut. Finałowa część to moment, gdy wszystko zaczyna się sypać. Luki fabularne wyskakują jedna za drugą, dialogi zajeżdżają niepotrzebnym patosem, a gra aktorska przejętych przez kosmitów ludzi staje się kompletnym zaprzeczeniem tego, o czym napisałem wyżej.
Nietrudno się w tym wiekowym kawałku kina zakochać. Film Spiegela posiada żelazny klimat i nie pozwala widzowi oderwać wzroku choćby na chwilę. Owszem, postarzał się, jak każdy film science-fiction lat 50tych, jednakże trzyma się o wiele lepiej niż taka "Mucha", czy "Planeta wampirów".
Co, jak co, ale ten kawałek powojennego science-fiction zestarzał się z godnością.
Subskrybuj:
Posty (Atom)