Ostatnimi czasy zmagam się z napisaniem recenzji "Inwazji porywaczy ciał" Philipa Kaufmana. W tym czasie zaproponowano mi jeden film. "Pentameron" zdawał się mieć wszystko co trzeba, żeby mnie zainteresować. Miała to być groteskowa baśń, w dodatku spod ręki włoskiego reżysera.
Zaczynamy od bliżej nieokreślonej pary królewskiej. Są zabawiani przez parę błaznów (mężczyznę i kobietę). Szybko wychodzi na jaw, że kobieta jest w ciąży, co denerwuje królową niemiłosiernie... z jakiegoś powodu.
Później parę królewską odwiedza pewien tajemniczy staruszek, który mówi im, że jeśli królowa chce zajść w ciążę, to król musi zdobyć serce wielkiego potwora z głębin. Królowa musi je potem zjeść i wtedy będzie mieć dziecko.
Wygląda na to, że królowa chyba nie może mieć dzieci... film nie tłumaczy tego w żaden sposób.
Tak więc, król znajduje wielkiego potwora pod wodą i go zabija... tak po prostu. Przy okazji sam ginie, ale misja kończy się sukcesem.
Służka gotuje serce bestii królowej i od samych oparów zachodzi w ciążę. Królowa także zyskuje potomka. Tak rodzą się Eliasz i Jonasz - wyglądają jak bliźniaki, jednak nimi nie są. Chłopcy zaprzyjaźniają się, co nie podoba się królowej, no bo jakże to syn z królewskiego rodu zadaje się z dzieckiem wywodzącym się z biedoty.
A teraz, jak każda logicznie myśląca osoba zaczynam się zastanawiać... skoro same opary po gotowanym sercu potwora sprawiają, że potencjalnej kobitce rośnie brzuch natychmiastowo... zastanawiam się... no bo te wszystkie opary wydostały się przez okno i pewnie rozeszły się po całym mieście, królestwie, cokolwiek... JAK TO DO JASNEJ CIASNEJ DZIAŁA!?
Wybaczcie, że tak rozgrzebuję, ale ten plot device jest wzięty tak bardzo z kosmosu, że nie mogę przestać go analizować.
Królową gra Salma Hayek i jej postać jest niesamowicie nudna i jednowymiarowa. Z czasem jednak jej rola w całej historii staje się coraz mniejsza. Sama Hayek gra w monotonny, smętny sposób.
Bracia Lees jako albinotyczne rodzeństwo to jeden z niewielu "ludzkich" elementów filmu. Wybijają się na tle innych nudnych postaci dzięki charyzmie aktorów. Są to też jedyne postacie, które dzielą ze sobą jakąś realną więź.
Jedyne, co mnie smuci to fakt, że ich wątek zostaje doprowadzony do końca w tak szybki i pozbawiony polotu sposób.
To jednak tylko jedna z trzech przeplatających się historii.
Historia numer dwa opowiada o Dorze, staruszce o pięknym dziewczęcym głosie. Pewnego dnia jej śpiew słyszy grany przez Vincenta Cassela król. Ów król jest wielbicielem kobiecego ciała i lubi urządzać sobie orgie. Pędzi za ślicznym głosem nie świadom tego, kto jest jego właścicielem. Dora droczy się z królem, aż wszystko wychodzi na jaw. Staruszka ma jednak szczęście, gdyż trafia na wiedźmę, która daje jej młodość.
Król podczas polowania widzi odmłodzoną, nagą Dorę i z miejsca żeni się z nią...
Ta historia jako jedyna zachowuje to, czym cały "Pentameron" miał w założeniu być. Nie jest specjalnie skomplikowana, ale ma w sobie ładunek emocjonalny, a jej przesłanie jest czytelne i zrozumiałe... co bardzo trudno jest mi powiedzieć o reszcie tego dziwacznego tworu.
Trzecia historia to istne kuriozum.
Kolejny król, tym razem grany przez Toby'ego Jonesa hoduje sobie pchłę. Tak, pchłę. Karmi ją własną krwią, potem mięsem, aż ta wyrasta na prawdziwego giganta. W międzyczasie córka króla, Violet chce się ożenić.
Pchła umiera i król wpada na genialny pomysł jak znaleźć męża dla Violet. Obedrze pchłę ze skóry i każe kandydatom zgadywać do jakiego stworzenia ona należała.
A teraz... czy król naprawdę wierzył, że ktokolwiek... KTOKOLWIEK z cywilizowanych ludzi zgadnie, że ten gigantyczny kawał skóry należy do pchły?
Jedynym, który to odgadnął był ogry mieszkający w górach... i teraz powinno nam być chyba przykro za Violet. Nie jestem pewny. Pojawia się ona przedtem tylko w dwóch scenach - gdy śpiewa i gdy mówi, że chce męża. I tyle. Gdy sprawy toczą się tak jak się toczą wytyka ojcu ni z gruchy i z pietruchy, że ten nigdy nie traktował jej jak człowieka, że nigdy jej nie kochał, i tak dalej. Wszystko fajnie tylko... ja jako widz tego nie widziałem. Teraz wyrzuca mi się to prosto w twarz i jedyny rezultat tego jest taki, że uważam Violet za rozpieszczone, irytujące babsko, zresztą finał całej afery jeszcze bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdził.
Czy chodziło o to, że król więcej czasu poświęcał pchle niż córce? Może. Nikt nigdy się w to nie zagłębia.
Poza tym... dlaczego akurat wielka pchła? Jakim cudem ja mam wziąć taki obrazek na poważnie? Zwłaszcza, że cały film traktuje siebie całkiem serio.
"Pentameron" rzuca nas w środek akcji, wyjaśniając poszczególne elementy po fakcie, albo nie wyjaśniając ich wcale. To jak budowanie domu bez postawienia fundamentu i sprawia, że widz czuje się zagubiony... od pierwszych minut.
Bohaterowie nie są przedstawiani w żaden sposób. Po prostu się pojawiają, a część z nich nie ma nawet imion. Część z nich nie ma nawet osobowości.
Elementy fantastyczne po prostu sobie są, nic ich nie wprowadza, ani nic ich nie wyjaśnia. Pojawiają się kiedy są potrzebne i równie szybko znikają.
Film ma w zanadrzu masę idiotycznie wyglądających obrazków. Wielka pchła to jeden z nich. Pojawia się także grający na trąbce pies, którego wziąłem przez chwilę za niedźwiedzia bo CGI jest aż tak złe.
Gdyby "Pentameron" był nowelą filmową oglądałoby się go lepiej. Te trzy historie idą równolegle do siebie i film nie stara się płynnie przechodzić między nimi. Robi to w sposób chaotyczny przeskakując po prostu ze sceny na scenę.
Czy wizualnie ten film ma sobą coś do zaoferowania?
Cóż... nie. Uważam, że w kwestii scenografii i kostiumów jest pozbawiony wyrazów i bardzo łatwo znika z pamięci odbiorcy. Przepuszcza wszystko przez szary filtr, sili się na naturalizm, z drugiej strony CGI wygląda okropnie sztucznie, a bluescreen pod koniec jest nad wyraz oczywisty.
Nie ma tu nic unikalnego, czy stylowego. Nawet muzyka, poza początkiem nie zapada w pamięć.
Seans "Pentameronu" zostawił mnie z poczuciem zmarnowanego potencjału. Na przemian uśmiechałem się widząc ciekawe motywy i wkurwiałem się widząc kuriozalne obrazki, smętność i łamanie najbardziej podstawowych zasad opowiadania historii.
Z trzech baśni tylko jedna wyszła w całości dobrze, druga miała sympatycznych protagonistów, a trzecia była żałośnie głupia. Wszystkie trzy łączy jednak jedna wspólna cecha - zdają się być rzeźnicko pocięte i na siłę upchnięte w ramy 2-godzinnego filmu. Wyglądają tak, jakby cały rozwój postaci i ekspozycja zostały z nich wycięte.
Baśniowe motywy się sprawdzają, ale nawet gdyby wszystkie błędy "Pentameronowi" wybaczyć, to wciąż pozostanie nużącym, męczącym i ponad wszystko smętnym filmem. Jedynymi momentami, które wzbudzały we mnie jakieś emocje (poza złością) były finały wszystkich historii.
Nie uważam, żeby było warto temu filmowi dawać szansę. To po prostu jeden wielki bałagan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz