Reb Brown stoi na czele elitarnego oddziału komandosów. Mają za zadanie zakraść się po coś do obozu wroga. Mają jednak bardzo mało czasu, nim ich przełożeni dosłownie wysadzą całe miejsce w powietrze. Coś idzie nie tak, zostają wykryci, przełożony grany przez Christophera Connelly wydaje rozkaz i wszystko idzie w pizdu.
Jednak jakimś trafem Rebowi udaje się ujść z życiem. Trafia pod opiekę Wietnamczyków prześladowanych przez Wietkong. Wietkongiem kierują rosyjscy Rosjanie pod przewodnictwem wielkiego, łysego, sadystycznego JAAAAAKOOOOODYYYYYYYYYY!!!!!!!
Reb postanawia pomóc biedakom i samemu wrócić do domu...
O filmach tak złych, że aż dobrych bardzo trudno się pisze. Nie można przytaczać kiepskich dialogów, bo to psułoby potencjalnemu widzowi cała zabawę. To coś, co trzeba zawsze odkryć samemu.
"Strike Commando" nakręcone przez włoskiego mistrza plagiatu zawiera w sobie najbardziej kompletną, definitywną kreację aktorska Reba Browna. Od drewna, po przesadzony płacz, kończąc na wspaniałym darciu ryja i przedzieraniu się przez tabuny przeciwników, którzy potrzebują całej minuty, żeby podnieś spluwę i strzelić.
Fabuła składa się z absurdów, kiepskich dialogów, jednowymiarowych bohaterów... i Reba. Sceny akcji są niedorzeczne, a finał filmu to "jumping the shark" w pełnym tego znaczeniu. Nie ma miejsca na nudę, film się nie zatrzymuje i kładzie przed nami kolejne stosy trupów, bowiem Reb jest nieposkromioną maszyną do zabijania.
W kwestii technicznej film też nie powala. Niektóre sceny wydają się ucięte i trafiają się w dość dziwnych konfiguracjach.
Aktorstwo trzyma.. stosowny do reszty produkcji poziom. Christopher Connelly jest dupkiem, pojawia się także Luciano Pigozzi, czyli taki Michael Ripper włoskiego kina.
Obejrzyjcie "Strike Commando". Napełni wasze serca radością. Jest to też najlepszy start jaki może być dla osób, które nigdy z Rebem Brownem nie miały styczności, a chciałyby.
Definitywna klasyka złego kina w całej swojej ułomności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz