Remake to w dużym skrócie reinterpretacja jakiegoś filmu. Jeden reżyser bierze pomysł i fabułę z filmu drugiego reżysera i kształtuje ją zgodnie ze swoją własną wizją. Obecnie sztuka remake'u upadła bardzo nisko, bo stanowi jedynie próbę szybkiego zarobku na sukcesie czegoś, co niegdyś wszyscy kochali. Skopiujmy wszystko, co się da kreska w kreskę, dopasujmy pod dzisiejsze trendy i to wystarczy.
Ale nie zawsze tak było. Choć trudno w to uwierzyć to w latach 70-80 powstawały remaki nie tylko dorównujące swoim pierwowzorom, ale także przewyższające je i tworzące swoją własną legendę. "Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana jest jednym z takich filmów.
Na ziemię spadają obce organizmy upodabniające się do małych kwiatów. Ludzie zrywają owe kwiatki, a potem zostają zastąpieni przez pozbawione emocji duplikaty.
Mąż Elizabeth Driscoll zmienia się z dnia na dzień. Kobieta mówi o dziwnych zachowaniach męża swojemu przyjacielowi z Departamentu Zdrowia - Matthew Bennel.
Niedługo potem inni przyjaciele Matthew - Jack i Nancy Bellicec znajdują w swoim domu dziwne, nieuformowane ludzkie ciało...
Pierwsze, co przykuwa uwagę to gwiazdorska obsada - Donald Sutherland, Leonard Nimoy, Brooke Adams, Art Hindle z "The Brood" Cronenberga, młodziutki Jeff Goldblum w bardzo typowej dla siebie roli. Jest także Veronica Cartwright, której postać bardzo przypomina tę z "Obcego" Ridleya Scotta. Jest nerwowa, łatwo panikuje, ale nie jest przy tym irytująca.
Kevin McCarthy dostaje małe cameo odtwarzając swoją rolę z oryginalnej "Inwazji...".
Pierwszym usprawnieniem w "Inwazji..." jest mroczna, gęsta atmosfera zahaczająca nawet o senny koszmar. Paranoja i izolacja z filmu Siegela zostaje przez Kaufmana ubrana w psychodeliczną muzykę, szarość, całe mnóstwo cieni i przygnębiający fatalizm.
Film rozpoczyna sekwencja, w której obca forma życia spada na Ziemię pod postacią deszczu. Od samego początku wiemy, że dzieje się coś niedobrego. Poza tym, teraz jest to afera na o wiele większą skalę, bowiem celem obcych jest duże miasto.
Denny Zeitlin nigdy przedtem (ani potem) nie miał doświadczenia jako kompozytor muzyki filmowej. Był artystą jazzowym. Jego praca nad "Inwazją..." to jeden z najlepszych i bardziej niepokojących soundtracków kina grozy, jakie słyszałem. Wykorzystuje różne nieartykułowane dźwięki, odgłosy syntezatorów, ale także ma w sobie trochę ciężkiego brzmienia typowego dla muzyki z filmów science-fiction lat 50tych. Idealnie dopełnia oniryczną atmosferę.
Film robi świetną robotę akcentując odczłowieczenie ludzi-roślin (pod people). Duży nacisk postawiono na ich nienaturalne zachowanie, ich twarze zastygają w zimnych, pozbawionych emocji wyrazach, poza tym film nie szczędzi ujęć gdy przemieszczają się oni grupami jak roboty. Ile razy to widzę mam ciarki na plecach.
Efekty specjalne dobrze zniosły próbę czasu. Wielkie strąki i charakteryzacja formujących się duplikatów wygląda wiarygodnie po dziś dzień.
"Inwazja porywaczy ciał" Philipa Kaufmana to jeden z tych filmów, które nawet po 14stu latach są w stanie wywołać u widza ciarki. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, wywarła na mnie piorunujące wrażenie. Jest nie tylko niepokojący, ale też bardzo intensywny. Napięcie budowane jest od samego początku i choć wszyscy wiemy co się dzieje, filmowi udaje się zachować sporą dozę tajemniczości.
Bohaterowie stopniowo odkrywają na czym polega problem i starają się temu przeciwdziałać. Szybko jednak to problem zacznie zajmować się nimi. Podczas, gdy Don Siegel zostawiał małe światełko nadziei, Kaufman w dosadny sposób daje widzom do zrozumienia, że nie ma nadziei.
Jako remake odnosi się z szacunkiem do materiału źródłowego, czerpie z niego wszystko, co dobre i wzmacnia to. Rozwija gotowe pomysły, przekształca je, ale nie zapomina dodać coś od siebie. Wersja Kaufmana jest lepsza i jest najlepszym, co zostało powiedziane w temacie porywaczy ciał. Żaden film później nie zbliżył się do niej poziomem.
Absolutnie trzeba zobaczyć!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz