Niech zamykająca miesiąc recenzja będzie zapowiedzą tego, co nadciąga w kolejnym miesiącu (lub miesiącach). Wracamy do Włoch!
Zaczynać, jak i kończyć powinno się z hukiem, a tak się złożyło, że obejrzałem prawdziwą petardę. "Un'ombra nell'ombra", albo "Ring of Darkness". albo "Satan's Wife" to cudowny paździerz, robiący niemalże wszystko tak źle, jak to tylko jest możliwe.
Poznajemy Carlottę. Carlotta, wraz ze swoimi przyjaciółkami należą do kultu Szatana, żeby z nim sypiać i brać udział w erotycznych tańcach.
Po jednym z takich seansów Carlotcie rodzi się córka, Daria. Mija 13 lat, dziewuszka dorasta i zaczyna odsłaniać swoją zła, demoniczną naturę i robić różne złe rzeczy.
Tak więc, przyjaciółki zbierają się i starają się użyć dawnej wiedzy, żeby Darię uwolnić od wpływu Złego.
Na początek trzy drobiazgi:
- Daria ma 13 lat, tak samo jak Damien w "Omenie II"
- Jeden z rytuałów wymaga obecności księdza i jest to taki quasi-egzorcyzm.
Czy to nawiązania, czy próba zarobienia na sukcesie dwóch lepszych przedstawicieli gatunku, nie wiem, jakimś cudem żaden plakat, czy trailer tego filmu nie przetrwały do dnia dzisiejszego.
- Anglojęzyczny tytuł brzmi "Ring of Darkness", czyli Pierścień Ciemności... tylko, że żaden pierścień się w filmie nie pojawia.
Aktorstwo w filmie jest drewniane i smętne - nie będzie przesadą jeśli powiem "na poziomie szkolnego teatrzyku", a największym kwiatem okropności jest Lara Wendel jako Daria. Najlepiej wypada wtedy, gdy nic nie mówi. Wtedy jestem w stanie uwierzyć, że jest córką Diabła. Gdy tylko otworzy usta, jej pozbawiony prawdziwych emocji głos połączony z dziwnym akcentem, wszystko pryska do strzału.
To taka przesadzona i doprawiona infantylnością wersja brytyjskiego akcentu. Może się czepiam, może nie mam racji... ale przebrnąć przez to z powagą nie byłem w stanie.
Fabuła opiewa w absurdalne, bezcelowe sceny doprawione jeszcze bijącymi rekordy niezręczności dialogami.
Wiele razy pukałem się w głowę i pytałem - Dlaczego? Po co?
Bywały też sceny, gdzie kompletnie nie wiedziałem co się dzieje.
Jest JEDNA SCENA, która zawiera w sobie to wszystko. - scena, w której Daria zaprasza do siebie swojego kolegę z klasy. Poszukajcie, obejrzyjcie - warto.
Podobało mi się także, że gdy Daria kłóciła się ze swoją nauczycielką (przyjaciółką Clarlotty, wtajemniczoną we wszystko) i wygadywała różne dziwne rzecz, reszta klasy po prostu siedziała i nic sobie z tego nie robiła. Statyści zresztą też są cudowni, gdy tak tępo wpatrują się w obiektyw kamery.
A sam Szatan?
On jest cudowny. Otóż, pojawia się czasem na czarnym tle, albo jego oczy są oświetlone, albo w całości. Nie rusza się, śmieje się jedynie poza kadrem i straszy każdego, kto zechce łapska położyć na jego wyznawczyniach. Bo widzicie, gdy kobieta da Szatanowi, to nie będzie mogła już dać nikomu innemu. Zazdrośnik, co nie?
Teraz oddajmy sprawiedliwość:
Zdjęcia są, jak to na włoski horror przystało - przepiękne i klimatyczne.
Stelvio Cipriani komponując soundtrack poszedł za wyznaczonym przez Goblin trendem i daje nam serię zajebiaszczych motywów na syntezatorach.
Tak naprawdę, gdyby nie ta muzyka to nigdy bym na tym filmie łapy nie położył, baa, pewnie w ogóle bym o nim nie usłyszał. Soundtrack znalazłem przypadkiem na YouTubie i byłem nim zauroczony.
Wiecie co?
JUŻ ROZUMIEM!
Ten film to "The Room" włoskiego horroru.
Spójrzcie:
- Dziwna bohaterka z jeszcze dziwniejszym akcentem
- absurdalna, pełna bezsensownych scen fabuła
- kuriozalne, niezręczne dialogi
- drewniane do bólu aktorstwo
Wszystko się zgadza!
Jedyne co pozostaje mi powiedzieć o "Un'ombra nell'ombra" to - idźcie oglądać.
Link do filmu znajdziecie TUTAJ.
Link do soundtracku znajdziecie TUTAJ.
poniedziałek, 29 lutego 2016
sobota, 27 lutego 2016
South of the Hell Mountain (1971) reż. Louis Leahman, William Sachs
Recenzja nadesłana przez Oskara Dzikiego (DZIĘKUJĘ! :) ).
Fabuła tego obskurnego Westerny rozpoczyna się od napadu na kopalnię złota gdzieś w północnych stanach Ameryki. Rodzina składająca się z ojca i dwóch dorosłych synów po wybiciu wszystkich pracujących przy wydobyciu górników rusza szukać bezpiecznego azylu w Kanadzie. Zanim dotrą oni jednak do granicy, zmuszeni będą do postoju w samotnie stojącym pośród leśnych ostępów domostwie.
Film Louisa Leahmana oraz Williama Sachsa pełnymi garściami czerpie ze stylistyki Westernu próbując wtrącić do niego wątki typowe dla Dramatu oraz Horroru Psychologicznego. Sam początek, w którym obserwujemy rodzinkę głównych bohaterów przemierzających knieję, może wprowadzić widza w lekki, nieco komediowy klimat. Jednak nic bardziej mylnego, bo w wspomnianym wyżej domostwie spotkamy także samotną matkę mieszkającą ze swoją przyszywaną córką. Dziewczyna wydaje się być w ciężkim szoku, zwłaszcza że w licznych retrospekcjach będziemy świadkami Gehenny jaką przeszła niedawno w zakładzie psychiatrycznym.
Trudno pisać o filmie, którego budżet starczył na wypożyczenie kilku koni i w miarę dobrą kamerę. Produkcja cierpi na wszystkie bolączki mikro-budżetowych tworów, od szarpanej narracji która często potrafi nieźle zakręcić w głowie widza po czasami naprawdę paskudny montaż i pracę kamery. Jako że cała akcja toczy się jesienią, na ekranie dominują szarości przechodzące w zgniłą żółć opadniętych liści. I właśnie sceneria wypada tutaj jak najbardziej na plus, pomaga ona nawet widzowi wyczuć specyficzny klimat produkcji.
Bo ‘’South of the Hell Mountain’’ jest wycieczką w przeszłość kiedy każde większe, amerykańskie pole było organizowane w kino drive-in w których królowały właśnie tego typu produkcje. Film próbuje straszyć ogranymi motywami, choć czasem zdarzy mu się jakaś pokręcona sytuacja w której próbuje podsmażyć mózg widza psychodelicznymi wstawkami. Kadry wzajemnie na siebie nachodzą, pojawiają się jakieś enigmatyczne postaci i symbole, wszystko to daje nam wgląd w bądź co bądź szalony umysł Anny.
Ale nie zrozumcie mnie źle, to nie jest w żadnym stopniu głębokie kino posiadające drugi, a może nawet trzecie dno. To dziwaczna, trashowa wariacja na temat Westernu okraszona pianinkiem rodem z bajki Looney Tunes. Jeśli miałbym szczerze komuś polecić omawiany tytuł, to jedynie osobom które są zaprawione w łowieniu tego typu produkcji pośród odmętów Internetu. Horror i Western to ciekawe połączenie, ten film jednak nie jest najlepszym startem by się o tym przekonać.
Fabuła tego obskurnego Westerny rozpoczyna się od napadu na kopalnię złota gdzieś w północnych stanach Ameryki. Rodzina składająca się z ojca i dwóch dorosłych synów po wybiciu wszystkich pracujących przy wydobyciu górników rusza szukać bezpiecznego azylu w Kanadzie. Zanim dotrą oni jednak do granicy, zmuszeni będą do postoju w samotnie stojącym pośród leśnych ostępów domostwie.
Film Louisa Leahmana oraz Williama Sachsa pełnymi garściami czerpie ze stylistyki Westernu próbując wtrącić do niego wątki typowe dla Dramatu oraz Horroru Psychologicznego. Sam początek, w którym obserwujemy rodzinkę głównych bohaterów przemierzających knieję, może wprowadzić widza w lekki, nieco komediowy klimat. Jednak nic bardziej mylnego, bo w wspomnianym wyżej domostwie spotkamy także samotną matkę mieszkającą ze swoją przyszywaną córką. Dziewczyna wydaje się być w ciężkim szoku, zwłaszcza że w licznych retrospekcjach będziemy świadkami Gehenny jaką przeszła niedawno w zakładzie psychiatrycznym.
Trudno pisać o filmie, którego budżet starczył na wypożyczenie kilku koni i w miarę dobrą kamerę. Produkcja cierpi na wszystkie bolączki mikro-budżetowych tworów, od szarpanej narracji która często potrafi nieźle zakręcić w głowie widza po czasami naprawdę paskudny montaż i pracę kamery. Jako że cała akcja toczy się jesienią, na ekranie dominują szarości przechodzące w zgniłą żółć opadniętych liści. I właśnie sceneria wypada tutaj jak najbardziej na plus, pomaga ona nawet widzowi wyczuć specyficzny klimat produkcji.
Bo ‘’South of the Hell Mountain’’ jest wycieczką w przeszłość kiedy każde większe, amerykańskie pole było organizowane w kino drive-in w których królowały właśnie tego typu produkcje. Film próbuje straszyć ogranymi motywami, choć czasem zdarzy mu się jakaś pokręcona sytuacja w której próbuje podsmażyć mózg widza psychodelicznymi wstawkami. Kadry wzajemnie na siebie nachodzą, pojawiają się jakieś enigmatyczne postaci i symbole, wszystko to daje nam wgląd w bądź co bądź szalony umysł Anny.
Ale nie zrozumcie mnie źle, to nie jest w żadnym stopniu głębokie kino posiadające drugi, a może nawet trzecie dno. To dziwaczna, trashowa wariacja na temat Westernu okraszona pianinkiem rodem z bajki Looney Tunes. Jeśli miałbym szczerze komuś polecić omawiany tytuł, to jedynie osobom które są zaprawione w łowieniu tego typu produkcji pośród odmętów Internetu. Horror i Western to ciekawe połączenie, ten film jednak nie jest najlepszym startem by się o tym przekonać.
piątek, 26 lutego 2016
Damien: Omen II (1978) reż. Mike Hodges, Don Taylor
Z dzieciństwa mam ogromny sentyment do całej trylogii "Omenu" i, gdy już odświeżałem sobie pierwszy film, zawsze brałem się też za pozostałe dwa i zawsze jarałem się nimi tak samo. Tak było do dzisiaj...
Trzynastoletni Damien mieszka u swojego stryja, Richarda i, wraz z kuzynem Markiem rozpoczyna uczęszczanie do akademii wojskowej. Chłopak nie jest świadomy tego, że jest synem Diabła, ale spokojnie... diabelska świta zadba o to, by go ukierunkować.
Pierwotnie "Damien: Omen II" nakręcić miał Mike Hodges, ale po sprzeczkach ze studiem porzucił projekt. Film został dokończony przez niejakiego Alana Taylora, który zresztą widnieje w napisach filmu jako reżyser.
Ale to nie kłótnie na płaszczyźnie reżyser-studio są przyczyną wtopy, a scenariusz.
Sequel "Omenu" jakimś cudem stracił cały urok poprzednika. To wciąż dobry film, ale całe jego siła przebicia znikła.
Pierwszy problem tkwi w tym, że gdy się nad tym zastanowimy... nic się tutaj konkretnego nie dzieje.
Damien uczęszcza do akademii, zaczyna powolutku odkrywać swoje moce, ale jakby do niczego to nie prowadzi. Gdy w końcu odkrywa, że jest antychrystem, mamy taką fajną scenę, gdzie wybiega ze szkoły i woła "Czemu ja!?". I to mogłoby pociągnąć cały film - antychryst w konflikcie z własnym przeznaczeniem. Szkoda, tylko, ze scenę później Damien jest już zdecydowany i w pełni akceptuje wszystko. Nie ma stopniowego stawania się księciem ciemności, mamy przeskok z pierwszego stadium do ostatniego.
W międzyczasie obserwujemy jak firma Richarda Thorna przygotowuje dość radykalne plany rozwoju rolnictwa na szeroką skalę, jeszcze kilka osób próbuje ostrzec Richarda przed jego bratankiem. Oczywiście wszystkie niewygodne osoby są konsekwentnie usuwane przez nieczyste moce. Niektóre zgony były efektowne i brutalnością starały się nawiązać do poprzedniej części (scena z windą na przykład)... ale za żadne skarby świata nie potrafię zrozumieć, co Szatanowi przeszkadzała stara ciotka Damiena. Nie lubiła go, była wredna, ale nikt jej nie traktował na poważnie. Ona nawet nie wiedziała, że Damien to syn Szatana... więc po?
Ale "Omen II" ma poważniejszy problem. Ten film nie ma bohaterów, a właśnie to czyniło pierwszy "Omen" tak silnym obrazem. Nie ma emocjonalnej więzi z widzem.
Prawie wcale nie poznajemy wujostwa Damiena. Załatwiają firmowe sprawy, prowadzą muzeum... ale nic poza tym.
Gdy ktoś ginął, to była to przypadkowa postać, którą poznaliśmy dwie sceny wcześniej.
Co najgorsze - nic z tego, co się dzieje nie ma żadnego wpływu na bohaterów. Pamiętacie, jak Katherine Thorn dostawała nerwicy przez Damiena? Tutaj o czymś takim możemy pomarzyć.
Co do klimatu to... trudno powiedzieć.
Od strony zdjęć, czy scenografii film trzyma poziom poprzednika, miejscami jest nawet lepszy.
Jeśli chodzi o muzykę, Jerry Goldsmith skomponował ten genialny motyw przewodni i chyba się rozleniwił. Muzyka nie odgrywa tutaj takiej roli, jak w poprzednim filmie. Po prostu jest i niczym się specjalnie nie wyróżnia.
Tempo jest powolne, a całość jakoś intryguje, bo grający Damiena Jonathan Scott-Taylor jest niesamowity. Na początku jest sympatyczny, troszkę zagubiony, a gdy przychodzi czas, jest demoniczny. D E M O N I C Z N Y . Radzi sobie ze swoją rolą tak dobrze, że jeszcze bardziej jest żal, że z jego postacią dzieje się tak niewiele.
"Omen II" miał wszystko, co potrzebne, żeby być przynajmniej na poziomie oryginału.
Film wykłada nam kolejne, coraz ciekawsze pomysły, a potem nic z nimi nie robi, przy okazji wyrzucając do kosza wszystko, co czyniło pierwszą część tak wielką. Nic nowego nie zostało do tematu wniesione.
Można było zbudować fabułę tylko wokół Damiena. Aktor był idealny, nawet był w scenariuszu idealny pomysł, którego można było się uczepić... ale nie.
Rezultatem jest rozczarowujący sequel i niezły film, który mógł być czymś stokroć lepszym.
Trzynastoletni Damien mieszka u swojego stryja, Richarda i, wraz z kuzynem Markiem rozpoczyna uczęszczanie do akademii wojskowej. Chłopak nie jest świadomy tego, że jest synem Diabła, ale spokojnie... diabelska świta zadba o to, by go ukierunkować.
Pierwotnie "Damien: Omen II" nakręcić miał Mike Hodges, ale po sprzeczkach ze studiem porzucił projekt. Film został dokończony przez niejakiego Alana Taylora, który zresztą widnieje w napisach filmu jako reżyser.
Ale to nie kłótnie na płaszczyźnie reżyser-studio są przyczyną wtopy, a scenariusz.
Sequel "Omenu" jakimś cudem stracił cały urok poprzednika. To wciąż dobry film, ale całe jego siła przebicia znikła.
Pierwszy problem tkwi w tym, że gdy się nad tym zastanowimy... nic się tutaj konkretnego nie dzieje.
Damien uczęszcza do akademii, zaczyna powolutku odkrywać swoje moce, ale jakby do niczego to nie prowadzi. Gdy w końcu odkrywa, że jest antychrystem, mamy taką fajną scenę, gdzie wybiega ze szkoły i woła "Czemu ja!?". I to mogłoby pociągnąć cały film - antychryst w konflikcie z własnym przeznaczeniem. Szkoda, tylko, ze scenę później Damien jest już zdecydowany i w pełni akceptuje wszystko. Nie ma stopniowego stawania się księciem ciemności, mamy przeskok z pierwszego stadium do ostatniego.
W międzyczasie obserwujemy jak firma Richarda Thorna przygotowuje dość radykalne plany rozwoju rolnictwa na szeroką skalę, jeszcze kilka osób próbuje ostrzec Richarda przed jego bratankiem. Oczywiście wszystkie niewygodne osoby są konsekwentnie usuwane przez nieczyste moce. Niektóre zgony były efektowne i brutalnością starały się nawiązać do poprzedniej części (scena z windą na przykład)... ale za żadne skarby świata nie potrafię zrozumieć, co Szatanowi przeszkadzała stara ciotka Damiena. Nie lubiła go, była wredna, ale nikt jej nie traktował na poważnie. Ona nawet nie wiedziała, że Damien to syn Szatana... więc po?
Ale "Omen II" ma poważniejszy problem. Ten film nie ma bohaterów, a właśnie to czyniło pierwszy "Omen" tak silnym obrazem. Nie ma emocjonalnej więzi z widzem.
Prawie wcale nie poznajemy wujostwa Damiena. Załatwiają firmowe sprawy, prowadzą muzeum... ale nic poza tym.
Gdy ktoś ginął, to była to przypadkowa postać, którą poznaliśmy dwie sceny wcześniej.
Co najgorsze - nic z tego, co się dzieje nie ma żadnego wpływu na bohaterów. Pamiętacie, jak Katherine Thorn dostawała nerwicy przez Damiena? Tutaj o czymś takim możemy pomarzyć.
Co do klimatu to... trudno powiedzieć.
Od strony zdjęć, czy scenografii film trzyma poziom poprzednika, miejscami jest nawet lepszy.
Jeśli chodzi o muzykę, Jerry Goldsmith skomponował ten genialny motyw przewodni i chyba się rozleniwił. Muzyka nie odgrywa tutaj takiej roli, jak w poprzednim filmie. Po prostu jest i niczym się specjalnie nie wyróżnia.
Tempo jest powolne, a całość jakoś intryguje, bo grający Damiena Jonathan Scott-Taylor jest niesamowity. Na początku jest sympatyczny, troszkę zagubiony, a gdy przychodzi czas, jest demoniczny. D E M O N I C Z N Y . Radzi sobie ze swoją rolą tak dobrze, że jeszcze bardziej jest żal, że z jego postacią dzieje się tak niewiele.
"Omen II" miał wszystko, co potrzebne, żeby być przynajmniej na poziomie oryginału.
Film wykłada nam kolejne, coraz ciekawsze pomysły, a potem nic z nimi nie robi, przy okazji wyrzucając do kosza wszystko, co czyniło pierwszą część tak wielką. Nic nowego nie zostało do tematu wniesione.
Można było zbudować fabułę tylko wokół Damiena. Aktor był idealny, nawet był w scenariuszu idealny pomysł, którego można było się uczepić... ale nie.
Rezultatem jest rozczarowujący sequel i niezły film, który mógł być czymś stokroć lepszym.
środa, 24 lutego 2016
Omen (1976) reż. Richard Donner
Tyle gówna, co w tym miesiącu, jeszcze nigdy się przez mojego bloga nie przewaliło. No, ale w sumie czego się spodziewałem robiąc "miesiąc sequeli"? Nawet jeżeli podchodziłem do danego filmu z wyrozumiałością, tak trzeba przyznać, nie były to wcale górnolotne pozycje.
Ostatni omawiany przeze mnie film dobił mnie tak mocno, że stwierdziłem - koniec z tym!
Dlatego też dzisiaj przypomnę wam o klasyce przez duże K.
Rzym, szóstego czerwca o szóstej rano przychodzi na świat dziecko Roberta Thorn'a. Przychodzi na świat... martwe. Dyplomata w tajemnicy przed swoją żoną adoptuje osierocone niemowlę, które urodziło się w tym samym czasie. Nie wie, że z malutkim Damienem jest coś nie tak... i to bardzo nie tak...
Rodzinna sielanka trwa w najlepsze, do czasu, gdy chłopak ma 5 lat. Wtedy zaczyna się ciąg tragicznych, aczkolwiek dziwnych zdarzeń.
Richard Donner to wszechstronny reżyser. Potrafi nakręcić zarówno kiczowaty, pocieszny film o komiksowym bohaterze, czytaj "Supermana", jak i dojrzały i miażdżący swoim klimatem horror.
Atmosfera w "Omenie" to kwintesencja słowa "demoniczność", a osiągnięta niezwykle subtelnymi metodami.
Przede wszystkim scenariusz doskonale wie, jak zagrać na emocjach widza. Przedstawiona jest nam szczęśliwa, zamożna rodzina, sielanka trwa, mały Damien kończy 4 lata... i spada pierwszy cios.
Opiekunka do dziecka popełnia samobójstwo, dziwny duchowny nachodzi Roberta i wygaduje mu o apokalipsie, mały Damien zaczyna dostaje ataku paniki w pobliżu kościoła... a pani Thorn zaczyna znosić to coraz gorzej i posądza o wszystko własne, jak się jej wydaje, dziecko.
Teraz, gdy te postacie dobrze poznaliśmy, gdy się do nich przywiązaliśmy, o wiele bardziej jesteśmy zaangażowani nie tylko w tragedię, ale też tajemnicę i o wiele bardziej odczuwamy towarzyszące wszystkiemu napięcie.
Tego ostatniego jest tutaj najwięcej, bo, jak się okazuje diabelska świta może być wszędzie i należeć do niej może dosłownie każdy. Tak samo diabelskie moce mogą dosięgnąć każdego w dowolnej chwili i w dowolny sposób.
Zastanawia jednak to, czy wszystkie wypadki spowodowane są przez samego Damiena? Czy on jest świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czy też może nie? To zastanawia, zwłaszcza gdy pomyśli się o sequelach...
"Omen" to obraz subtelny, ale nie bojący się przypieprzyć jakąś mocną, makabryczną sceną.
Wszystkie występujące w tym filmie są już ikoniczne, więc... raczej nie mam tu nic do powiedzenia.
Na koniec zostaje strona audiowizualna.
Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa zbiera zarówno satanistyczne chóry, melodie delikatne dla uszu, jak i te cholernie dosadne i głośne, zdolne uczynić każdą scenę tykającą bombą zegarową.
Aktorstwo jest dopracowane do perfekcji i tyczy się to każdego. Na największe uznanie jednak zasługuje Billie Whitelaw w roli najstraszniejszej opiekunki do dzieci w historii oraz malutki Harvey Stephens jako Damien. Demoniczna aura otacza tego malca, to zdumiewające, żeby pięciolatek zagrał tak dobrze TAKĄ rolę.
Gdy obejrzałem ten film po raz pierwszy miałem 6, czy 7 lat. Tak... od dziecka wiedziałem co dobre.
Już wtedy się w tym filmie zakochałem, a ilekroć go sobie odświeżam (praktycznie co rok lub częściej) za każdym razem mam ciarki na plecach i myślę sobie - "Jaki ten film jest zajebisty!"
"Omen" nic się nie postarzał. To wciąż oryginalne podejście do tematu i efektowny horror, którego poszczególne sceny stały się już ikonami kina grozy.
W dziedzinie okultyzmu i satanizmu - na pierwszym miejscu razem z "Egzorcystą".
.... a remake był chujowy.
Ostatni omawiany przeze mnie film dobił mnie tak mocno, że stwierdziłem - koniec z tym!
Dlatego też dzisiaj przypomnę wam o klasyce przez duże K.
Rzym, szóstego czerwca o szóstej rano przychodzi na świat dziecko Roberta Thorn'a. Przychodzi na świat... martwe. Dyplomata w tajemnicy przed swoją żoną adoptuje osierocone niemowlę, które urodziło się w tym samym czasie. Nie wie, że z malutkim Damienem jest coś nie tak... i to bardzo nie tak...
Rodzinna sielanka trwa w najlepsze, do czasu, gdy chłopak ma 5 lat. Wtedy zaczyna się ciąg tragicznych, aczkolwiek dziwnych zdarzeń.
Richard Donner to wszechstronny reżyser. Potrafi nakręcić zarówno kiczowaty, pocieszny film o komiksowym bohaterze, czytaj "Supermana", jak i dojrzały i miażdżący swoim klimatem horror.
Atmosfera w "Omenie" to kwintesencja słowa "demoniczność", a osiągnięta niezwykle subtelnymi metodami.
Przede wszystkim scenariusz doskonale wie, jak zagrać na emocjach widza. Przedstawiona jest nam szczęśliwa, zamożna rodzina, sielanka trwa, mały Damien kończy 4 lata... i spada pierwszy cios.
Opiekunka do dziecka popełnia samobójstwo, dziwny duchowny nachodzi Roberta i wygaduje mu o apokalipsie, mały Damien zaczyna dostaje ataku paniki w pobliżu kościoła... a pani Thorn zaczyna znosić to coraz gorzej i posądza o wszystko własne, jak się jej wydaje, dziecko.
Teraz, gdy te postacie dobrze poznaliśmy, gdy się do nich przywiązaliśmy, o wiele bardziej jesteśmy zaangażowani nie tylko w tragedię, ale też tajemnicę i o wiele bardziej odczuwamy towarzyszące wszystkiemu napięcie.
Tego ostatniego jest tutaj najwięcej, bo, jak się okazuje diabelska świta może być wszędzie i należeć do niej może dosłownie każdy. Tak samo diabelskie moce mogą dosięgnąć każdego w dowolnej chwili i w dowolny sposób.
Zastanawia jednak to, czy wszystkie wypadki spowodowane są przez samego Damiena? Czy on jest świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czy też może nie? To zastanawia, zwłaszcza gdy pomyśli się o sequelach...
"Omen" to obraz subtelny, ale nie bojący się przypieprzyć jakąś mocną, makabryczną sceną.
Wszystkie występujące w tym filmie są już ikoniczne, więc... raczej nie mam tu nic do powiedzenia.
Na koniec zostaje strona audiowizualna.
Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa zbiera zarówno satanistyczne chóry, melodie delikatne dla uszu, jak i te cholernie dosadne i głośne, zdolne uczynić każdą scenę tykającą bombą zegarową.
Aktorstwo jest dopracowane do perfekcji i tyczy się to każdego. Na największe uznanie jednak zasługuje Billie Whitelaw w roli najstraszniejszej opiekunki do dzieci w historii oraz malutki Harvey Stephens jako Damien. Demoniczna aura otacza tego malca, to zdumiewające, żeby pięciolatek zagrał tak dobrze TAKĄ rolę.
Iście mordercze spojrzenie
Gdy obejrzałem ten film po raz pierwszy miałem 6, czy 7 lat. Tak... od dziecka wiedziałem co dobre.
Już wtedy się w tym filmie zakochałem, a ilekroć go sobie odświeżam (praktycznie co rok lub częściej) za każdym razem mam ciarki na plecach i myślę sobie - "Jaki ten film jest zajebisty!"
"Omen" nic się nie postarzał. To wciąż oryginalne podejście do tematu i efektowny horror, którego poszczególne sceny stały się już ikonami kina grozy.
W dziedzinie okultyzmu i satanizmu - na pierwszym miejscu razem z "Egzorcystą".
.... a remake był chujowy.
poniedziałek, 22 lutego 2016
Look What's Happened to Rosemary's Baby (1976) reż. Sam O'Steen
Dacie wiarę, że ktoś nakręcił kontynuację "Dziecka Rosemary"? DACIE KURWA WIARĘ!?
O istnieniu tego paździerza zapewne w ogóle nie wiedzieliście. Ja tę wiedzę posiadałem z filmwebu no i nurtowało mnie to niepomiernie.
"Look what happened to Rosemary's baby" to produkcja telewizyjna przygotowana specjalnie na Halloween przez stację ABC-TV. A ponieważ w tym samym roku kina podbił "Omen"... domyślacie się już w jakim kierunku będzie dryfować ten film, prawda?
A zatem...
Adrian, syn Rosemary dorasta... i wygląda najzupełniej normalnie. Tyle jeśli chodzi o "ma oczy po ojcu". Ale Rosemary w tajemnicy przed kultem mówi dzieciaczkowi o dobrze, żeby był dobry i inne tego typu pitu pitu. Koniec końców postanawia z nim uciec, ale zostają szybko odszukani i Rosemary sobie... ginie. Chyba.
W ciągu tych pierwszych 30stu minut film błyskawicznie odsłania nam, że jest nienatchnioną, nudną kupą gówna. Adrian opętany przez nieczyste siły nie robi niczego nadprzyrodzonego. Skręca karki dwóm zaczepiającym go chłopakom, a później, później stara się doprowadzić do wypadku samochodowego.
In fact, nic nadprzyrodzonego w tym filmie się nie dzieje... właściwie to w ogóle niewiele się w nim dzieje.
Gy przeskakujemy do dorosłego już Adriana, ten wtedy przechodzi przez wahania, czy chce wypełnić swoje przeznaczenia jako syna Szatana. I jasne, taki konflikt byłby ciekawy... gdyby się odbył w jakikolwiek wiarygodny sposób. To nie jest tak, że film marnuje swój potencja. On go wcale nie wykorzystuje.
Niektóre zdjęcia miejscami wyglądają ładnie, ale o budowaniu klimatu, czy napięcia nie ma tu w ogóle mowy. Nie można mieć atmosfery grozy, czy tajemnicy... bo nie ma tu nawet porządnej intrygi. Nie ma napięcia, bo bohaterowie są nie tylko nijacy,ale i beznadziejnie zagrani. No i nic z seansu nie zapamiętacie, bo nic się w tym filmie nie dzieje.
To ścierwo o przydługim tytule jest jak balonik.
Jedyną rzeczą, jaką możecie zapamiętać to kuriozalna scena ceremonii, w której Szatan ma przejąć ciało Adriana. Kultyści kładą mu na gębę makijaż, którego nie powstydziłby się mim, albo klaun i jest on elementem, który odbiera scenie wszelkiej powagi już na starcie. Potem dochodzi żalosne aktorstwo i...
Jako, że akcja dzieje się w kasynie, będący w transie Adrian słyszy muzykę, schodzi na dół i zaczyna... tańczyć jak ktoś ostro napruty. Poza tym, że muzyka grana w takcie tej sceny mi się spodobała tak... idiotyzm I-DIO-TYZM.
A potem dzieje się chuj-wie-co i mamy bullshitowe zakończenie z furtką na sequel...?
I to chuj-wie-co usprawiedliwiam tym, że zacząłem ten film przewijać, bo miałem serdecznie dość.
Takie recenzje pisze się niezwykle trudno, bo... mało co z tego filmu pamiętam, a widziałem go wczoraj, bardzo późnym wieczorem... dla niektórych 3 rano to jeszcze wieczór.
"Look what happened to Rosemary's baby" nie bolałby tak bardzo, gdyby był osobnym filmem. Wtedy mógłbym powiedzieć, że ktoś miał chęci zrobić coś fajnego z tematem antychrysta, ale mu nie wyszło bo... cośtam.
Ale mówimy tu o kontynuacji jednego z najwybitniejszych horrorów w historii, co więcej kontynuacji, która samym swoim istnieniem jest obraźliwa.
To 91 minut NICZEGO. Naprawdę. Trudno jest mi nawet zmieszać ten film z błotem. Jest tak nudny i pozbawiony wyrazu, że ciężko jest mi znaleźć odpowiedni epitet.
O istnieniu tego paździerza zapewne w ogóle nie wiedzieliście. Ja tę wiedzę posiadałem z filmwebu no i nurtowało mnie to niepomiernie.
"Look what happened to Rosemary's baby" to produkcja telewizyjna przygotowana specjalnie na Halloween przez stację ABC-TV. A ponieważ w tym samym roku kina podbił "Omen"... domyślacie się już w jakim kierunku będzie dryfować ten film, prawda?
A zatem...
Adrian, syn Rosemary dorasta... i wygląda najzupełniej normalnie. Tyle jeśli chodzi o "ma oczy po ojcu". Ale Rosemary w tajemnicy przed kultem mówi dzieciaczkowi o dobrze, żeby był dobry i inne tego typu pitu pitu. Koniec końców postanawia z nim uciec, ale zostają szybko odszukani i Rosemary sobie... ginie. Chyba.
W ciągu tych pierwszych 30stu minut film błyskawicznie odsłania nam, że jest nienatchnioną, nudną kupą gówna. Adrian opętany przez nieczyste siły nie robi niczego nadprzyrodzonego. Skręca karki dwóm zaczepiającym go chłopakom, a później, później stara się doprowadzić do wypadku samochodowego.
In fact, nic nadprzyrodzonego w tym filmie się nie dzieje... właściwie to w ogóle niewiele się w nim dzieje.
Gy przeskakujemy do dorosłego już Adriana, ten wtedy przechodzi przez wahania, czy chce wypełnić swoje przeznaczenia jako syna Szatana. I jasne, taki konflikt byłby ciekawy... gdyby się odbył w jakikolwiek wiarygodny sposób. To nie jest tak, że film marnuje swój potencja. On go wcale nie wykorzystuje.
Niektóre zdjęcia miejscami wyglądają ładnie, ale o budowaniu klimatu, czy napięcia nie ma tu w ogóle mowy. Nie można mieć atmosfery grozy, czy tajemnicy... bo nie ma tu nawet porządnej intrygi. Nie ma napięcia, bo bohaterowie są nie tylko nijacy,ale i beznadziejnie zagrani. No i nic z seansu nie zapamiętacie, bo nic się w tym filmie nie dzieje.
To ścierwo o przydługim tytule jest jak balonik.
Jedyną rzeczą, jaką możecie zapamiętać to kuriozalna scena ceremonii, w której Szatan ma przejąć ciało Adriana. Kultyści kładą mu na gębę makijaż, którego nie powstydziłby się mim, albo klaun i jest on elementem, który odbiera scenie wszelkiej powagi już na starcie. Potem dochodzi żalosne aktorstwo i...
Jako, że akcja dzieje się w kasynie, będący w transie Adrian słyszy muzykę, schodzi na dół i zaczyna... tańczyć jak ktoś ostro napruty. Poza tym, że muzyka grana w takcie tej sceny mi się spodobała tak... idiotyzm I-DIO-TYZM.
A potem dzieje się chuj-wie-co i mamy bullshitowe zakończenie z furtką na sequel...?
I to chuj-wie-co usprawiedliwiam tym, że zacząłem ten film przewijać, bo miałem serdecznie dość.
Takie recenzje pisze się niezwykle trudno, bo... mało co z tego filmu pamiętam, a widziałem go wczoraj, bardzo późnym wieczorem... dla niektórych 3 rano to jeszcze wieczór.
"Look what happened to Rosemary's baby" nie bolałby tak bardzo, gdyby był osobnym filmem. Wtedy mógłbym powiedzieć, że ktoś miał chęci zrobić coś fajnego z tematem antychrysta, ale mu nie wyszło bo... cośtam.
Ale mówimy tu o kontynuacji jednego z najwybitniejszych horrorów w historii, co więcej kontynuacji, która samym swoim istnieniem jest obraźliwa.
To 91 minut NICZEGO. Naprawdę. Trudno jest mi nawet zmieszać ten film z błotem. Jest tak nudny i pozbawiony wyrazu, że ciężko jest mi znaleźć odpowiedni epitet.
sobota, 20 lutego 2016
Scanner Cop 2: Volkin's Revenge (1995) reż. Steve Barnett
"Scanner Cop" musiał coś na siebie zarobić bo rok później Pierre David, oddając stołek reżyserski komuś innemu, zaserwował sequel, czyli "Volkin's Revenge" i, jak na prawdziwy sequel przystało, wszystkiego jest więcej. To znaczy:
- więcej absurdalnych umiejętności skanerów
- więcej irytującego dźwięku podczas skanowania
- więcej podchodzącego pod horror gore
- stokroć więcej robienia głupich min podczas skanowania (teraz aktorzy naprawdę zachowują się jakby albo zawzięcie walczyli z naprawdę ostrym zatwardzeniem, ewentualnie doznawali przed kamerą orgazmu)
Ale, żeby nie było, że się naśmiewam, drugiego "Scanner Cop" oglądało mi się jeszcze przyjemniej niż pierwszą część.
Akcja dzieje się ileś tam lat po części pierwszej. Na tyle dużo, żeby główny bohater, Samuel Staziak zdążył zmienić miejsce zamieszkania i narobić sobie wrogów. Poszukuje on swojej biologicznej matki, jakkolwiek mało sensu by to nie miało, ale nie idzie mu to kompletnie... mimo iż ona także ma na nazwisko Staziak i rezyduje w pobliskim domu starców.
Tymczasem z psychiatryka zbiega Skaner, którego Sam już raz wysłał do więzienia. Ów jegomość o aparycji Patricka Kilpatricka zowie się Carl Volkin i odkrywa on, że... może za pomocą telepatii wysysać energię życiową z innych Skanerów, zwiększając tym samym swoją moc. A ponieważ teraz praktycznie co drugi napotkany człowiek na ulicy jest telepatą, nasz bad guy chodzi po mieście i dosłownie smaży wszystkich po kolei.
"Volkin's Revenge" idzie ze wszystkim o wiele dalej, więc jeśli podejście pierwszego "Scanner Cop" nie przypadło wam do gustu, tutaj będziecie jeszcze bardziej rozczarowani.
Dostajemy masę scen, w których Volkin dosłownie smaży kolejnych Skanerów, robiąc przy tym idiotyczne miny, a co za tym idzie - jest nam dane zobaczyć więcej gore niż poprzednio. Charakteryzacje wypadają wtedy nierówno. Czasem prezentują się dobrze, czasem okropnie tanio.
Irytujący, przyprawiający o ból głowy odgłos skanowania powraca... i jest go jeszcze więcej!!!
Znów dostajemy miszmasz thriller, horror, kryminał, ale tym razem strona wizualna jakby się troszkę poprawiła. Zdjęcia i oświetlenie zrobiły się nieco bardziej "finezyjne".
Historia nie jest specjalnie porywająca, może miejscami być nudnawa, ale ciągnie ją nadal sympatyczny protagonista i świetny villain w wykonaniu Patricka Kilpatricka. Koleś jest pojebany i zły i uwielbia to. Nic go nie powstrzyma przed zemstą.
Na koniec dostajemy całkiem niezły pojedynek dwóch Skanerów. Może nie jakoś specjalnie emocjonujący, ale z pewnością zabawny.
Koniec końców, bawiłem się przednio, mimo iż fabuła wpada w pewną powtarzalność. Jest się z czego pośmiać, fani klasy B będą mieli się czym pozachwycać. To ten sam film co poprzednio, tylko z bardziej wyeksponowanymi pewnymi cechami i lepszym czarnym charakterem.
- więcej absurdalnych umiejętności skanerów
- więcej irytującego dźwięku podczas skanowania
- więcej podchodzącego pod horror gore
- stokroć więcej robienia głupich min podczas skanowania (teraz aktorzy naprawdę zachowują się jakby albo zawzięcie walczyli z naprawdę ostrym zatwardzeniem, ewentualnie doznawali przed kamerą orgazmu)
Ale, żeby nie było, że się naśmiewam, drugiego "Scanner Cop" oglądało mi się jeszcze przyjemniej niż pierwszą część.
Akcja dzieje się ileś tam lat po części pierwszej. Na tyle dużo, żeby główny bohater, Samuel Staziak zdążył zmienić miejsce zamieszkania i narobić sobie wrogów. Poszukuje on swojej biologicznej matki, jakkolwiek mało sensu by to nie miało, ale nie idzie mu to kompletnie... mimo iż ona także ma na nazwisko Staziak i rezyduje w pobliskim domu starców.
Tymczasem z psychiatryka zbiega Skaner, którego Sam już raz wysłał do więzienia. Ów jegomość o aparycji Patricka Kilpatricka zowie się Carl Volkin i odkrywa on, że... może za pomocą telepatii wysysać energię życiową z innych Skanerów, zwiększając tym samym swoją moc. A ponieważ teraz praktycznie co drugi napotkany człowiek na ulicy jest telepatą, nasz bad guy chodzi po mieście i dosłownie smaży wszystkich po kolei.
"Volkin's Revenge" idzie ze wszystkim o wiele dalej, więc jeśli podejście pierwszego "Scanner Cop" nie przypadło wam do gustu, tutaj będziecie jeszcze bardziej rozczarowani.
Dostajemy masę scen, w których Volkin dosłownie smaży kolejnych Skanerów, robiąc przy tym idiotyczne miny, a co za tym idzie - jest nam dane zobaczyć więcej gore niż poprzednio. Charakteryzacje wypadają wtedy nierówno. Czasem prezentują się dobrze, czasem okropnie tanio.
Irytujący, przyprawiający o ból głowy odgłos skanowania powraca... i jest go jeszcze więcej!!!
Znów dostajemy miszmasz thriller, horror, kryminał, ale tym razem strona wizualna jakby się troszkę poprawiła. Zdjęcia i oświetlenie zrobiły się nieco bardziej "finezyjne".
Historia nie jest specjalnie porywająca, może miejscami być nudnawa, ale ciągnie ją nadal sympatyczny protagonista i świetny villain w wykonaniu Patricka Kilpatricka. Koleś jest pojebany i zły i uwielbia to. Nic go nie powstrzyma przed zemstą.
Na koniec dostajemy całkiem niezły pojedynek dwóch Skanerów. Może nie jakoś specjalnie emocjonujący, ale z pewnością zabawny.
Koniec końców, bawiłem się przednio, mimo iż fabuła wpada w pewną powtarzalność. Jest się z czego pośmiać, fani klasy B będą mieli się czym pozachwycać. To ten sam film co poprzednio, tylko z bardziej wyeksponowanymi pewnymi cechami i lepszym czarnym charakterem.
piątek, 19 lutego 2016
Scanner Cop (1994) reż. Pierre David
"Skanerzy" w jakiś sposób przetrwali sequele Duguaya. Producent tych filmów, Perre David w 1994 roku postanowił nakręcić spin-off dziejący się w świecie zamieszkałym przez Skanerów.
Ojciec małego Samuela Staziaka przez swoje telepatyczne zdolności stoczył się na dno. Pewnego dnia, gdy w szale rozwalał własne mieszkanie, zostaje rozwalony przez dwóch policjantów. Młody Samuel trafia pod opiekę jednego z nich, a 15 lat później sam zostaje stróżem prawa.
Pierwsza sprawa jaką otrzyma dotyczy ataków na policjantów, dokonywanych przez kompletnie przypadkowe osoby. Każdy z napastników natychmiast wpadł w katatonię. Sam będzie musiał odłożyć leki i użyć swoich telepatycznych zdolności, żeby znaleźć sprawcę... ale musi uważać ,żeby samemu przy okazji nie oszaleć.
Do "Scanner Cop" najlepiej jest podejść z dystansem, jak do byle jakiej B-klasowej pierdółki... bo tym właśnie jest ten film. Od aktorstwa, po gumowe efekty specjalne.
Daniel Quinn w głównej roli jest w porządku, jego postać da się polubić, jednak gdy przychodzi czas skanowania... wtedy pan robi miny jakby walczył z ostrym zatwardzeniem.
Swoją drogą, skanowaniu towarzyszy pewien bardzo irytujący dźwięk. Jest go całkiem dużo i... wrażliwsze osoby może od niego rozboleć głowa.
Po drugiej stronie barykady mamy villaina granego przez Richarda Lyncha i był to dobry wybór bo... to Richard Lynch.
Fabułka bzdurna, ale nie nudzi, a nawet intryguje. "Scanner Cop" to thriller, kryminał i horror klasy B, wymieszane ze sobą. Pewien nacisk twórcy stawili na to ostatnie, przez co dostajemy kilka całkiem "szalonych" scenek.
Po drodze do koszyka wpadło też kilka mniejszych/większych głupotek, na przykład skanowanie dawało bohaterowi rózne, absurdalne umiejętności, nasz villain dysponuje kryjówką na miarę Bondowego złoczyńcy.
Staziak skanując umierająca asystentkę złego Lyncha trafia za nią do.... Piekła i tam rozpierdala jej łeb. Naprawdę.
Tak, czy inaczej na seansie "Scanner Cop" można się bawić. To już coś kompletnie odmiennego od klasyka Cronenberga, dlatego też fani powinno nabrać mocnego dystansu. Fani niskobudżetowych starych, pierdółkowatych horrorków powinni być zachwyceni.
Ojciec małego Samuela Staziaka przez swoje telepatyczne zdolności stoczył się na dno. Pewnego dnia, gdy w szale rozwalał własne mieszkanie, zostaje rozwalony przez dwóch policjantów. Młody Samuel trafia pod opiekę jednego z nich, a 15 lat później sam zostaje stróżem prawa.
Pierwsza sprawa jaką otrzyma dotyczy ataków na policjantów, dokonywanych przez kompletnie przypadkowe osoby. Każdy z napastników natychmiast wpadł w katatonię. Sam będzie musiał odłożyć leki i użyć swoich telepatycznych zdolności, żeby znaleźć sprawcę... ale musi uważać ,żeby samemu przy okazji nie oszaleć.
Do "Scanner Cop" najlepiej jest podejść z dystansem, jak do byle jakiej B-klasowej pierdółki... bo tym właśnie jest ten film. Od aktorstwa, po gumowe efekty specjalne.
Daniel Quinn w głównej roli jest w porządku, jego postać da się polubić, jednak gdy przychodzi czas skanowania... wtedy pan robi miny jakby walczył z ostrym zatwardzeniem.
Swoją drogą, skanowaniu towarzyszy pewien bardzo irytujący dźwięk. Jest go całkiem dużo i... wrażliwsze osoby może od niego rozboleć głowa.
Po drugiej stronie barykady mamy villaina granego przez Richarda Lyncha i był to dobry wybór bo... to Richard Lynch.
Fabułka bzdurna, ale nie nudzi, a nawet intryguje. "Scanner Cop" to thriller, kryminał i horror klasy B, wymieszane ze sobą. Pewien nacisk twórcy stawili na to ostatnie, przez co dostajemy kilka całkiem "szalonych" scenek.
Po drodze do koszyka wpadło też kilka mniejszych/większych głupotek, na przykład skanowanie dawało bohaterowi rózne, absurdalne umiejętności, nasz villain dysponuje kryjówką na miarę Bondowego złoczyńcy.
Staziak skanując umierająca asystentkę złego Lyncha trafia za nią do.... Piekła i tam rozpierdala jej łeb. Naprawdę.
Tak, czy inaczej na seansie "Scanner Cop" można się bawić. To już coś kompletnie odmiennego od klasyka Cronenberga, dlatego też fani powinno nabrać mocnego dystansu. Fani niskobudżetowych starych, pierdółkowatych horrorków powinni być zachwyceni.
środa, 17 lutego 2016
Matka łez (2007) reż. Dario Argento
"Matkę łez" setki tysięcy ludzi zgodnie obsmarowało błotem. Są jeszcze tacy, którzy jakoś dzieła Argentego starali się bronić.
Z początkiem lat 90tych Dario chyba się wypalił, bo jakość jego filmów była istną równią pochyłą. Zaczęło się od bardzo średnich "Oczu Szatana", później odbił się od dna przez "Bezsenność" tylko, by ostatecznie pogrążyć się... i na koniec dał nam swojego "Dracule", który był po prostu jak kopniak w jaja.
"Matka łez" ma być ostatnią odsłoną Trylogii Trzech Matek, zapoczątkowanej przez "Suspirię".
W Rzymie zostaje wykopana tajemnicza urna, co skutkuje przebudzeniem się bardzo potężnej wiedźmy - Mater Lachrimarum. Wszyscy dookoła z miejsca zaczynają wariować, morderstwa, samobójstwa, gwałty przewalają się przez stolicę Włoch.
Przeciwko wiedźmie staje grana przez Asię Argento Sarah Mandy, prowadzona przez ducha swojej zmarłej matki, która już kiedyś jedną z trzech wiedźm pokonała.
Będę z wami szczery - nie mam zielonego pojęcia jak ten film ocenić i pod jakim kątem na niego spojrzeć. Bo z jednej strony to nie jest żadna katastrofa, z drugiej strony zaś nijak się to nie ma do "Suspirii" i "Inferna".
Ale po kolei...
Argento zasypuje nas nawiązaniami do dwóch wymienionych filmów. Wspomniana jest Susy Bannion z "Suspirii", pojawia się książka "Trzy Matki", mowa jest o Varellim, alchemikach, domach wiedźm, i tak dalej...
Z jednej strony miło, że ostatnia część trylogii zbiera wszystko do kupy, ale po drodze przeinacza znane nam fakty.
Przykładowo, pamiętacie tę dziewczynę z kotem, która pojawiła się w "Inferno"? Cóż... to właśnie była Mater Lachrimarum. Żyła i miała się dobrze. PLUS - jej dom został nam pokazany w "Inferno" i była nim biblioteka. Tutaj jest to zupełnie inny budynek, w dodatku opuszczony.
Jest jednak jeden o wiele, wiele większy grzech, jaki "Matka Łez" popełniła. Pomyślcie, co czyniło "Suspirię" i "Inferno" charakterystycznymi? Co je wyróżniało a tle innych horrorów?
Teraz wyobraźcie sobie, że tutaj tego NIE MA. Jestem śmiertelnie poważny. Cały styl, oniryczny klimat - wszystko poszło do kosza.
Fakt, film zgrabnie operuje paranoiczną atmosferą, jest akcja jest napięcie... ale to już coś zupełnie innego.
Argento, pozbawiając swojego dzieła najbardziej charakterystycznej cechy, postanowił pójść w zupełnie innym kierunku i szokować nas scenami gore. Nie ukrywam, są dobrze zrobione, jucha się leje, flaki lądują na podłodze, ale szybko można dojść do wniosku, że Argento zwyczajnie poszedł na łatwiznę.
Ze stylowego horroru przypominającego senny koszmar nie ostało się NIC. Dostajemy w mordę tą intensywną akcją, ostrymi scenami gore, napięciem, golizną i ekspozycją, którą już znamy... film desperacko stara się udawać, że tu chodzi o intrygę i że wcale nie jest tylko tanim odcinaniem kuponów. Co Argentemu chodziło po głowie podczas kręcenia tego filmu? czemu zrezygnował z elementu charakterystycznego dla reszty trylogii?
Koniec końców dostajemy nierówne dzieło, które albo będzie średniakiem, albo kompletną klapą, zależy jak na nie spojrzycie.
Z początkiem lat 90tych Dario chyba się wypalił, bo jakość jego filmów była istną równią pochyłą. Zaczęło się od bardzo średnich "Oczu Szatana", później odbił się od dna przez "Bezsenność" tylko, by ostatecznie pogrążyć się... i na koniec dał nam swojego "Dracule", który był po prostu jak kopniak w jaja.
"Matka łez" ma być ostatnią odsłoną Trylogii Trzech Matek, zapoczątkowanej przez "Suspirię".
W Rzymie zostaje wykopana tajemnicza urna, co skutkuje przebudzeniem się bardzo potężnej wiedźmy - Mater Lachrimarum. Wszyscy dookoła z miejsca zaczynają wariować, morderstwa, samobójstwa, gwałty przewalają się przez stolicę Włoch.
Przeciwko wiedźmie staje grana przez Asię Argento Sarah Mandy, prowadzona przez ducha swojej zmarłej matki, która już kiedyś jedną z trzech wiedźm pokonała.
Będę z wami szczery - nie mam zielonego pojęcia jak ten film ocenić i pod jakim kątem na niego spojrzeć. Bo z jednej strony to nie jest żadna katastrofa, z drugiej strony zaś nijak się to nie ma do "Suspirii" i "Inferna".
Ale po kolei...
Argento zasypuje nas nawiązaniami do dwóch wymienionych filmów. Wspomniana jest Susy Bannion z "Suspirii", pojawia się książka "Trzy Matki", mowa jest o Varellim, alchemikach, domach wiedźm, i tak dalej...
Z jednej strony miło, że ostatnia część trylogii zbiera wszystko do kupy, ale po drodze przeinacza znane nam fakty.
Przykładowo, pamiętacie tę dziewczynę z kotem, która pojawiła się w "Inferno"? Cóż... to właśnie była Mater Lachrimarum. Żyła i miała się dobrze. PLUS - jej dom został nam pokazany w "Inferno" i była nim biblioteka. Tutaj jest to zupełnie inny budynek, w dodatku opuszczony.
Jest jednak jeden o wiele, wiele większy grzech, jaki "Matka Łez" popełniła. Pomyślcie, co czyniło "Suspirię" i "Inferno" charakterystycznymi? Co je wyróżniało a tle innych horrorów?
Teraz wyobraźcie sobie, że tutaj tego NIE MA. Jestem śmiertelnie poważny. Cały styl, oniryczny klimat - wszystko poszło do kosza.
Fakt, film zgrabnie operuje paranoiczną atmosferą, jest akcja jest napięcie... ale to już coś zupełnie innego.
Argento, pozbawiając swojego dzieła najbardziej charakterystycznej cechy, postanowił pójść w zupełnie innym kierunku i szokować nas scenami gore. Nie ukrywam, są dobrze zrobione, jucha się leje, flaki lądują na podłodze, ale szybko można dojść do wniosku, że Argento zwyczajnie poszedł na łatwiznę.
Ze stylowego horroru przypominającego senny koszmar nie ostało się NIC. Dostajemy w mordę tą intensywną akcją, ostrymi scenami gore, napięciem, golizną i ekspozycją, którą już znamy... film desperacko stara się udawać, że tu chodzi o intrygę i że wcale nie jest tylko tanim odcinaniem kuponów. Co Argentemu chodziło po głowie podczas kręcenia tego filmu? czemu zrezygnował z elementu charakterystycznego dla reszty trylogii?
Koniec końców dostajemy nierówne dzieło, które albo będzie średniakiem, albo kompletną klapą, zależy jak na nie spojrzycie.
wtorek, 16 lutego 2016
Armia Boga: Bunt (2005) reż. Joel Soisson
Wiecie, że "Armia Boga" nie skończyła się na trzeciej części? Cóż... ktoś w Dimension wpadł na pomysł, aby reaktywować serię po pięciu latach, ale chyba szybko połapali się, że kontynuować tej samej historii się nie da, dlatego też "Bunt" nie ma nic wspólnego z poprzednią trylogią. Zupełnie nic. Nie wraca nawet Christopher Walken.
Otóż...
Istnieje wersja Biblii, w której ma dopiero pojawić się nowe Słowo Boże, tzw "Leksykon Proroków". Na Ziemię przybywa zbuntowany anioł Belial, żeby ją wykorzystać dla własnych celów. Księga, tak się złożyło, trafia w ręce dziewuszki imieniem Allison. Kierowana przez głos dobrego anioła Szymona skutecznie unika niebezpieczeństw.
W międzyczasie do gry dołącza także Szatan, żeby swojego zbuntowanego brata ustawić do pionu. Wciąga we wszystko pewnego policjanta imieniem Dani Simionescu, który okazuje się być bratem Allison.
"Bunt" ma bardzo randomowy tytuł i, odnoszę wrażenie, że twórcy mocno inspirowali się "Ukrytym". Belial nie ma własnego ciała, wobec czego opętuje kolejne osoby. Tak, anioły w tym filmie nie mają ciał. Przemawia też za tym nieco komediowa relacja między Szatanem, a Danim.
Budżet, jaki przeznaczono na tę produkcję można wyczytać z tego: był kręcony w Rumunii, w tym samym czasie, co "Hellraiser: Deader" i "Hellworld.com". Występuje tutaj Doug Bradley w jednej z drugoplanowych ról, natomiast główną bohaterkę gra znana z "Deader" Kari Wuhre.
Choć "Bunt" nie ma nic wspólnego z poprzednimi odsłonami, tak kilka znajomych akcentów się w nim znalazło. Belial wyrywa serca z ciał, które porzuca (jakikolwiek by to miało sens), nazywa ludzi "małpami" i pojawia się postać anioła Szymona.
W ogóle pewne cząstki ducha poprzedników są tutaj wyczuwalne. Postacie są napisane i zagrane całkiem nieźle (patrząc na to, kto za ten film odpowiada to cud!), ale jednej rzeczy przeboleć nie mogę - dialogów. Niektóre kwestie są... paskudne.
Kilka niezłych, mimo wszystko, pomysłów też jest nam przedstawionych, chociaż film stara się bardzo iść w kierunku horroru a'la późne sequele "Hellraisera".
"Bunt" ogląda się z umiarkowanym zainteresowaniem. Stara się bardzo nawiązywać do poprzednich odsłon, nie wiążąc się z nimi w żaden konkretny sposób. W rezultacie wychodzi takie nie wiadomo co z kilkoma pozytywami. Raczej do zapomnienia.
Otóż...
Istnieje wersja Biblii, w której ma dopiero pojawić się nowe Słowo Boże, tzw "Leksykon Proroków". Na Ziemię przybywa zbuntowany anioł Belial, żeby ją wykorzystać dla własnych celów. Księga, tak się złożyło, trafia w ręce dziewuszki imieniem Allison. Kierowana przez głos dobrego anioła Szymona skutecznie unika niebezpieczeństw.
W międzyczasie do gry dołącza także Szatan, żeby swojego zbuntowanego brata ustawić do pionu. Wciąga we wszystko pewnego policjanta imieniem Dani Simionescu, który okazuje się być bratem Allison.
"Bunt" ma bardzo randomowy tytuł i, odnoszę wrażenie, że twórcy mocno inspirowali się "Ukrytym". Belial nie ma własnego ciała, wobec czego opętuje kolejne osoby. Tak, anioły w tym filmie nie mają ciał. Przemawia też za tym nieco komediowa relacja między Szatanem, a Danim.
Budżet, jaki przeznaczono na tę produkcję można wyczytać z tego: był kręcony w Rumunii, w tym samym czasie, co "Hellraiser: Deader" i "Hellworld.com". Występuje tutaj Doug Bradley w jednej z drugoplanowych ról, natomiast główną bohaterkę gra znana z "Deader" Kari Wuhre.
Choć "Bunt" nie ma nic wspólnego z poprzednimi odsłonami, tak kilka znajomych akcentów się w nim znalazło. Belial wyrywa serca z ciał, które porzuca (jakikolwiek by to miało sens), nazywa ludzi "małpami" i pojawia się postać anioła Szymona.
W ogóle pewne cząstki ducha poprzedników są tutaj wyczuwalne. Postacie są napisane i zagrane całkiem nieźle (patrząc na to, kto za ten film odpowiada to cud!), ale jednej rzeczy przeboleć nie mogę - dialogów. Niektóre kwestie są... paskudne.
Kilka niezłych, mimo wszystko, pomysłów też jest nam przedstawionych, chociaż film stara się bardzo iść w kierunku horroru a'la późne sequele "Hellraisera".
"Bunt" ogląda się z umiarkowanym zainteresowaniem. Stara się bardzo nawiązywać do poprzednich odsłon, nie wiążąc się z nimi w żaden konkretny sposób. W rezultacie wychodzi takie nie wiadomo co z kilkoma pozytywami. Raczej do zapomnienia.
poniedziałek, 15 lutego 2016
Mucha II (1989) reż. Chris Walas
Kiedy w 1958 roku "Mucha" Karla Neumanna stała się hitem, wytwórnia 20th Century Fox w mniej niż rok skleciła na szybko sequel, będący całkowitym przeciwieństwem oryginału. Po jednej stronie był szokujący, inteligentny horror, po drugiej sztampowe, głupie i nudne filmidło.
W 1986 roku David Cronenberg nakręcił remake "Muchy", dokonując tego samego w inny, odpowiedni dla siebie sposób. Trzy lata później, o ironio, historia sprzed lat powtórzyła się.
"Mucha II" będące sequelem do "Muchy" Cronenberga jakimś cudem zdołała popełnić wszystkie, dokładnie te same błędy, które niegdyś popełnił "Powrót muchy".
Bohaterem jest syn Setha Brundle'a - Martin. Przebywa on pod opieką Bartok Industries. Pamiętacie tę nazwę? Cóż, ci właśnie ludzie są wspomnieni w jednym zdaniu w pierwszej "Musze" i to oni opłacali eksperyment Brundle'a. Jak jednak dowiedzieli się o jego wtopie i o tym, że jego syn odziedziczy po nim geny muchy - Nie wiadomo.
Tak, czy inaczej Martin jest superdzieckiem. Rośnie w przyśpieszonym tempie, ma fotograficzną pamięć i, w ogóle jest geniuszem , a w wieku 5ciu lat wygląda jak dorosły facet.
Wiecie czym będzie się zajmować? A no, poskładaniem maszyny tatusia, oczywiście. Wszystko to, zanim zacznie się przeobrażać.
Rys fabularny jest identyczny jak w "Powrocie...", tylko, że wzbogacony o sztampową złą organizację, chcącą przeprowadzić na bohaterze eksperymenty, żeby potem mieć pinionszki i rządzić.
Później następuje recykling. "Mucha II" podejmuje desperackie wręcz próby nawiązania do filmu Cronenberga, miejscami całkowicie bez sensu.
Martin teleportuje kolejne rzeczy, materia organiczna oczywiście zostaje przemielona w procesie i stara się ten problem zażegnać. Zakochuje się w jednej dziewuszce i mamy kalkę romansu z pierwszego filmu.
Obowiązkowym jest też, aby ciało Martina zaczęło się "rozkładać"... mimo, że i tak później zamienia się w kokon, przez co cały ten proces wydaje się być bezsensowny.
John Getz powraca w jednej scenie, żeby streścić nam co się działo w poprzednim filmie... a potem Martin dowiaduje się tego, co wiedział już od początku, czyli ,że aby się uleczyć, musi kogoś poświęcić.
Po drodze wpada debilizm pierwszy, drugi, trzeci...
Chris Walas był odpowiedzialny za efekty specjalne w filmie Cronenberga. Gdy w tamtym filmie urzekały one swoim realizmem, tutaj urzekają swoją gumowatością.
I znowu, wisienką na torcie jest przeobrażony Martin Brundle, który ni chuja nie wygląda jak wielka mucha, a raczej jak... jakiś jaszczur. Poważnie.
Tak, czy owak z jego transformacją zaczyna się prawdziwa zabawa, bo dostajemy solidny, sztampowy monster movie z kilkoma niezłymi scenami gore.
Zauważyłem coś ciekawego odnośnie muzyki!
Skomponowana została przez Christophera Younga i, choć na pierwszy rzut oka stara się ona imitować kompozycję Howarda Shore'a, tak bardzo łatwo dostrzec podobieństwa do ścieżki dźwiękowej z pierwszego "Hellraisera". Pan Young zwyczajnie nieco przerobił już gotowe motywy.
A propos powtarzania tych samych błędów - ZNOWU MAMY HAPPY END!
... a niech to szlag!
No, ale czy ten film robi coś dobrze? Cokolwiek?
Cóż... fundamentalna różnica między "Powrotem muchy", a "Muchą II" jest to, że "Mucha II" jest przynajmniej zabawna. Ten film, mimo wszystko wciąga, bo ma sympatycznego bohatera. Martin Brundle jest pociesznym dziwakiem jak jego ojciec, ale w nieco inny sposób. Eric Stoltz dał tej roli coś od siebie.
Trudno uwierzyć, że dwa sequele, jakby nie patrzeć, tego samego filmu popełniły dokładnie te same błędy mimo upływu tak wielu lat. Może to było celowe? Nie mam pojęcia.
"Mucha II" w pewnych kręgach uchodzi za film kultowy i po części rozumiem dlaczego. Jako sztampowy monster movie do pośmiania się jest w porządku. Jako sequel do filmu Cronenberga już nie. Nie tylko w kwestiach realizacyjnych te filmy odstają od siebie, ale także w kwestii scenariusza, historii, podejścia i w ogóle tonu.
Dla wyrozumiałych kinomanów.
W 1986 roku David Cronenberg nakręcił remake "Muchy", dokonując tego samego w inny, odpowiedni dla siebie sposób. Trzy lata później, o ironio, historia sprzed lat powtórzyła się.
"Mucha II" będące sequelem do "Muchy" Cronenberga jakimś cudem zdołała popełnić wszystkie, dokładnie te same błędy, które niegdyś popełnił "Powrót muchy".
Bohaterem jest syn Setha Brundle'a - Martin. Przebywa on pod opieką Bartok Industries. Pamiętacie tę nazwę? Cóż, ci właśnie ludzie są wspomnieni w jednym zdaniu w pierwszej "Musze" i to oni opłacali eksperyment Brundle'a. Jak jednak dowiedzieli się o jego wtopie i o tym, że jego syn odziedziczy po nim geny muchy - Nie wiadomo.
Tak, czy inaczej Martin jest superdzieckiem. Rośnie w przyśpieszonym tempie, ma fotograficzną pamięć i, w ogóle jest geniuszem , a w wieku 5ciu lat wygląda jak dorosły facet.
Wiecie czym będzie się zajmować? A no, poskładaniem maszyny tatusia, oczywiście. Wszystko to, zanim zacznie się przeobrażać.
Rys fabularny jest identyczny jak w "Powrocie...", tylko, że wzbogacony o sztampową złą organizację, chcącą przeprowadzić na bohaterze eksperymenty, żeby potem mieć pinionszki i rządzić.
Później następuje recykling. "Mucha II" podejmuje desperackie wręcz próby nawiązania do filmu Cronenberga, miejscami całkowicie bez sensu.
Martin teleportuje kolejne rzeczy, materia organiczna oczywiście zostaje przemielona w procesie i stara się ten problem zażegnać. Zakochuje się w jednej dziewuszce i mamy kalkę romansu z pierwszego filmu.
Obowiązkowym jest też, aby ciało Martina zaczęło się "rozkładać"... mimo, że i tak później zamienia się w kokon, przez co cały ten proces wydaje się być bezsensowny.
John Getz powraca w jednej scenie, żeby streścić nam co się działo w poprzednim filmie... a potem Martin dowiaduje się tego, co wiedział już od początku, czyli ,że aby się uleczyć, musi kogoś poświęcić.
Po drodze wpada debilizm pierwszy, drugi, trzeci...
Chris Walas był odpowiedzialny za efekty specjalne w filmie Cronenberga. Gdy w tamtym filmie urzekały one swoim realizmem, tutaj urzekają swoją gumowatością.
I znowu, wisienką na torcie jest przeobrażony Martin Brundle, który ni chuja nie wygląda jak wielka mucha, a raczej jak... jakiś jaszczur. Poważnie.
Tak, czy owak z jego transformacją zaczyna się prawdziwa zabawa, bo dostajemy solidny, sztampowy monster movie z kilkoma niezłymi scenami gore.
Zauważyłem coś ciekawego odnośnie muzyki!
Skomponowana została przez Christophera Younga i, choć na pierwszy rzut oka stara się ona imitować kompozycję Howarda Shore'a, tak bardzo łatwo dostrzec podobieństwa do ścieżki dźwiękowej z pierwszego "Hellraisera". Pan Young zwyczajnie nieco przerobił już gotowe motywy.
A propos powtarzania tych samych błędów - ZNOWU MAMY HAPPY END!
... a niech to szlag!
No, ale czy ten film robi coś dobrze? Cokolwiek?
Cóż... fundamentalna różnica między "Powrotem muchy", a "Muchą II" jest to, że "Mucha II" jest przynajmniej zabawna. Ten film, mimo wszystko wciąga, bo ma sympatycznego bohatera. Martin Brundle jest pociesznym dziwakiem jak jego ojciec, ale w nieco inny sposób. Eric Stoltz dał tej roli coś od siebie.
Trudno uwierzyć, że dwa sequele, jakby nie patrzeć, tego samego filmu popełniły dokładnie te same błędy mimo upływu tak wielu lat. Może to było celowe? Nie mam pojęcia.
"Mucha II" w pewnych kręgach uchodzi za film kultowy i po części rozumiem dlaczego. Jako sztampowy monster movie do pośmiania się jest w porządku. Jako sequel do filmu Cronenberga już nie. Nie tylko w kwestiach realizacyjnych te filmy odstają od siebie, ale także w kwestii scenariusza, historii, podejścia i w ogóle tonu.
Dla wyrozumiałych kinomanów.
Powrót muchy (1959) reż. Edward Bernds
Czy jest tu ktoś, kto pamięta moją recenzję "Muchy" Kurta Neumanna? To był, przynajmniej na swoje czasy bardzo mocny i szokujący film. Dziś nieco się postarzał, ale nadal uważam go mimo wszystko za coś wartościowego. I jak się domyślacie - swego czasu był hitem, więc logicznym było planowanie sequela.
Ten nadszedł rok później...
Akcja "Powrotu muchy" dzieje się 15 lat po wydarzeniach z filmu Neumanna.
Bohaterem jest Philippe Delambre, syn Andre. Poznaje prawdę o śmierci ojca i postanawia kontynuować jego dzieło. Wraz ze wspólnikiem i na przekór dobrym radom wujka Francois odbudowuje maszynę. Nie wie jednak, że jego wspólnik chce mu ową maszynę zapieprzyć i opchnąć... na czarnym rynku, I guess.
Już po samym rysie fabularnym widać, że "oryginalny horror" zniknął na dobre. In fact, "Powrót..." jest pozbawiony absolutnie wszystkiego, co czyniło oryginał tak interesującym.
Przede wszystkim nie ma bohatera. Philippe jest pozbawionym osobowości bucem, w dodatku mdłym, a co za tym idzie cała historia jest mdła.
Wiecie, to nie jest tak, że potrzeba wielce oryginalnej historii, żeby utrzymać widza przed ekranem. Nie. Gdy ma się do dyspozycji ciekawego, sympatycznego bohatera, to widz będzie chciał jego losy poznawać, jak sztampowe i głupie by nie były.
Fabuła w dużej mierze opiera się na tym, że Philippe odkrywa fakty, które my już znamy, kłóci się z wujkiem i gotów jest doprowadzić rodzinną firmę do ruiny, byleby swój maszynkę do teleportacji skończyć.
Nic nowego w temacie powiedziane nie zostało, za to czeka nas recykling tych samych pomysłów, wykonanych stokroć gorzej. Braki w budżecie widoczne są zarówno w efektach specjalnych, które względem oryginału zrobiły absurdalny krok do tyłu oraz w braku kolorowych zdjęć. Gdy pierwsza "Mucha" kręcona była w kolorze, tak "Powrót..." jest znów w czerni i bieli.
Najlepszym podsumowaniem niech będzie charakteryzacja człowieka-muchy ze swoją wielką głową.
Ale, gdybyście jeszcze mieli wątpliwości, że jest to film wymuszony i zrobiony bez pomysłu i polotu, zostaje cały akt trzeci wraz z zakończeniem. Wtedy to bowiem... powraca człowiek-mucha. I co robi? Wychodzi, odnajduje ludzi, którzy zrobili go w ciula, zabija ich, wraca, mamy ostatnią teleportację i happy-end... a wszystko to przebiega tak bardzo bez emocji i w ogóle... bez niczego. Poważnie. Bez niczego. To najbardziej jałowe zakończenie jakie widziałem. Pustka emocjonalna.
Są tylko dwa dobre elementy tego "widowiska" - Vincent Price powraca i jest świetny, nawet jeśli nie odgrywa praktycznie żadnej roli w historii, a czarno-białe zdjęcia prezentują się naprawdę, naprawdę ładnie.
"Powrót muchy" można by rozważać w kategorii 'tak złe, że aż dobre', bo ma na to wszelkie zadatki. Głupią intrygę, beznadzieją charakteryzację, wylewające się z ekrany hektolitry campu... ale jest skurwysyńsko nudny i prędzej zaśniecie niż chociaż raz się zaśmiejecie.
Nie warto.
Ten nadszedł rok później...
Akcja "Powrotu muchy" dzieje się 15 lat po wydarzeniach z filmu Neumanna.
Bohaterem jest Philippe Delambre, syn Andre. Poznaje prawdę o śmierci ojca i postanawia kontynuować jego dzieło. Wraz ze wspólnikiem i na przekór dobrym radom wujka Francois odbudowuje maszynę. Nie wie jednak, że jego wspólnik chce mu ową maszynę zapieprzyć i opchnąć... na czarnym rynku, I guess.
Już po samym rysie fabularnym widać, że "oryginalny horror" zniknął na dobre. In fact, "Powrót..." jest pozbawiony absolutnie wszystkiego, co czyniło oryginał tak interesującym.
Przede wszystkim nie ma bohatera. Philippe jest pozbawionym osobowości bucem, w dodatku mdłym, a co za tym idzie cała historia jest mdła.
Wiecie, to nie jest tak, że potrzeba wielce oryginalnej historii, żeby utrzymać widza przed ekranem. Nie. Gdy ma się do dyspozycji ciekawego, sympatycznego bohatera, to widz będzie chciał jego losy poznawać, jak sztampowe i głupie by nie były.
Fabuła w dużej mierze opiera się na tym, że Philippe odkrywa fakty, które my już znamy, kłóci się z wujkiem i gotów jest doprowadzić rodzinną firmę do ruiny, byleby swój maszynkę do teleportacji skończyć.
Nic nowego w temacie powiedziane nie zostało, za to czeka nas recykling tych samych pomysłów, wykonanych stokroć gorzej. Braki w budżecie widoczne są zarówno w efektach specjalnych, które względem oryginału zrobiły absurdalny krok do tyłu oraz w braku kolorowych zdjęć. Gdy pierwsza "Mucha" kręcona była w kolorze, tak "Powrót..." jest znów w czerni i bieli.
Najlepszym podsumowaniem niech będzie charakteryzacja człowieka-muchy ze swoją wielką głową.
Ale, gdybyście jeszcze mieli wątpliwości, że jest to film wymuszony i zrobiony bez pomysłu i polotu, zostaje cały akt trzeci wraz z zakończeniem. Wtedy to bowiem... powraca człowiek-mucha. I co robi? Wychodzi, odnajduje ludzi, którzy zrobili go w ciula, zabija ich, wraca, mamy ostatnią teleportację i happy-end... a wszystko to przebiega tak bardzo bez emocji i w ogóle... bez niczego. Poważnie. Bez niczego. To najbardziej jałowe zakończenie jakie widziałem. Pustka emocjonalna.
Są tylko dwa dobre elementy tego "widowiska" - Vincent Price powraca i jest świetny, nawet jeśli nie odgrywa praktycznie żadnej roli w historii, a czarno-białe zdjęcia prezentują się naprawdę, naprawdę ładnie.
"Powrót muchy" można by rozważać w kategorii 'tak złe, że aż dobre', bo ma na to wszelkie zadatki. Głupią intrygę, beznadzieją charakteryzację, wylewające się z ekrany hektolitry campu... ale jest skurwysyńsko nudny i prędzej zaśniecie niż chociaż raz się zaśmiejecie.
Nie warto.
sobota, 13 lutego 2016
Nieśmiertelny: Źródło (2007) reż. Brett Leonard
Miesiac sequeli trwa.
Postanowiłem tym razem zanurzyć się po uszy w fekaliach. Jeśli jeszcze tego filmu nie widzieliście, śpieszę z wyjaśnieniem: "Nieśmiertelny: Źródło" to gówno wymieszane ze szczynami i tyfusem, na dodatek zamknięte w nagrzanym samochodzie. Istne kurewstwo kinematografii i każdy fan serii przyzna mi rację.
Zaczynamy w niedalekiej przyszłości, gdzie świat pogrąża się w chaosie. Ma to zwiastować pojawienie się Źródła, czyli miejsca, z którego wzięła się nieśmiertelność... cóż, Nieśmiertelnych.
Znany z serialu Methos zbiera grupę, składającą się z:
- informatyka z absurdalnie przegiętym brytyjskim akcentem,
- metroseksualnego księdza-padalca z najbardziej kuriozalną fryzurą w historii kinematografii,
- Duncana McLeoda oraz jego żony.
Tak... Duncan znów ma kolejną wielką miłość, która bierze się kompletnie znikąd. Ma ona wizje dotyczące Źródła, bo scenariusz desperacko stara się nam wmówić, że jest ona ważna. A jeśli wydaje wam się, że to też wzięło się znikąd i nie zostaje nigdy wyjaśnione, powiem tylko... get use to it.
Przeciwnikiem Nieśmiertelnych jest Strażnik Źródła, który jest miksem pomiędzy Kurganem, a Flashem - posiada superszybkość i jest zdrowo pieprznięty. To kolejny przegięty złoczyńca, jakich w tej serii jest wiele... ale to akurat zaliczam na plus, bo miejscami jest zabawny.
Na początku widzimy go noszącego wokół głowy wielki żelazny kołnierz, który skutecznie uniemożliwia upierdolenie mu łba. Ale, gdy zabija pierwszego nieśmiertelnego, ściąga go i nigdy więcej już go nie zakłada.
Już Spoony zwrócił na to uwagę. Nazywa się to "strzelba Czechowa".
Tyle bezsensownego gówna przewala się przez ten film, że trudno jest wszystko wymienić. Masa rzeczy dzieje się 'bo tak' i niezostaje nigdy wyjaśniona.
Legenda o Źródle jest ponoć wszystkim Nieśmiertelnym dobrze znana... dlatego też nie zostaje wspomniana, aż do piatego filmu cyklu.
Im bliżej Źródła Nieśmiertelni są, tym bardziej śmiertelni się stają. Wyższa logika.
Nigdy nie dowiadujemy się też, co takiego fantastycznego w tym Źródle jest. Pojawia się, wszyscy chcą się do niego dostać, tylko... czemu? Jak to się ma do Zgromadzenia? Jak to się ma do "może zostać tylko jeden"? Czy wszystko to, co znamy, wszystkie zasady idą w tym momencie do kosza?
I nie.. zakończenie również nie udziela nam jakichkolwiek wyjaśnień.
"Nieśmiertelny: Źródło" postawił sobie za punkt honoru wyjebanie wszystkiego co ikoniczne w "Nieśmiertelnym".
Katana Duncana zostaje złamana w połowie filmu, potem walczy on jakimiś dwoma nożami. Znany z serialu Joe Dawson ginie.
Na koniec zostają covery piosenek Queen. Zgwałcone zostają "Princes of the universe" oraz "Who wants to live forever" przy napisach końcowych. Na YouTubie sobie znajdziecie, więc jeśli chcecie się wykrwawić przez uszy, to posłuchajcie.
Efekty specjalne są kosmicznie gówniane. Od greenscreenów, po animacje Przyśpieszeń.
Strona wizualna filmu to brud i mrok, plus jeszcze użycie pastelowych kolorów. Nie wiem, czy film miał być komiksowy, czy "artystyczny", ale się to kupy nie trzyma... albo trzyma i to aż za bardzo.
Montaż również jest skopany. Przyśpieszanie taśmy, slow-motion, dziwaczne powtarzanie kilku sekundowych sekwencji, przeskakiwanie klatek - wszystko to bywa cholernie uciążliwe i sprawia wrażenie, jakby film się zacinał. Serio, gdy oglądałem to ścierwo po raz pierwszy, przy pewnej scenie myślałem, że komputer zaczyna mi się wieszać.
Wisienką na torcie jest finałowy pojedynek ze Strażnikiem, przywodzący na myśl kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem, albo Tomem i Jerrym.
Ale czy jest w tym filmie coś dobrego? Cokolwiek?
Aktorstwo jest nie najgorsze. Znajome twarzyczki wciąż nie zawodzą, a nowi aktorzy radzą sobie nawet nieźle. To nie ich wina, że ich postacie potrafią być całkowicie jednowymiarowe.
Strażnik mnie rozbawił kilka razy, więc jego postać zaliczam na plus.
Muzyka, za wyjątkiem coverów całkiem mi się podobała, zdecydowanie to najjaśniejszy punkt w całej tej kloace.
"Nieśmiertelny: Źródło" rzeźnicko rozprawia się z serią, dobija ją i wysysa ostatnie, najmniejsze resztki godności jakie kiedykolwiek miała. Dla niektórych może to być tak złe, że aż dobre.
Mnie najbardziej przeraża fakt, że kiedyś uznałem ten film za dobry. Były to czasy gimnazjum i... dzięki Bogu zmądrzałem.
Ten film powinno się spuścić w kiblu... z nadzieją, że nie rozsadzi kanalizacji swoją chujowością.
Postanowiłem tym razem zanurzyć się po uszy w fekaliach. Jeśli jeszcze tego filmu nie widzieliście, śpieszę z wyjaśnieniem: "Nieśmiertelny: Źródło" to gówno wymieszane ze szczynami i tyfusem, na dodatek zamknięte w nagrzanym samochodzie. Istne kurewstwo kinematografii i każdy fan serii przyzna mi rację.
Zaczynamy w niedalekiej przyszłości, gdzie świat pogrąża się w chaosie. Ma to zwiastować pojawienie się Źródła, czyli miejsca, z którego wzięła się nieśmiertelność... cóż, Nieśmiertelnych.
Znany z serialu Methos zbiera grupę, składającą się z:
- informatyka z absurdalnie przegiętym brytyjskim akcentem,
- metroseksualnego księdza-padalca z najbardziej kuriozalną fryzurą w historii kinematografii,
- Duncana McLeoda oraz jego żony.
Tak... Duncan znów ma kolejną wielką miłość, która bierze się kompletnie znikąd. Ma ona wizje dotyczące Źródła, bo scenariusz desperacko stara się nam wmówić, że jest ona ważna. A jeśli wydaje wam się, że to też wzięło się znikąd i nie zostaje nigdy wyjaśnione, powiem tylko... get use to it.
Przeciwnikiem Nieśmiertelnych jest Strażnik Źródła, który jest miksem pomiędzy Kurganem, a Flashem - posiada superszybkość i jest zdrowo pieprznięty. To kolejny przegięty złoczyńca, jakich w tej serii jest wiele... ale to akurat zaliczam na plus, bo miejscami jest zabawny.
Na początku widzimy go noszącego wokół głowy wielki żelazny kołnierz, który skutecznie uniemożliwia upierdolenie mu łba. Ale, gdy zabija pierwszego nieśmiertelnego, ściąga go i nigdy więcej już go nie zakłada.
Już Spoony zwrócił na to uwagę. Nazywa się to "strzelba Czechowa".
Tyle bezsensownego gówna przewala się przez ten film, że trudno jest wszystko wymienić. Masa rzeczy dzieje się 'bo tak' i niezostaje nigdy wyjaśniona.
Legenda o Źródle jest ponoć wszystkim Nieśmiertelnym dobrze znana... dlatego też nie zostaje wspomniana, aż do piatego filmu cyklu.
Im bliżej Źródła Nieśmiertelni są, tym bardziej śmiertelni się stają. Wyższa logika.
Nigdy nie dowiadujemy się też, co takiego fantastycznego w tym Źródle jest. Pojawia się, wszyscy chcą się do niego dostać, tylko... czemu? Jak to się ma do Zgromadzenia? Jak to się ma do "może zostać tylko jeden"? Czy wszystko to, co znamy, wszystkie zasady idą w tym momencie do kosza?
I nie.. zakończenie również nie udziela nam jakichkolwiek wyjaśnień.
"Nieśmiertelny: Źródło" postawił sobie za punkt honoru wyjebanie wszystkiego co ikoniczne w "Nieśmiertelnym".
Katana Duncana zostaje złamana w połowie filmu, potem walczy on jakimiś dwoma nożami. Znany z serialu Joe Dawson ginie.
Na koniec zostają covery piosenek Queen. Zgwałcone zostają "Princes of the universe" oraz "Who wants to live forever" przy napisach końcowych. Na YouTubie sobie znajdziecie, więc jeśli chcecie się wykrwawić przez uszy, to posłuchajcie.
Efekty specjalne są kosmicznie gówniane. Od greenscreenów, po animacje Przyśpieszeń.
Strona wizualna filmu to brud i mrok, plus jeszcze użycie pastelowych kolorów. Nie wiem, czy film miał być komiksowy, czy "artystyczny", ale się to kupy nie trzyma... albo trzyma i to aż za bardzo.
Montaż również jest skopany. Przyśpieszanie taśmy, slow-motion, dziwaczne powtarzanie kilku sekundowych sekwencji, przeskakiwanie klatek - wszystko to bywa cholernie uciążliwe i sprawia wrażenie, jakby film się zacinał. Serio, gdy oglądałem to ścierwo po raz pierwszy, przy pewnej scenie myślałem, że komputer zaczyna mi się wieszać.
Wisienką na torcie jest finałowy pojedynek ze Strażnikiem, przywodzący na myśl kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem, albo Tomem i Jerrym.
Ale czy jest w tym filmie coś dobrego? Cokolwiek?
Aktorstwo jest nie najgorsze. Znajome twarzyczki wciąż nie zawodzą, a nowi aktorzy radzą sobie nawet nieźle. To nie ich wina, że ich postacie potrafią być całkowicie jednowymiarowe.
Strażnik mnie rozbawił kilka razy, więc jego postać zaliczam na plus.
Muzyka, za wyjątkiem coverów całkiem mi się podobała, zdecydowanie to najjaśniejszy punkt w całej tej kloace.
"Nieśmiertelny: Źródło" rzeźnicko rozprawia się z serią, dobija ją i wysysa ostatnie, najmniejsze resztki godności jakie kiedykolwiek miała. Dla niektórych może to być tak złe, że aż dobre.
Mnie najbardziej przeraża fakt, że kiedyś uznałem ten film za dobry. Były to czasy gimnazjum i... dzięki Bogu zmądrzałem.
Ten film powinno się spuścić w kiblu... z nadzieją, że nie rozsadzi kanalizacji swoją chujowością.
wtorek, 9 lutego 2016
Hellraiser: Hellworld.com (2005) reż. Rick Bota
Udało nam się! Zabrnęliśmy do samego końca! I wiecie co nas czeka? Gówno!
Zaskoczeni? Nie powinniście się tak czuć. Czego można się spodziewać po ostatniej części długiego cyklu horroru?
"Hellraiser: Hellworld.com" powstawał w tym samym czasie co "Hellraiser: Deader". Oba filmy zostały chyba też wydane w tym samym czasie. Cóż za pazerność!
I tak, ten film jest o wiele gorszy, a to dzięki Joelowi Soissonowi, producentowi z Dimension Studios. Facet ma niebywały talent, niemal każdy film, do którego przyłożył łapy był katastrofą. Mowa tu o "Koszmarze z ulicy Wiązów 2", "Highlander: Endgame" (do którego także pisał scenariusz), oraz sequelach trylogii "Draculi 2000".
W "Hellworld.com" grupa nastolatków ma obsesję na punkcie pewnej gry, która została zainspirowana własnie Cenobitami i kostką Lemerchanta i należy to rozumieć dosłownie.
Zapewne teraz zadajecie sobie pytanie "JAK!?", ale nie bójcie się, będziecie je sobie zadawać bardzo często.
Sielanka trwa dopóki jeden z grupki nastolatków nie popełnia samobójstwa. Trzy lata później wszyscy zostają zaproszeni na imprezę dla fanów owej gry, która ma odbyć się w wielkiej starej posiadłości uchodzącej za nawiedzoną.
Krótko mówiąc, "Hellworld.com" jest kolejnym horrorem o grupie wkurzających nastolatków, którzy trafiają do nawiedzonego domu i dziwne gówno zaczyna ich zabijać.
Najpierw nasz światopogląd zostaje wywrócony do góry nogami, a potem dostajemy, bądź co bądź, sztampową fabułkę z postaciami, które mamy głęboko w dupie. Żaden poprzedni "Hellraiser" nie osiągnął takiego fabularnego dna.
Doceniam kilka klimatycznych scen, ale to tylko momenty.
Dostajemy wielki TWIST na koniec, który wywraca wszystko do góry nogami... no i wywraca wszystko do góry nogami... i zostawia nas z wielki "What the Fuck!?"... ale jak się nad nim troszkę dłużej zastanowimy to dojdziemy do wniosku, że to bardzo głupi TWIST.
Dziw bierze, że do tej pierdółki udało się zatrudnić Lance'a Henriksena.
Ciekawostka - gra tutaj młody Henry Cavill.
A gdzie w tym wszystkim jest Pinhead?
Cóż, poprzednim razem nie było go zbyt wiele, ale jakiś udział w całej historii jednak miał. w "Hellworld.com" nie bierze on żadnego udziału we właściwej akcji, pojawia się na końcu przywołany przypadkowo i zabija naszego bad-guya... i to wszystko.
"Hellriaser: Hellworld.com" jest bezwartościowym filmem i najsłabszym jaki się w tej serii ukazał. Nie jest on jednak jakoś obraźliwie zły. To sztampowa historyjka, solidnie zrealizowana, która z "Hellraiserem" nie ma praktycznie nic wspólnego.
Nie lubię i nie polecam.
Zaskoczeni? Nie powinniście się tak czuć. Czego można się spodziewać po ostatniej części długiego cyklu horroru?
"Hellraiser: Hellworld.com" powstawał w tym samym czasie co "Hellraiser: Deader". Oba filmy zostały chyba też wydane w tym samym czasie. Cóż za pazerność!
I tak, ten film jest o wiele gorszy, a to dzięki Joelowi Soissonowi, producentowi z Dimension Studios. Facet ma niebywały talent, niemal każdy film, do którego przyłożył łapy był katastrofą. Mowa tu o "Koszmarze z ulicy Wiązów 2", "Highlander: Endgame" (do którego także pisał scenariusz), oraz sequelach trylogii "Draculi 2000".
W "Hellworld.com" grupa nastolatków ma obsesję na punkcie pewnej gry, która została zainspirowana własnie Cenobitami i kostką Lemerchanta i należy to rozumieć dosłownie.
Zapewne teraz zadajecie sobie pytanie "JAK!?", ale nie bójcie się, będziecie je sobie zadawać bardzo często.
Sielanka trwa dopóki jeden z grupki nastolatków nie popełnia samobójstwa. Trzy lata później wszyscy zostają zaproszeni na imprezę dla fanów owej gry, która ma odbyć się w wielkiej starej posiadłości uchodzącej za nawiedzoną.
Krótko mówiąc, "Hellworld.com" jest kolejnym horrorem o grupie wkurzających nastolatków, którzy trafiają do nawiedzonego domu i dziwne gówno zaczyna ich zabijać.
Najpierw nasz światopogląd zostaje wywrócony do góry nogami, a potem dostajemy, bądź co bądź, sztampową fabułkę z postaciami, które mamy głęboko w dupie. Żaden poprzedni "Hellraiser" nie osiągnął takiego fabularnego dna.
Doceniam kilka klimatycznych scen, ale to tylko momenty.
Dostajemy wielki TWIST na koniec, który wywraca wszystko do góry nogami... no i wywraca wszystko do góry nogami... i zostawia nas z wielki "What the Fuck!?"... ale jak się nad nim troszkę dłużej zastanowimy to dojdziemy do wniosku, że to bardzo głupi TWIST.
Dziw bierze, że do tej pierdółki udało się zatrudnić Lance'a Henriksena.
Ciekawostka - gra tutaj młody Henry Cavill.
A gdzie w tym wszystkim jest Pinhead?
Cóż, poprzednim razem nie było go zbyt wiele, ale jakiś udział w całej historii jednak miał. w "Hellworld.com" nie bierze on żadnego udziału we właściwej akcji, pojawia się na końcu przywołany przypadkowo i zabija naszego bad-guya... i to wszystko.
"Hellriaser: Hellworld.com" jest bezwartościowym filmem i najsłabszym jaki się w tej serii ukazał. Nie jest on jednak jakoś obraźliwie zły. To sztampowa historyjka, solidnie zrealizowana, która z "Hellraiserem" nie ma praktycznie nic wspólnego.
Nie lubię i nie polecam.
Subskrybuj:
Posty (Atom)