"Hellraiser: Deader" jest już takim punktem w serii, gdzie jest ona podtrzymywana przy życiu iście desperackimi metodami. Jak bardzo?
Niejaki Neal Marshall Steven napisał scenariusz do pewnego horroru. Producenci z Dimension zatrudnili pewnego gościa, aby ten, do skryptu Stevena dopisał Pinheada i kostkę Lemarchanta. No i sequel "Hellraisera" był gotowy.
Reporterka Amy Klein zostaje wysłana do Rumunii, aby zbadać sektę "Śmierciowców", na czele których stoi tajemniczy Winter, mający zdolność przywracania zmarłych do życia... i gdzieś w tym wszystkim jest kostka i Cenobici.
Z "Deader" jest taki problem, że jako samodzielny B-klasowy filmik jakoś sobie radzi.
Scenariusz nie rzuca żadnymi świeżymi motywami. Bohaterka prowadzi śledztwo, w skutek czego dziwne rzeczy, wliczając w to sny i wizje, rzucają ją w różne miejsca, gdzie dziać będą się kolejne dziwne rzeczy... - oklepanych 'wtf' momentów jest bardzo dużo.
A jednak ma to swój klimat i w jakiś sposób mnie ta mało oryginalna historyjka wciągała. Zwyczajnie oglądało się to przyjemnie. Podobało mi się, że przeszłość Amy została opowiedziana nam w taki, a nie inny sposób, zamiast jakieś ekspozycji.
Film znowu zarzucił dwoma, czy trzema nawiązaniami do klasycznych części, na przykład mamy aluzję do rodziny Lemerchantów.
Z drugiej zaś strony zdajemy sobie sprawę z tego jak niewiele ma to z "Hellraiserem" wspólnego. Cały czas gryzie nas, że Pinhead jest wepchnięty do historii na siłę i nic konkretnego nie robi.
Nędzne efekty komputerowe potrafią wywołać salwę śmiechu i drażnią bardziej niż w "Inferno" i "Hellseekerze".
Aktorsko jest drewnianie. Doug Bradley zstępuje do tej pozbawionej aktorskiego talentu otchłani niczym anioł.
"Deader" nie jest filmem, który bym komukolwiek polecił, bo i po co? Jako horror do obejrzenia z braku laku i zapomnienia - czemu nie. Do serii nie wnosi niczego, oprócz bycia początkiem jej końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz