środa, 24 lutego 2016

Omen (1976) reż. Richard Donner

Tyle gówna, co w tym miesiącu, jeszcze nigdy się przez mojego bloga nie przewaliło. No, ale w sumie czego się spodziewałem robiąc "miesiąc sequeli"? Nawet jeżeli podchodziłem do danego filmu z wyrozumiałością, tak trzeba przyznać, nie były to wcale górnolotne pozycje.
Ostatni omawiany przeze mnie film dobił mnie tak mocno, że stwierdziłem - koniec z tym!

Dlatego też dzisiaj przypomnę wam o klasyce przez duże K.
Rzym, szóstego czerwca o szóstej rano przychodzi na świat dziecko Roberta Thorn'a. Przychodzi na świat... martwe. Dyplomata w tajemnicy przed swoją żoną adoptuje osierocone niemowlę, które urodziło się w tym samym czasie. Nie wie, że z malutkim Damienem jest coś nie tak... i to bardzo nie tak...
Rodzinna sielanka trwa w najlepsze, do czasu, gdy chłopak ma 5 lat. Wtedy zaczyna się ciąg tragicznych, aczkolwiek dziwnych zdarzeń.
Richard Donner to wszechstronny reżyser. Potrafi nakręcić zarówno kiczowaty, pocieszny film o komiksowym bohaterze, czytaj "Supermana", jak i dojrzały i miażdżący swoim klimatem horror.
Atmosfera w "Omenie" to kwintesencja słowa "demoniczność", a osiągnięta niezwykle subtelnymi metodami.

Przede wszystkim scenariusz doskonale wie, jak zagrać na emocjach widza. Przedstawiona jest nam szczęśliwa, zamożna rodzina, sielanka trwa, mały Damien kończy 4 lata... i spada pierwszy cios.
Opiekunka do dziecka popełnia samobójstwo, dziwny duchowny nachodzi Roberta i wygaduje mu o apokalipsie, mały Damien zaczyna dostaje ataku paniki w pobliżu kościoła... a pani Thorn zaczyna znosić to coraz gorzej i posądza o wszystko własne, jak się jej wydaje, dziecko.
Teraz, gdy te postacie dobrze poznaliśmy, gdy się do nich przywiązaliśmy, o wiele bardziej jesteśmy zaangażowani nie tylko w tragedię, ale też tajemnicę i o wiele bardziej odczuwamy towarzyszące wszystkiemu napięcie.
Tego ostatniego jest tutaj najwięcej, bo, jak się okazuje diabelska świta może być wszędzie i należeć do niej może dosłownie każdy. Tak samo diabelskie moce mogą dosięgnąć każdego w dowolnej chwili i w dowolny sposób.
Zastanawia jednak to, czy wszystkie wypadki spowodowane są przez samego Damiena? Czy on jest świadomy tego, co się wokół niego dzieje, czy też może nie? To zastanawia, zwłaszcza gdy pomyśli się o sequelach...

"Omen" to obraz subtelny, ale nie bojący się przypieprzyć jakąś mocną, makabryczną sceną.
Wszystkie występujące w tym filmie są już ikoniczne, więc... raczej nie mam tu nic do powiedzenia.

Na koniec zostaje strona audiowizualna.
Nagrodzona Oscarem ścieżka dźwiękowa zbiera zarówno satanistyczne chóry, melodie delikatne dla uszu, jak i te cholernie dosadne i głośne, zdolne uczynić każdą scenę tykającą bombą zegarową.
Aktorstwo jest dopracowane do perfekcji i tyczy się to każdego. Na największe uznanie jednak zasługuje Billie Whitelaw w roli najstraszniejszej opiekunki do dzieci w historii oraz malutki Harvey Stephens jako Damien. Demoniczna aura otacza tego malca, to zdumiewające, żeby pięciolatek zagrał tak dobrze TAKĄ rolę.
Iście mordercze spojrzenie

Gdy obejrzałem ten film po raz pierwszy miałem 6, czy 7 lat. Tak... od dziecka wiedziałem co dobre.
Już wtedy się w tym filmie zakochałem, a ilekroć go sobie odświeżam (praktycznie co rok lub częściej) za każdym razem mam ciarki na plecach i myślę sobie - "Jaki ten film jest zajebisty!"
"Omen" nic się nie postarzał. To wciąż oryginalne podejście do tematu i efektowny horror, którego poszczególne sceny stały się już ikonami kina grozy.
W dziedzinie okultyzmu i satanizmu - na pierwszym miejscu razem z "Egzorcystą".


.... a remake był chujowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz