wtorek, 31 marca 2015

Jak "Gwiezdne Wojny" trzymają się po latach?

Temat na ten wpis wybrałem sobie dziwny, ale od dłuższego czasu chodziło mi to po głowie, więc podzielę się z wami moimi przemyśleniami. "Gwiezdne Wojny" każdy chyba zna, a jak nie, to sam sobie zrobił krzywdę. Myślałem o tym, żeby te filmy zrecenzować jeden po drugim, ale Klasyczne trzy części są dla mnie jak jedna nierozłączna całość i trudno jest mi mówić o każdym z filmów z osobna, nie powtarzając się przy tym.

Postanowiłem ostatnimi czasy odświeżyć sobie klasyk dzieciństwa i przyjrzeć mu się surowym okiem recenzenta. Stara Trylogia to, po latach, wciąż świetne filmy. Były to czasy, gdy mózg Geogre'a Lucasa nie został spłukany w kiblu przez Hollywoodzkie hieny. Wykreował on niesamowity świat i obsadził w nim science-fiction jakiego nigdy przedtem nie było. Nic dziwnego, że stało się takim fenomenem.

Starą Trylogię miałem szczęście odnaleźć w, tak zwanej Unaltered Edition, która prezentowała filmy w swoich pierwotnych wersjach, bez zrobionego w CGI bullshitu, który z biegiem lat Lucas wpakował do tych filmów. To znaczy, że pod koniec "Powrotu Jedi" widzimy Sebastiana Shawa, w "Imperium kontratakuje" imperatora gra Clive Revill, miasto w chmurach praktycznie nie ma żadnych okien i tak dalej.

Jeśli chodzi o efekty specjalne to te wcale się tak bardzo nie postarzały. Greenscreny wciąż pozostają ledwo widoczne, a praktyczne efekty specjalne wciąż wyglądają imponująco. To wręcz realizacyjny popis. Lucas, Kershner i Marquand wykonali każdy z filmów po mistrzowsku. Wszystkie kukiełki, gigantyczna scenografia, tysiące statystów, modele, to wszystko naprawdę zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Widać ile wysiłku zostało włożonych w te filmy i chylę przed tym czoło.

"Gwiezdne Wojny" to także idealny przykład jak stworzyć interesujący świat i zapadających w pamięć bohaterów, którzy ewoluują z filmu na film. Wszystko rozpisane jest idealnie. Dostajemy nie za dużo i nie za mało. Tyle by dał radę uciągnąć to budżet i tyle by widz nie odczuwał niedosytu.
Luke Skywalker to wręcz podręcznikowy przykład protagonisty, który wyrusza na wędrówkę by stać się bohaterem, wzorem moralności, i tak dalej. W każdym z tych filmów prezentuje się on zupełnie inaczej.
Nasz antagonista to bad-ass jak należy, budzi on respekt, jest realnym zagrożeniem dla bohaterów i dostaje porządne backstory, zostawiając jednak dużo w cieniu tajemnicy.
To nie są jednak typowe filmy sci-fi. Zawierają one mnóstwo elementów fantasy i baśniowych i właśnie to czyni te filmy wyjątkowymi. Biorą dwa odległe od siebie koncepty i łączą w coś pięknego. To tak naprawdę baśń ze wszystkimi charakterystycznymi elementami, tylko obsadzona w takim futurystycznym świecie.

Po latach odkryłem te filmy na nowo i jarałem się podczas oglądania tak, jak pewnie jarali się wszyscy te 30 lat temu. To świetnie napisane filmy, świetnie wykreowany świat i filmowy majstersztyk na wielu poziomach.
Jasne, ktoś mógłby się pokusić o stwierdzenie, że filmy te olały wszelkie istniejące prawa fizyki ale... po co?

"Nowa Nadzieja" pięknie wprowadza nas w ten baśniowy świat, choć jest to moja najmniej ulubiona część trylogii. Ma swoje wady, jak kilka nazbyt kiczowatych dialogów, strasznie archaiczną walkę na miecze świetlne ale wciąż pozostaje lekką, porywającą przygodą, która robi to, czego nie zrobił żaden inny film.
"Imperium Kontratakuje" rozwija wszystkie wątki, jest o wiele poważniejszym i mroczniejszym filmem i przy okazji doczekało się miana jednego z najlepszych sequeli w historii. O pewnym zwrocie akcji pod koniec nie wspomnę...
"Powrót Jedi" uznawany za najsłabszą odsłonę, z powodu dość kontrowersyjnych decyzji, w mojej opinii jest rewelacyjnym zamknięciem serii i solidną klamrą łączącą wszystkie filmy. Wszystkie stworki z pałacu Jabby robią wrażenie, a akcja na Tatooine przywołuje klimat lekkiej przygody z 'Nowej nadziei". Prawdę mówiąc, nigdy nie rozumiałem narzekań ludzi na Ewoki. Są infantylne, ale nie irytujące - wprost przeciwnie. Pomagają naszym bohaterom, poza tym dobrze wpisują się w ogółem lekki baśniowy świat Trylogii. I ponad wszystko - mało który film posiada trzeci akt, w którym dzieje się aż tyle.

Piękna, 3-częściowa historia z wyjątkowego świata.

Niestety, po wieli latach Lucas postanowił nakręcić Prequele do swojego wiekopomnego dzieła. Tak powstała wyklęta przez wszystkich Nowa Trylogia. Opowiada nam ona historię, która była owiana mgiełką tajemnicy, a której chyba nikt tak naprawdę nie chciał poznawać. Była czymś pozostawionym wyobraźni widza, by mógł sam domyślać się jak do tego wszystkiego doszło... i jak się okazuje, historia ta jest nie tylko nieciekawa ale i głupia jak jasna cholera.

"Mroczne Widmo", "Atak Klonów" i "Zemsta Sithów", z naciskiem na dwa pierwsze, to kuriozalnie złe i rozczarowujące filmy, które ponoszą klęskę na każdym możliwym polu, od fabuły, aż po efekty specjalne... czyli odwrotnie do Starej Trylogii. Wyrzuca nawet do kosza klimat baśni, który czynił tamte filmy tak wyjątkowymi.

Zacznijmy od tego co było gwoździem do trumny przypadku części pierwszej. Jar-Jar miał być przerywnikiem komediowym i był nim.... tylko, że upośledzonym i wkurzającym do granic możliwości. Poza pajacowaniem, nie miał on żadnej roli w filmie. Nie miał nawet wpływu na cokolwiek. Ale w sumie, oddaje on całokształt perfekcyjnie. Zbędny i durny.
Film miał tylko jedną rzecz, którą miło wspominam. Pojedynek z Darthem Moulem to jedyna scena, którą oglądałem z ciarkami na plecach. Coś tak genialnego powinno się znajdować w o wiele lepszym filmie.

No ale Lucas uznał, że dno mulaste jest jeszcze do osiągnięcia i dostaliśmy w 2003 roku po mordzie "Atakiem Klonów".
Niby dostajemy wyjaśnienia skąd wzięli się szturmowcy i powoli zaczyna nam się rysować ponura przyszłość, ale film jest obrzydliwie nudny, pełen dialogów tak kuriozalnych, że brakuje mi przyzwoitych słów i jeszcze doprawiony z dupy wziętym romansem.
Jasne, to że Lucas dialogów pisać nie umie nie jest niczym nowym. Po "Nowej Nadziei" sam chyba zdał sobie z tego sprawę i pieczę nad "Imperium Kontratakuje" i "Powrotem Jedi" oddał osobom, które potrafiły zrobić to za niego lepiej... i zrobiły.

"Zemsta Sithów" wydała mi się najmniej bolesnym ze wszystkich filmów. Początek jakoś uchwyca zatraconego ducha Starej trylogii. To, jak Imperator dochodzi do władzy, też ogląda się z zaciekawieniem, generalnie mamy dużo mroku i dużo solidnej akcji, a nawet dramatycznych scen. Nie wiem, Lucas poczuł jakiś mały przypływ energii. Robi to wrażenie, ale wciąż rażą wady poprzedników, głupie dialogi i tak dalej... więc wychodzi z tego co najwyżej solidny popcorniak.

Pierwszym co pogrzebało te filmy to efekty specjalne. Przesyt CGI wykracza poza wszelki skale. Bluescreeny są wszędzie. WSZĘDZIE! Aktorzy cały czas grali na niebieskim tle, a cała reszta była dodawana komputerowo. Wszystko stara się być spektakularne, efektowne, byleby graficy mieli okazję się popisać. Oglądając te filmy byłem tym wszystkim przerażony. W życiu nie widziałem filmów, które były aż tak sztuczne. Nic z tego nawet nie przetrwało próby czasu i dzisiaj prezentuje się to żałośnie.

Głównym bohaterem historii Nowej Trylogii jest Anakin Skywalker, czyli przyszły Darth Vader. Sama w sobie postać to wiecznie narzekający, jęczący płaczek. Chwilami jest to tak infantylne, że można załamać ręce. Jeśli tak wyglądały początki strasznego Mrocznego Lorda to jest się czego wstydzić. Wszystko zabija też wyżej wymieniony romans, który tak naprawdę jest przyczyną tego wszystkiego. Może Lucas chciał zrobić z niego tragiczna postać, ale mógł wymyślić coś o wiele lepszego.
Gwoździem do trumny był Hayden Christensen. Przy okazji "Ataku Klonów"  wręcz wyznaczył perfekcyjnie, co oznacza brak aktorskiego talentu. Brakuje mu... wszystkiego. Dosłownie. Wypadał on tak drętwo, że to było wręcz śmieszne. Ok, zrehabilitował się przy okazji "Zemsty...", ale i tak nie byłem w stanie go kupić w tej roli. On mi zwyczajnie nie pasował z tą młodzieńczą twarzyczką i łagodnym głosem. Nie wyglądał na zalążek Mrocznego Lorda.

Jedynym aktorem, który się naprawdę dobrze spisał był Evan McGregor, w roli Obi-Wana. Odtworzył on postać Aleca Guinnessa w sposób perfekcyjny. On nim był. Nawet jego dialogi w filmach zdawały się być najmniej bolesne.

Podczas, gdy w Starej Trylogii mieliśmy jednego świetnego złoczyńcę, tak w Nowej dostajemy aż trzech... miernych. W "Mrocznym Widmie" jest Moul, który prezentuje się jak prawdziwy bad-ass i byłby świetnym złoczyńcą. Dostaje tą świetną walkę, o której wspomniałem i... ginie.
W "Ataku Klonów" jest Hrabia Dooku, który jest kompletnie pozbawiony osobowości. To czarny charakter, który jest żeby być. Jasne, Christopher Lee robi co może, byleby nadać tej postaci trochę duszy ale to jednak za mało... a i tak zostaje zabity na początku kolejnego filmu.
No i w "Zemście Sithów" dostajemy Generała Grevousa. W kreskówce Tartakowsky'ego został on naprawdę świetnie przedstawiony. To był złoczyńca na którego czekaliśmy. Nikt nie był w stanie go zatrzymać. Pojawia się w filmie i nie dostaje nawet porządnej walki na miecze. Zostaje zdmuchnięty błyskawicznie. Nie zostaje nawet przedstawiony w żaden sposób. Jeśli ktoś nie oglądał "The Clone Wars" to nie będzie wiedział kto to w ogóle jest.
Nie ma to jak zabijać dobre pomysły.

No więc, jak trzymają się "Gwiezdne Wojny" po latach? Całkiem nieźle. Stara Trylogia wciąż robi wrażenie i ją każdemu bym rekomendował... chociaż nie wiem kto tych filmów nie widział. Nową Trylogię najlepiej byłoby zakopać pod ziemią i udawać, że nigdy nie powstała. Teraz pozostaje czekać na kolejną trylogię od Disneya, z nadzieją, że zmyje ona piętno dawnej porażki.

2 komentarze:

  1. Nie powiedziałbym, że nowa trylogia jest wyklęta przez wszystkich. Nie raz i nie dwa pojawiało się wśród niektórych moich znajomych święte oburzenie na moje stwierdzenie, że te filmy to gówno i abominacja. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też znam osoby, które tych filmów bronią... nie wiem dlaczego. Ale z tego co się orientuję to nie są oni w większości.

      Usuń