poniedziałek, 20 czerwca 2016

Born to fight (1989) reż. Bruno Mattei

Gościnna recenzja autorstwa Oskara Dzikiego

Samotny weteran wojny wietnamskiej, Sam Wood, próbuje zmyć skazę jaką zostawił na nim pobyt w obozie jenieckim alkoholem i jadem węża. Wciąż buzujące w nim poczucie zemsty znajduje ujście w postaci blondwłosej dziennikarki która składa Samowi propozycję nie do odrzucenia – zemstę. Zadanie dla Wooda proste i wydawać by się mogło rutynowe, wszak nie pierwszy raz zakrada się do obozu żółtków i ratuje jeńców, w tym przypadku ojca zleceniodawczyni. Oczywiście na samym końcu będzie starcie z bossem, mówiącym z złowrogim, niemieckim akcentem Duanem.

Brzmi znajomo? Bruno Mattei aka „skopiujmy wszystko co się sprzedało w Stanach” po raz kolejny bierze sprawdzony motyw z Rambo 2. Znowu akcje osadza na imitujących wietnamską dżunglę Filipinach a w mundury czerwonych ich mieszkańców. Wszystko jest uroczo tandetne, przerysowane i nie bójmy się użyć tego słowa, słabe. Brent Huff to człowiek który idealnie pasuje do takich ról, pokazał to już w poprzednich akcyjniakach Mattei, sequelu mocno kultowego Strike Commando czy nieco mniej Cop Game. Jednak tutaj jego stylówa przypomina bardziej Indiane Jonesa niż Johna Rambo. Patrząc na ten zarost, skórzaną kamizelkę i stylowy kapelusz miałem wrażenie że porzuci on zaraz swoją misję na rzecz szukania kryształowej czaszki.

Scenariusz to przypomina raczej streszczenie najpopularniejszych skryptów filmowych panujących na Zachodzie niż coś, nad czym ktoś musiał pomyśleć dłużej niż godzinę. Przechodzimy od patetycznej, sztucznej przemowy patriotycznej do wypchanych testosteronem, sztucznych scen strzelanin i wybuchów. W świecie Bruno Mattei fizyka działa zupełnie inaczej, tutaj z potężnego M4 bez problemu strzela nawet drobna blondynka a rzucone granaty wybuchają tylko przy najmniejszym zetknięciu z ziemią. Daje nam to miraż naprawdę przezabawnych sytuacji.

Nakręcony w 1989 roku Born to Fight to kolejna cegiełka w plagiatowej ścianie pana Mattei. Dla fanów reżysera raczej pozycja obowiązkowa, choć po wcześniejszych seansach obu części Strike Commando, Duble Target, RoboWar czy wspomnianego wcześniej Cop Game  nie zaskoczy Was niczym nowym. Co więcej można tutaj mówić już o lekkim znudzeniu. Film tak zły że aż dobry, pod warunkiem że dla złego kina jesteś trochę nazbyt wyrozumiali. Może nie jest to spiżowy pomnik reżysera, ale uwierzcie mi, mogło być gorzej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz