sobota, 4 czerwca 2016

Conan Barbarzyńca (1982) reż. John Milius

Przed laty... zanim jeszcze Ameryka stała się celem ataku wszystkich kosmicznych ras, zanim powstał gówniany remake z Jasonem Momoa, była sobie seria książek autorstwa Roberta E. Howarda. A na ich podstawie powstał jeden film, który uczynił Arnolda Schwarzeneggera gwiazdą filmową. I tylko ja pisarz-amator z nieźle prosperującego bloga zdolny jestem snuć tę recenzję...
Opowiem o dwóch godzinach przygody, nierównego aktorstwa, pięknej oprawy audiowizualnej i różnorakich głupotkach.
Oto przed Wami "Conan Barbarzyńca"!

Film rozpoczyna się, gdy Conan jest jeszcze małym chłopcem. Jego plemię zostaje najechane przez kultystów pod wodzą tajemniczego czarnoksiężnika Thulsa Dooma. Osierocony Conan trafia do niewoli i zmuszony zostaje do pracy przy Kole Bólu... od czegokolwiek by ono nie było.
Conan przez całe życie wprawia wspomnianą machinę w ruch i to w jakiś sposób sprawia, że staje się wielkim, mocarnym chłopem. Przez kolejne lata swojego życia zostaje gladiatorem, a potem złodziejem. Jednoczy siły z Subotaiem i złodziejką Valerią i przysięga zemstę na Thulsa Doomie.

Fabuła w "Conanie" nie jest niczym mega skomplikowanym. Jest angażująca, ale tylko w taki solidny sposób. Przez cały film trudno o jakiś mega emocjonalny moment, trudno o to, żeby bohaterów jakoś bardzo, bardzo polubić. Wszystko wydaje się bardzo stonowane, wręcz z lekka przytłumione.
Sam Conan rysowany jest przez narratora jako ktoś wielki, przyszły bohater, i tak dalej, ale ja za cholerę nie mogłem go za takiego wziąć. I Arnold Schwarzenegger robi dobrą robotę (zwłaszcza wtedy, kiedy nie mówi), ale nie ma w nim tak dużej iskry.
No i zdarzają się różne głupotki. Film, gdy już z czymś dziwnym wyskakuje, to bierze to dosłownie z kosmosu. Na minus też można zaliczyć wszystkie ponad naturalne rzeczy, które w każdym przypadku zdają się być wepchnięte na siłę. Podobał mi się wielki wąż (to jedna z najbardziej realistycznych kukieł jakie widziałem), ale pojawia się na chwilę i równie dobrze mogłoby go nie być.
Akcji jest całe mnóstwo, ale to bardzo wizualne opowiadanie historii. Film dużą wagę przykłada do tego jak wygląda.
A wygląda ślicznie.
"Conan" to ślicznie wyglądający film. Strona wizualna wręcz kipi mitycznym klimatem przygody. Tego typu filmy zawsze robiły na mnie olbrzymie wrażenie pod względem scenografii i kostiumów i w przypadku "Conana" nie jest inaczej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że sypię samymi ogólnikami, ale inaczej nie potrafię. Najlepiej zobaczyć na własne oczy.
"Conan" ma też tendencję to rzucania różnymi klimatycznie, ładnie wyglądającymi rzeczami, które albo są zbędne, albo nie mają żadnego sensu. Gdy bohaterowie wkradają się do pałacu Thulsa Dooma to noszą ten dziwny kamulaż... pytanie tylko po co? Podczas całego zajścia Thulsa Doom zamienia się w węża i sobie wypełza przez dziurę w ścianie. Wygląda to imponująco, ale... jaki w tym cel?
Jest jednak w "Conanie" jedna taka  rzecz, którą wszyscy kochają, która jest odrębnym dziełem sztuki, i bez której ten film nie byłby taki dobry - muzyka Basila Poledourisa. To właśnie ona nadaje filmowi epickości i podnosi cały klimat do kwadratu.
"Conan Barbarzyńca" to film, który miło było sobie odświeżyć po wielu, wielu latach. Nie jest pozbawiony wad, ale posiada swój urok i na jedną głupią scenę można znaleźć masę pozytywów. Scenografie są śliczne, muzyka należy do najwybitniejszych soundtracków w historii kina, a Arnold jako tytułowy bohater radzi sobie przyzwoicie. Jest także James Earl Jones, który dostarcza świetny czarny charakter.

I tak oto po swoim sukcesie Conan doczekał się sequelu oraz wielu, wielu włoskich imitatorów, takich jak Ator - Walczący orzeł. Ale to już inna historia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz