poniedziałek, 28 września 2015

Halloween (1978) reż. John Carpenter

"Halloween" to jeden z ważniejszych przedstawicieli horroru, nakręcony przez wybitnego reżysera. To dzięki Johnowi Carpenterowi slasherowy morderca mógł być istotą ponad naturalną.
Ciężko się pisze takie recenzje. Każdy na pewno chociaż o tym filmie słyszał, a jego wpływ na gatunek widoczny jest do dziś.

W wieku sześciu lat Michael Myers w noc Halloween brutalnie morduje swoją siostrę. Po tym zajściu zamienia się w warzywo. Mimo to, badający go psychiatra, dr Loomis, określa chłopca jako wcielenie zła. Wszyscy to bagatelizują, bo chłopak nie wykazuje żadnych groźnych zachowań. Zostaje przeniesiony do sanatorium Smiths Groove, gdzie czekać będzie na swój proces.
Mija 15 lat i w nocy z 30 na 31 października 1978 roku, Michael zbiega ze szpitala i udaje się do swojego rodzinnego miasta. Dr. Loomis rusza w ślad za nim, starając się zapobiec kolejnym mordom.

W pierwszej scenie reżyser oddaje hołd protoplaście slashera, jakim jest giallo. Carpenter eksponuje atuty swojego dzieła już na samym początku.
Soundtrack "Halloween" stał się rzeczą ikoniczną i wszędzie rozpoznawalną, przy okazji pokazał, że Carpenter jest nie tylko świetnym reżyserem, ale i kompozytorem.

Atmosfera mroku i tajemniczości jest gęsta jak mgła i, wraz z napięciem, budowana jest z niezwykłą subtelnością. Jest mnóstwo scen, gdzie widzimy Michaela obserwującego swoje ofiary. Jest tam na kadrach, na drugim i trzecim planie, zasiewając u widza ziarno niepewności co chwila.
Jest to zabieg niezwykle udany i film nie nudzi ani przez minutę, co jest niezwykłe, bo gdy się nad tym głębiej zastanowimy, to dojdziemy do wniosku, ze w filmie tak naprawdę nie ma aż tyle akcji.

Najjaśniejszym punktem jest Michael Myers. Od początku jest całkowicie odczłowieczony. Zabija z zimną krwią swoją siostrę, a potem czeka latami na okazję, by znów ruszyć i zabijać. Poza tym jest nieśmiertelny i nic go nie zatrzyma, co więcej wygląda on jak zwykły facet w pierwszej lepszej masce ze sklepu. Najbardziej jednak intrygujące jest jednak to, że nie wiemy dlaczego tak jest.

W ogóle "Halloween" jest bardzo Lovecraftowskie. Carpenter był wielkim fanem Howarda Phillipsa i często nawiązywał do jego opowiadań zarówno przez poszczególne motywy, jak i atmosferę. Baa, nakręcił nawet wielki hołd dla tegoż pisarza.

Mając niski budżet, reżyser postawił na minimalizm i opłaciło się. Nie oznacza to, że film realizacyjnie leży. Przeciwnie. Wszyscy aktorzy trzymali poziom.
Był to debiut Jamie Lee Curtis i chyba na zawsze pozostanie najbardziej wiarygodną ofiarą slasherowego mordercy.
Do roli Dra Loomisa wybrano zarówno Christophera Lee jak i Petera Cushinga. Obaj jednak odrzucili tę propozycję, a później zresztą żałowali. Angaż przypadł Donaldowi Pleasance'owi i był to najlepszy wybór. Nikogo innego w tej roli nie widzę. Jego Loomis jest sympatyczny i zabawny, gdy trzeba, ma swoje obsesje, ale też właduje w gościa sześć kul jeśli trzeba.

Jeśli nie widzieliście to marsz do oglądania. Wersja reżyserska, dłuższa o 20 minut zawiera kilka ciekawych scen, takich jak odczytanie wyroku przez lekarzy, ich rozmowę z Loomisem, a także wyjaśnione jest jak Michael zbiegł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz