niedziela, 24 kwietnia 2016

Martwe Zło (1981) reż. Sam Raimi

Mówiliśmy o filmie wybitnym, czas zrobić obrót o 180 stopni.
Jak już wiecie, horrory archetypiczne również można dostarczać w sposób dobry, albo zły. Swego czasu Sam Raimi dostarczył jeden taki, który sam dorobił się tytułu dzieła kultowego, a następnie wypączkował na jeszcze bardziej kultową trylogię. Mowa tu o oryginalnym "Martwym Źle". Kontynuacje zdążyłem już swego czasu omówić, ale jakoś tam wyminąłem temat części pierwszej.

Rys fabuły może u niektórych wywołać odruch wymiotny. Mamy bowiem grupę przyjaciół, która osiada w chatce w lesie, by tam balować w najlepsze. Każdy to zna. W piwnicach owej chatki znajdują rzeczy należące do mieszkającego tam niegdyś archeologa. Ów Archeolog znalazł Księgę Umarłych i nagrał na magnetofonie odczyt pewnego zaklęcia. Bohaterowie odsłuchują nagrania i przywracają do życia nienazwanego demona. Demon opętuje kolejne osoby i rozpoczyna się parada groteski.

Wbrew temu, co może się wydawać, droga do "Martwego Zła II" była długa.
Ten film nie prezentuje fabularnie niczego wybitnego. Właściwie to potrafi być cholernie głupi.
Postacie są jednowymiarowe, a niektóre nawet nie są nam przedstawione  z imienia.
Kilka scen jest potwornie naciągana, ale z reguły służy to pokazaniu nam czegoś krwawego, ale do tego jeszcze dojdziemy.
Z dialogami jest taki problem, że są nienaturalne. Masa kwestii jest na poziomie "szkolnego teatrzyku", innymi słowy - kompletne odczłowieczenie. Przez to też kuleje aktorstwo, a trzeba przyznać, mimo wszystko, że film nawet się w tej materii broni.

A zatem, skąd ten status dzieła kultowego?
A no wszystko tkwi w tym jak ta cała głupkowata historyjka została nam podana. Raimi od początku kreuje atmosferę paranoiczną i surrealistyczną, bawiąc się ujęciami szerokokątnymi, zbliżeniami, i tak dalej. Atmosfera jest gęsta, ciężka, a nawet depresyjna (w co trudno uwierzyć, patrząc na to, w którą stroną seria poszła później). A to za sprawą muzyki. Obok syntezatorów słyszymy skrzypce w tle.
Opętane przez tytułowe Martwe Zło osoby zamieniają się w chodzące zombie, które zabić można jedynie przez rozczłonkowanie ich ciał. Tak więc poziom brutalności jest mocno wyśrubowany.
Charakteryzacja opętanych robi wrażenie i dziś swoim nienaturalnym i groteskowym wyglądem.
Jak już wspomniałem jest wiele scen, w których bohater zostaje raniony i zamiast odskoczyć, wycofać się, lub  uciec w jakikolwiek inny sposób, po prostu stoi i krzyczy. Z jednej strony to wybitnie głupie, z drugiej zaś możemy wszystko bardzo dokładnie zobaczyć. A jest co oglądać.

Z czasem jednak rzeczywistość w filmie zaczyna się "rozpadać" i ostatni ocalały, czyli (ku zaskoczeniu nikogo) Ash zaczyna mieć różne zwidy, co daje Raimiemu szansę do zaprezentowania kolejnych ciekawych efektów specjalnych.

Pierwsze "Martwe Zło" zawiera w sobie wiele pomysłów, które później zostaną rozwinięte, przetworzone i poprawione w sequelach. W kwestii efektów specjalnych mogę o tym filmie powiedzieć tylko jedno - najlepiej wydane pieniądze w historii.
Mimo tak banalnej historii Raimi daje radę szokować i budować napięcie na wiele kreatywnych, i teraz już klasycznych sposobów.
Jest za co ten film szanować, mimo, że sequele są o lepszymi i ciekawszymi filmami. To kawał wartościowego kina grozy i swego rodzaju dzieło prekursorskie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz