piątek, 22 kwietnia 2016

Obywatel Kane (1941) reż. Orson Welles

Orson Welles jest filmowym geniuszem.
Dlaczego?
Chociażby dlatego, że "Obywatel Kane".

Film rozpoczyna się od śmierci Charlesa Fostera Kane'a - magnata prasowego, obrzydliwie bogatego człowieka, który za życia stworzył istne imperium, mając na własność nie tylko gazety, ale też fabryki, papiernie, i tak dalej. Zbudował także olbrzymi pałac zwany Xanadu, w którym zebrał setki tysięcy dzieł sztuki, których wartości w sumie nikt nie jest w stanie określić.

Otwierająca film sekwencja jest kompilacją wycinków prasowych, wystąpień publicznych i fragmentów wiadomości. Poznajemy Kane'a jako osobę publiczną o barwnym życiorysie, ale też z masą skrajnych opinii na swój temat na swoim koncie.

Kane na łożu śmierci wypowiada jedno jedyne słowo - "Różyczka" - a potem umiera. Pewien dziennikarz otrzymuje zadanie odkrycia znaczenia tego słowa.

"Obywatel Kane" uchodzi za jeden z najlepszych filmów amerykańskich i... zgadzam się w zupełności.
Postać Charlesa Fostera Kane'a zainspirowana była Williamie Randolphie Hearst'cie, również magnacie prasowym. W jakim stopniu? Tego nie wiem, ale Hearst zaciekle walczy, aby film Wellesa nigdy nie powstał. Zaoferował nawet studiu olbrzymią sumę pieniędzy za zniszczenie wszystkich kopii tego filmu.
Może wyciągam pochopne wnioski, ale to się dopiero nazywa brak dystansu do siebie.

Charlesa Kane'a poznajemy z różnych perspektyw. Najpierw jako osobę publiczną, filantropa, polityka, biznesmena, a następnie stopniowo odkrywamy jakim był człowiekiem prywatnie, dowiadujemy się, co tak naprawdę miało miejsce za tymi wszystkimi nagłówkami gazet.

Życie Charlesa zawsze opierało się na jednym - na transakcji. Wszystko można było kupić. Nawet małżeństwo było swego rodzaju wymianą. Ty dasz mi coś, a ja w zamian dam ci coś w zamian.
Kane jest postacią niezwykle "żywą", wiarygodną i złożoną. To, co ja napisałem to tylko muśnięcie powierzchni, bo nie chcę nikomu psuć zabawy. Jest w co się zagłębiać.

Ale dobrze zagrana i napisana postać to jedno. Welles pokazuje czym jest audiowizualny kunszt. "Obywatel Kane" posiada pełną świadomość tego, że jest filmem i wykorzystuje ten fakt najlepiej, jak tylko może.
Reżyser bawi się światłem i mrokiem, ciska masą metaforycznych, symbolicznych ujęć, czy nawet całych scen. Najbardziej w pamięci utkwił mi montaż przedstawiający rozpad pierwszego małżeństwa Kane'a. Relacja między kochankami staje się coraz bardziej oziębła, aż w końcu przestają ze sobą kompletnie rozmawiać. A stół, przy którym siadają staje się coraz większy i oddziela ich od siebie coraz bardziej. Jedna prosta scena, a przepływ informacji jest ogromny.
Tego jest o wiele, wiele więcej. "Obywatel Kane" to film, który nie tylko się ogląda, ale też odczytuje. Widz zaczyna powoli zastanawiać się nad każdym ujęciem, nad tym, czemu dana postać jest całkiem w cieniu, podczas gdy reszta jest normalnie oświetlona, albo czemu światło pada na postać tak, a nie inaczej.
Materiału do interpretacji jest mnóstwo.

Aktorstwo to czysta perfekcja. Nie mówię, że się nie postarzało, to lata 40ste, więc jest mocno ekspresywne, ale w swojej materii doskonałe.
Jest jeszcze inna rzecz, która mi zaimponowała - charakteryzacja. Przeskakujemy między różnymi okresami czasu i twórcom udało się idealnie postarzyć, lub też odmłodzić aktorów. To lata 40ste i wszystkie metamorfozy wyglądają niesamowicie realistycznie.

A teraz czas na najlepszą, najbardziej rozbrajającą część. "Obywatel Kane"  to DEBIUT.
Debiut zarówno dla Wellesa (który przedtem pracował w radiu), jak i całej występującej w filmie obsady.
Najważniejszy film amerykański wyszedł z pod ręki nowicjuszy.  - Teraz przebrnijcie przez cały tekst powyżej mając w głowie to jedno zdanie.

Jest cały ciąg wyrazów, który mi się w tym momencie nasuwa. "Obywatel Kane" to zjawisko, przeżycie, poezja... Sztuka. Filmowa Sztuka.
Godny swojego tytułu, ponadczasowy, nowatorski film. Jeśli jeszcze nie widzieliście, wstydźcie się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz