poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Gwiezdne Wojny, część II - Atak Klonów (2002) reż. George Lucas

Miło jest wrócić do jakiegoś nostalgicznego filmu, spojrzeć na niego analitycznym okiem, przez pryzmat całego swojego doświadczenia i odkryć, że wciąż trzyma się znakomicie. Tak miałem z "Gwiezdnymi Wojnami". Stara Trylogia nie tylko wytrzymała próbę czasu, ale i z perspektywy czasu zyskała w moich oczach.
I wiem, że wiele osób lubi trylogię prequeli. Ja sam chciałem doszukać się w nich czegoś wartościowego... ale im bardziej się w te filmy zagłębiam tym większa złość mnie ogarnia. Po "Mrocznym Widmie" Lucas sam stwierdził, że odrobinę przesadził. Czy poszedł po rozum do głowy?
O ile "Mroczne Widmo" było po prostu złym filmem, czymś w rodzaju pstryczka w nos, tak "Atak Klonów" jest kopnięciem w jaja. Jakimś cudem ten film nie tylko popełnił błędy swojego poprzednika, ale i je poszerzył... i pogłębił. "Atak Klonów" można już rozważać  jako zdradę. Absolutną ZDRADĘ wszystkiego, czym były "Gwiezdne Wojny".

W Galaktyce pojawia się ugrupowanie Separatystów, któremu przewodzi tajemniczy hrabia Dooku (w tej roli Christopher Lee) i szybko werbuje kolejne systemu planetarne przeciwko Republice. W międzyczasie na życie Padme Amidali, która jest teraz senatorem, mimo, że w poprzednim filmie była królową, czyhają zamachowcy.
OK, niech mi ktoś wytłumaczy jak to działa. Jak działa polityka w "Gwiezdnych Wojnach"? Jak z królowej stajesz się senatorem?
Amidala otrzymuje pomoc od rycerzy Zakonu Jedi, którym zresztą sugeruje, że za wszystkim może stać właśnie hrabia Dooku, ale nikomu nie przechodzi przez myśl, że może mieć rację. I nie byłoby to nic wielkiego, gdyby nie fakt, że już napisy początkowe mówią nam, że Dooku jest zły. W rezultacie Zakon Jedi staje się zbieraniną ślepych i głuchych kretynów. W "Nowej Nadziei" Obi-wan był w stanie poczuć zaburzenia Mocy, gdy Alderaan został zniszczony, był w stanie wyczuć obecność Vadera na Gwieździe Śmierci i go odszukać, ale czterech Jedi nie wyczuje, że Kanclerz Palpatine jest przyszłym Imperatorem. Czy obecność gościa, który jest praktycznie wcieleniem najczystszego zła nie powinna wywołać olbrzymich zaburzeń Mocy? Widzą tego gościa, rozmawiają z nim i nikt nic dziwnego w nim nie zauważył?
Jasne, w filmie pada coś o tym, że umiejętności Jedi w posługiwaniu się Mocą osłabły, ale jest to tak niejasne i tak potwornie naciągane, że trudno jest mi to zaakceptować. Zwłaszcza, że w późniejszej części filmu Yoda jest w stanie wyczuć, kiedy Anakin po śmierci matki wpada w szał. A jeśli Palpatine w jakiś sposób się ukrywa to... w jaki?
Tak, czy inaczej ochroniarzami Padme zostają Obi-wan i jego uczeń Anakin.
Anakin jest zakochany w Padme od pierwszego wejrzenia. Problem w tym, że to zakazana miłość, ponieważ Jedi nie mogą się z nikim wiązać.
Wiecie, to były czasy, gdy wszelkie książki i gry były kanoniczne, i w owych książkach Luke miał nie tylko żonę, ale i dzieci. Kilka lat później George Lucas wyjeżdża z tym, że Jedi muszą żyć w celibacie.
Ups!
O co chodzi z tymi wszystkimi nawiązaniami do chrześcijaństwa? Jedi to księża z kosmosu? Dlaczego? Po co?
Ok, myślę, że jedynym zadaniem tego absurdu było podkreślenie zakazanej miłości w wątku romantycznym. Bo wiecie, w "Imperium kontratakuje" też był taki wątek.

Na życie senator Amidali czyha Jango Fett, ojciec Boby Fetta - tego samego, który pierwszy raz pojawił się w "Imperium kontratakuje".
Fett jest tak dobrym łowcą nagród, że wynajmuje do brudnej roboty innego łowcę nagród -Zam Wesell.
Pierwszy plan zamachu opierał się na wysadzeniu w powietrze statku, na pokładzie którego była Amidala. Za drugim razem próbują czegoś "subtelniejszego" - robali, których ukąszenia są trujące. Tylko... po co się na tę "subtelność" w ogóle silić?
Wszyscy wiedzą, że ktoś chce zabić panią senator.
Wiemy też, że w apartamencie Padme są gigantyczne okna. Dowiadujemy się, że Zam Wesell jest snajperem i to dobrym. Dowiadujemy się także, że plecak odrzutowy Jango Fetta ma wyrzutnię rakiet. Rozwiązanie problemu zdaje się być na wyciągnięcie ręki!
Dlaczego złoczyńcy w tych filmach muszą być bardziej nieporadni niż Gargamel ze "Smerfów"?
Oczywiście, Padme zostaje uratowana przez Jedi, a po długiej scenie pościgu i zrobieniu kopii sceny w kantynie z "Nowej Nadziei" Zam zostaje schwytana. Nie zdradza jednak niczego, bowiem natychmiast zostaje zabita przez Jango za pomocą zatrutej strzałki, która została wyprodukowana w jednym, jedynym miejscu w całej galaktyce.
Wszystko rozegrane zostaje w taki sposób, aby bohaterowie dostali poszlakę, odszukali miejsce, z którego ona pochodzi, udali się tam i dokonali kolejnego ważnego dla fabuły odkrycia.
George Lucas przeszedł w nowy wymiar złego scenariuszopisarstwa. W "Ataku Klonów" akcja jest popychana do przodu nie przez bohaterów, a dziury fabularne.

A skoro o bohaterach mowa...
Obi-wana i Anakina widzimy pierwszy raz w windzie, gdy zmierzają na spotkanie z Padme. Wspominają jakąś przygodę z przeszłości i można sobie pomyśleć, że są dobrymi przyjaciółmi. Szybko jednak z ich relacji ulatuje wszelka chemia i zaczyna łańcuszek sprzeczek i narzekania na siebie nawzajem.
Anakin okazuje się być maksymalnie niedojrzałym, egocentrycznym, wiecznie narzekającym dzieciakiem w ciele dorosłego. W kwestii bycia zakochanym jest... creepy. Nawet bardzo. Ale Hayden Christensen nie jest tu winny. Winny jest okropny scenariusz i reżyser, który kazał mu grać w taki sposób. Co więcej, to po prostu nietrafiony casting. Moim zdaniem Christensen wygląda zbyt chłopięco i ma zbyt łagodny głos, by być przyszłym Darthem Vaderem. Osobiście wolałbym kogoś, kto choć trochę wygląda jak młody Sebastian Shaw.
Obi-wan też ma kilka bucowatych zagrywek na swoim koncie, ale przynajmniej jest dobrze zagrany. Jakiś cudem Ewan McGregor dał radę odtworzyć kreację sir Aleca Guinnessa. Gdy go widzę, widzę młodego Obi-wana, tego samego, którego znam ze Starej Trylogii.
O przyjaźni między tą dwójką możemy pomarzyć, bowiem po szeregu sprzeczek zostają rozdzieleni. Anakin zostaje ochroniarzem Padme, podczas jej wyjazdu na Naboo, bo wątek miłosny musi trwać.
Cóż mogę rzec, to legendarnie zły wątek miłosny. Między Christensenem a Natalie Portman nie ma żadnej chemii. Nie pomagają też, ani ich aktorstwo, ani kwestie, które muszą wypowiadać. Te wyznania miłosne miały być poetyckie... chyba, ale po pierwsze ludzie tak ze sobą nie rozmawiają, a po drugie poezję też można robić dobrze, albo źle. Lucas wali takimi banałami, że ciężko jest nie zgrzytać zębami.

Obi-wan z kolei bada tajemniczą zatrutą strzałkę, bo fabuła musi iść naprzód. Trafia na planetę Kamino, gdzie rezydują Klonerzy, a rezydują oni w wielkim mieście nad wodą... bo w "Imperium kontratakuje" było miasto w chmurach.
Okazuje się, że tworzą oni armię klonów dla Republiki. I tak oto dowiadujemy się skąd wzięli się szturmowcy... w pewnym sensie.
Powiedziane nam są rzeczy, których tak naprawdę nie chcieliśmy wiedzieć. W dodatku, serwowane przez Lucasa wyjaśnienia tworzą tylko coraz większe nieścisłości fabularne. TO jest głównym problemem Nowej Trylogii.
Skoro szturmowcy są klonami to czemu mają inne głosy i nie są tego samego wzrostu?
W tle przewija się wątek koszmarów, które Anakin śni o swojej matce. Przeczuwa, że stało jej się coś złego, więc wraca na Tatooine, by ją odszukać i uratować.
Ten segment przypomniał mi o czymś, o czym zapomniałem przy okazji "Mrocznego Widma". Luke miał wuja - Owena, który był farmerem. A skoro był jego wujem musiał być automatycznie bratem Anakina. I musieli się dobrze znać.
W "Nowej Nadziei" zarówno z opowieści samego Owena jak i Obi-wana to wyglądało tak, jakby Anakin i Owen byli braćmi. Anakin był tym ganiającym za przygodami, podczas, gdy Owen wolał spokojne życie na farmie.
Kiedy Owen dostał pod opiekę Luke'a chciał też zrobić z niego farmera i nie pozwolić by ten poszedł w ślady ojca i stał się rycerzem Jedi, brał udział w jakiś niebezpiecznych przygodach i tak dalej. Mówimy w końcu o czasach gdy rządziło już Imperium.
Jak się ma do tego "Atak Klonów"?
Owen jest przyrodnim bratem Anakina, o istnieniu którego ten nie miał zielonego pojęcia. Co za tym idzie, w ogóle się nie znają. W ogóle!
Spartaczyć nawet coś takiego...

Obi-wan znajduje Jango Fetta na Kamino, zaczyna się kolejny pościg, tym razem przez pole asteroid... bo "Imperium kontratakuje".
Nasz rycerz Jedi trafia na planetę Geonosis, gdzie zostaje ostatecznie pojmany i odkrywa, że hrabia Dooku jednak jest czarnym charakterem filmu i to on stał za wszystkim. Kto by się spodziewał?
Padme i Anakin ruszają mu na ratunek i, oczywiście też zostają schwytani. W międzyczasie C3PO zostaje rozłożony na części. Brzmi znajomo? Wiecie już do czego z tym wszystkim zmierzam?

Bohaterom na ratunek przychodzą inni rycerze Jedi w towarzystwie armii klonów, rozpętuje się wielka bitwa, która może i jest efektowna, ale ja bardziej skupiałem się na tym jak głupio to wszystko musiało wyglądać podczas kręcenia. Aktorzy na niebieskim tle walczący z powietrzem.
Liderzy Separatystów dają w międzyczasie dyla, ale nie Dooku. On leci ścigaczem do innego, odległego hangaru, żeby stamtąd wziąć swój statek i odlecieć.
Dlaczego tak?
Żeby bohaterowie go zauważyli, wszczęli pościg i doprowadzili do obowiązkowego pojedynku na miecze świetlne. A ponieważ w "Imperium kontratakuje" złoczyńca zwyciężał, Dooku pokonuje Obi-wana i odcina rękę Anakinowi.
W ostatniej chwili pojawia się Yoda i staje do walki z hrabią. Po wymianie kilku umiejętności w posługiwaniu się Mocą, Dooku stwierdza, że wszystko rozstrzygnie walka na miecze świetlne. Tak.. zły scenariusz jest do tego stopnia samoświadomy, że stara się usprawiedliwiać.
W chwili, gdy Dooku wyciąga swój miecz Yoda mógłby użyć Mocy i...nie wiem, wgnieść go w ziemie, cisnąć o ścianę... cokolwiek. Taki pojedynek na Moc byłby o wiele ciekawszy. Zamiast tego dostajemy Yodę walczącego mieczem świetlnym i robiącego salta w powietrzu.
Na ile sposobów ten obrazek jest zły?
 W "Imperium kontratakuje" Yoda nigdy nie uczył Luke'a walki bronią. Był symbolem "umysłu ponad ciało". To był mały, schorowany stworek, który potrafił jednym ruchem ręki przenosić statki kosmiczne. Nie potrzebował siły fizycznej, bo jego sprzymierzeńcem była Moc. Dając mu miecz świetlny, Lucas spuścił w kiblu całą ideę stojącą za tą postacią.
A skoro Yoda jest taki gibki, to dlaczego cały czas chodzi o lasce?
Oczywiście, wszystko toczy się tak, że Dooku gra nie fair i ucieka, a Yoda wychodzi na wyjątkowo naiwnego, skoro się tego po swoim adwersarzu nie spodziewał.

Reasumując:
1. Darth Vader okazuje się być Galaktycznym Jezusem, a przy tym niedojrzałym egocentrykiem.
2. Szturmowcy to klony... chyba, więc mamy błąd w ciągłości (jeden z wielu)
3. Zakon Jedi to ślepi i głusi idioci, którzy nie są w stanie dostrzec oczywistego zagrożenia.
4. Yoda jako postać zostaje zmasakrowany.
5. Polityczny bełkot ma jeszcze mniej sensu i poświęca się mu jeszcze więcej czasu
6. Nic nie ma sensu.
A to tylko zdrady wynikające z samego scenariusza.
Kolejną jest nadużywanie CGI. Gdy wróciłem do tego filmu po latach byłem przerażony tym jak sztuczny jest. Gdy w samym "Powrocie Jedi" postawiono barkę Jabby (swego czasu największy plan filmowy w historii), tutaj prawie każdy kawałek scenografii jest generowany komputerowo. Jeśli już pojawia się prawdziwy plan to jest on pozostałością po "Mrocznym Widmie".

Kolejną zdradą jest brak kreatywnych pomysłów.
"Atak Klonów" może i jest przyjemny dla oka, ale nie prezentuje żadnych ciekawych pomysłów. (Coruscant stało się pełnoprawną zrzynką Los Angeles z "Łowcy Androidów".)
Ilość rzeczy, które zaczerpnął z "Imperium kontratakuje" jest ogromna. Granica między hołdem a zrzyną została już dawno przekroczona. Oba filmy kończą się nawet identycznym ujęciem.

Film miał być w założeniu kryminałem i czuć miejscami przebłyski klimatu głównie dzięki muzyce. Czuć, że dzieje się coś wielkiego, coś ważnego, szkoda tylko, że prawie w ogóle nie ma sensu i nic nikogo nie obchodzi. Tak jak w przypadku "Mrocznego Widma" wieje nudą, a cała historia zdaje się nie mieć żadnego celu.
Na cały film przypada tylko trzech dobrych aktorów. O Ewanie McGregorze już mówiłem. Jest jeszcze Ian McDiarmid i Christopher Lee, który zawsze dostarczy solidny czarny charakter, nawet jeśli nie będzie mieć pod ręką scenariusza.

W 1977 roku George Lucas stworzył "Gwiezdne Wojny".
W 2002 roku George Lucas zniszczył "Gwiezdne Wojny".
"Atak Klonów" dorżnął wszelkie resztki ducha i godności "Starej Trylogii". Trudno jest szukać prequelu albo sequelu, który zrobił tyle rzeczy źle. Już "Nieśmiertelny 2" jest lepszym filmem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz