Czasem człowiek mocno napali się na jakiś film. Obejrzy trailer, który wgniata w fotel, posłucha motywu przewodniego podczas napisów początkowych i ciśnienie rozwala mu łeb, bo jest nastawiony na coś zajebistego. Film trwa, trwa... trwa... i okazuje się być czymś zupełnie przeciwnym do oczekiwań, ale tym razem nie w złym sensie.
Tak miałem przy okazji "Dopaść Cartera", filmu, który obejrzałem tylko i wyłącznie przez wzgląd na Michaela Caine'a. Gra on tytułowego Johna Cartera, zabójcę, który postanawia wrócić do rodzinnego miasteczka by odkryć co stało za śmiercią jego brata.
Mike Hodges stworzył film minimalistyczny. Na całą 2-godzinną sensację mamy tylko jedną krótką strzelaninę. Nie ma w filmie również nic widowiskowego. Tylko główny bohater i charyzma aktora, klimat i powolne odkrywanie tajemnicy.
To pierwsze wypada najlepiej. Jack Carter wygląda jak dżentelmen, nawet stwarza takie pozory, ale szybko wszyscy równają go z terminem "dupka". Jest zimnokrwisty, mściwy, małomówny i nigdy nikomu nie odpuszcza, co więcej spał pewnie z taką sama ilością panienek co James Bond. Mówimy o gościu, który na golasa przegonił dwóch kolesi ze swojego domu ze strzelbą w rękach.
To drugie - klimat, jest "zimny". Uliczki brytyjskiego miasteczka są wilgotne, szare, a niebo wiecznie pochmurzone. Reżyser serwuje nam też nieco erotyki.
To ostatnie wypada najgorzej. Film mógłby być o wiele krótszy, bo pierwsze 40 minut jest potwornie rozwlekłe i nim śledztwo Cartera ruszy cokolwiek do przodu będziemy musieli długo poczekać.
Montaż i ogólnie praca kamery w kilku miejscach była dziwna. Podczas grania w karty odnosiłem wrażenie, że w tym, czy tamtym miejscu powinno być cięcie, ale zamiast tego słyszymy bohatera mówiącego spoza kadru. Nie wiem czy to miało być celowe, jeśli tak to nie kumam po co to.
No ale, czy warto? Cóż... trudno powiedzieć. Mój zawód wynikał z tego, że spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Dla wielu jest to jeden z najlepszych brytyjskich filmów gangsterskich. Może brytyjskie kino jest specyficzne i zwyczajnie nic o nim nie wiem... nie mam pojęcia. Tak czy owak, jest to pozycja nietypowa i każdy mógłby się z nią zapoznać choćby po to by sprawdzić czy ją poczuje. Zawsze pozostaje Michael Caine.
piątek, 31 lipca 2015
czwartek, 30 lipca 2015
Mroczny Rycerz (2008) reż. Christopher Nolan
A zatem, Christopher Nolan powraca do Batmana, niczym James Cameron do "Terminatora" i George Miller do "Mad Maxa" wywołując u widowni opad szczęki. Szczerze nie przypuszczałem, że dożyję powstania jakiegoś przełomowego dla kina filmu. Proszę bardzo... oto "Mroczny Rycerz".
Akcja dzieje się rok po "Batman Begins". Mafiozi Gotham trzęsą portkami ze strachu przed człowiekiem nietoperzem, któremu pomaga nowy prokurator, Harvey Dent. Wygląda na to, że zbliża się koniec przestępczości w mieście... aż tu pojawia się Joker, który wywraca wszystko do góry nogami.
Pierwsze co to - film ma zupełnie inny, bardziej spójny klimat niż poprzednia odsłona. Jest mrocznie, tajemniczo, ale wszystko to dzieje się we współczesnym otoczeniu. Żadnych azjatyckich klasztorów, żadnych pseudo-noir brudnych ulic. Duże miasto jak każde inne.
To, za co lubię ten film najbardziej jest fakt, że mimo wartkiej, trzymającej w napięciu akcji, nie jest tak efekciarski i wybuchowy jak inne hollywoodzkie produkcje. Sukces "Mrocznego Rycerza" tkwi w jego scenariusz i, znów w świetnej reżyserii i pracy aktorów.
Heath Ledger za rolę Jokera zgarnął pośmiertnego Oscara. Jego postać jest anarchistą i bezwzględnym szaleńcem, który często sieje chaos nie własnymi rękami, a podpuszczając do tego innych. Mógłby być wręcz inkarnacją samego Szatana, co więcej jest on postacią owianą mrokiem tajemnicy. Nie wiemy skąd się wziął, skąd tak naprawdę ma blizny... Jest on skutkiem tego co Batman starał się osiągnąć. Im większy porządek chcesz zaprowadzić, tym większy chaos wkrada się do niego.
W końcu skutkuje to tym, że Harvey Dent, człowiek, którego wszyscy mają za prawdziwego bohatera staje się tak samo wyniszczonym szaleńcem. Tragiczny wątek podpięty pod tę postać jest drugim, najjaśniejszym punktem całości. Aaron Eckhart jest w swojej roli, jak kiedyś Michael Keaton w Burtonowskim "Batmanie". Casting idealny.
Cały poziom obsady zaniża niestety Christian Bale, którego zarówno Bruce Wayne jak i Batman są kompletnie nieciekawi i przez większość czasu czułem, jakby go w tym filmie w ogóle nie było. Wszystkie dylematy przez które postać przechodzi, wątek kryminalny - to wszystko jest zrobione idealnie, ale samego bohatera w ogóle w tym nie czuć.
Sceny akcji również uległy znacznej poprawie, bo Nolan zatrudnił kamerzystę, który umie trzymać kamerę prosto, przez co ekran nie trzęsie się jak podczas ataku padaczki.
Gdy już dochodzi do rozwałki, to jest ona przemyślana w każdym calu i cały czas znajduje sposób, by widz podczas oglądania siedział wryty w krzesło. Napięcia jest tak dużo, zwłaszcza podczas finałowej konfrontacji z Jokerem.
Można się kłócić, czy motyw Dwóch Twarzy jest tutaj wrzucony w tle trochę na siłę... i tak i nie. Z jednej strony, byłoby super, gdyby zrobili z postacią coś więcej, ale podoba mi się to też w takiej formie w jakiej jest.
jedyne na co mogę pokręcić nosem to, że plany Jokera zdają się być czasami zbyt precyzyjne no i... jak on u licha podłożył te bomby?
Cała masa nagród jaka film zebrał nie była przypadkowa. To aż tak dobry film. Świetny dramat, świetny kryminał i film sensacyjny w klasycznym stylu. Mniej eksplozji, więcej historii i więcej klimatu.
Akcja dzieje się rok po "Batman Begins". Mafiozi Gotham trzęsą portkami ze strachu przed człowiekiem nietoperzem, któremu pomaga nowy prokurator, Harvey Dent. Wygląda na to, że zbliża się koniec przestępczości w mieście... aż tu pojawia się Joker, który wywraca wszystko do góry nogami.
Pierwsze co to - film ma zupełnie inny, bardziej spójny klimat niż poprzednia odsłona. Jest mrocznie, tajemniczo, ale wszystko to dzieje się we współczesnym otoczeniu. Żadnych azjatyckich klasztorów, żadnych pseudo-noir brudnych ulic. Duże miasto jak każde inne.
To, za co lubię ten film najbardziej jest fakt, że mimo wartkiej, trzymającej w napięciu akcji, nie jest tak efekciarski i wybuchowy jak inne hollywoodzkie produkcje. Sukces "Mrocznego Rycerza" tkwi w jego scenariusz i, znów w świetnej reżyserii i pracy aktorów.
Heath Ledger za rolę Jokera zgarnął pośmiertnego Oscara. Jego postać jest anarchistą i bezwzględnym szaleńcem, który często sieje chaos nie własnymi rękami, a podpuszczając do tego innych. Mógłby być wręcz inkarnacją samego Szatana, co więcej jest on postacią owianą mrokiem tajemnicy. Nie wiemy skąd się wziął, skąd tak naprawdę ma blizny... Jest on skutkiem tego co Batman starał się osiągnąć. Im większy porządek chcesz zaprowadzić, tym większy chaos wkrada się do niego.
W końcu skutkuje to tym, że Harvey Dent, człowiek, którego wszyscy mają za prawdziwego bohatera staje się tak samo wyniszczonym szaleńcem. Tragiczny wątek podpięty pod tę postać jest drugim, najjaśniejszym punktem całości. Aaron Eckhart jest w swojej roli, jak kiedyś Michael Keaton w Burtonowskim "Batmanie". Casting idealny.
Cały poziom obsady zaniża niestety Christian Bale, którego zarówno Bruce Wayne jak i Batman są kompletnie nieciekawi i przez większość czasu czułem, jakby go w tym filmie w ogóle nie było. Wszystkie dylematy przez które postać przechodzi, wątek kryminalny - to wszystko jest zrobione idealnie, ale samego bohatera w ogóle w tym nie czuć.
Sceny akcji również uległy znacznej poprawie, bo Nolan zatrudnił kamerzystę, który umie trzymać kamerę prosto, przez co ekran nie trzęsie się jak podczas ataku padaczki.
Gdy już dochodzi do rozwałki, to jest ona przemyślana w każdym calu i cały czas znajduje sposób, by widz podczas oglądania siedział wryty w krzesło. Napięcia jest tak dużo, zwłaszcza podczas finałowej konfrontacji z Jokerem.
Można się kłócić, czy motyw Dwóch Twarzy jest tutaj wrzucony w tle trochę na siłę... i tak i nie. Z jednej strony, byłoby super, gdyby zrobili z postacią coś więcej, ale podoba mi się to też w takiej formie w jakiej jest.
jedyne na co mogę pokręcić nosem to, że plany Jokera zdają się być czasami zbyt precyzyjne no i... jak on u licha podłożył te bomby?
Cała masa nagród jaka film zebrał nie była przypadkowa. To aż tak dobry film. Świetny dramat, świetny kryminał i film sensacyjny w klasycznym stylu. Mniej eksplozji, więcej historii i więcej klimatu.
środa, 29 lipca 2015
Batman - Początek (2005) reż. Christopher Nolan
Nie wiem czemu, ale ostatnimi czasy wzięło mnie na wybuchowe kino akcji i, skoro odświeżyłem sobie już "Martixa" i "Terminatora", to pomyślałem, że odświeżę sobie Nolanowskiego "Batmana", którego swego czasu bardzo nie lubiłem.
Teraz, po latach nieco pierwszą odsłonę doceniłem, ale i tak pewne rzec wciąż mnie gryzą. I tak, nie jest to wcale zakurzony film, ale obejrzałem go wczoraj, przemyślenia drą się w mojej głowie, więc siadam i piszę.
Nawet nie wiem czy jest sens streszczania fabuły. Historię Batmana każdy chyba zna, Nolan ją tylko obsadził w nieco bardziej realistycznym świecie. Swego czasu mi się to nie podobało, ale teraz stwierdzam, że jest to dość nietypowe podejście do komiksowego bohatera i ma jednak swój smak.
Do swojego widowiska Nolan zatrudnił samą aktorską śmietankę i poinstruował ich świetnie... za pewnym wyjątkiem do którego dojdziemy.
Liam Neeson, Gary Oldman, Morgan Freeman, uwielbiany przez reżysera Michael Caine... to nie są byle nazwiska i mało, który film o superbohaterze jest w stanie pochwalić się taką obsadą.
Christian Bale jest ekscentrycznym Brucem Waynem i w dużej mierze udaje mu się oddać tę umęczoną duszę. Jego długa droga do stania się Batmanem jest nam przybliżona od samego początku. Mówię w dużej mierze, bo czasami, albo za sprawą aktora, albo scenariusza zdaje się on być niezręcznym dziwakiem. Jako Batman on the other hand... cóż, z jego charczenia zdążyli już pośmiać się wszyscy, więc oszczędzą sobie. A to, że Nolan nie zrezygnował z niego do samego końca jest dla mnie niepojęte.
Naszymi antagonistami jest Liga Cieni, której celem jest utrzymywanie ładu na świecie nawet najokrutniejszymi metodami. Mam z nimi taki problem, że... ich plan nie ma żadnego sensu. No bo goście chcą zrównać Gotham z ziemią, nie biorąc pod uwagę, że są tam dobrzy i niewinni ludzie (co zresztą wypomniane im jest kilka razy podczas trwania filmu). Po drugie grany przez Neesona Henri Ducard mówi, że najpierw doprowadzili do ekonomicznego upadku miasta, bo "z głodu każdy może zostać złodziejem". Tak więc sami przyczynili się do tego, że miasto stało się jeszcze bardziej zepsute... nie łapię tego.
Tak, czy inaczej - Lidze pomaga Jonathan Crane, czyli Scarecrow, grany przez Cilliana Murphy'ego i przyznaję otwarcie, że gościu jest uroczy. No bo powiedzcie sami, czy jest coś lepszego od psychiatry, który sam ma bzika i lubi torturować wszystkich poprzez wywlekanie ich podświadomych lęków? Szkoda, że jest go tam niedużo w tym filmie. On mógłby być głównym antagonistą, wyszłoby to całości na zdrowie.
Sceny akcji byłyby przyzwoite gdyby nie fakt, że kamera tak cholernie się trzęsie uniemożliwiając nam zobaczenie czegokolwiek.
Na koniec zostawiłem sobie coś, co gryzło mnie najbardziej. Film jest cholernie niespólny stylistycznie. Najbardziej widać to przy okazji Gotham, które z jednej strony wygląda jak brudna mieścina rodem z filmów noir lat 50tych, z brudnymi slumsami, a gdy nasz Batman szybuje sobie po wieżowcach, wszystko wygląda na czyściutkie... co też nasunęło mi pytanie, kiedy u licha ten film się dzieje?
Czuć straszny przeskok. Podobnie jest z pierwszym aktem filmu, gdzie klasztor w górach wygląda jak coś wyjęte z filmu fantasy / sztuk walki.Przypomina to skakanie z jednego filmu do drugiego.
Może i narzekam strasznie, ale nie uważam "Batman Begins" za zły film. Ma coś z filmów noir, Backstory Bruce'a ogląda się z zaciekawieniem, Scarecrow jest genialny, a klimat całości jest też czymś specyficznym. Ustępuje miejsca filmom Burtona i swojemu sequelowi, ale jest dobrze.
Teraz, po latach nieco pierwszą odsłonę doceniłem, ale i tak pewne rzec wciąż mnie gryzą. I tak, nie jest to wcale zakurzony film, ale obejrzałem go wczoraj, przemyślenia drą się w mojej głowie, więc siadam i piszę.
Nawet nie wiem czy jest sens streszczania fabuły. Historię Batmana każdy chyba zna, Nolan ją tylko obsadził w nieco bardziej realistycznym świecie. Swego czasu mi się to nie podobało, ale teraz stwierdzam, że jest to dość nietypowe podejście do komiksowego bohatera i ma jednak swój smak.
Do swojego widowiska Nolan zatrudnił samą aktorską śmietankę i poinstruował ich świetnie... za pewnym wyjątkiem do którego dojdziemy.
Liam Neeson, Gary Oldman, Morgan Freeman, uwielbiany przez reżysera Michael Caine... to nie są byle nazwiska i mało, który film o superbohaterze jest w stanie pochwalić się taką obsadą.
Christian Bale jest ekscentrycznym Brucem Waynem i w dużej mierze udaje mu się oddać tę umęczoną duszę. Jego długa droga do stania się Batmanem jest nam przybliżona od samego początku. Mówię w dużej mierze, bo czasami, albo za sprawą aktora, albo scenariusza zdaje się on być niezręcznym dziwakiem. Jako Batman on the other hand... cóż, z jego charczenia zdążyli już pośmiać się wszyscy, więc oszczędzą sobie. A to, że Nolan nie zrezygnował z niego do samego końca jest dla mnie niepojęte.
Naszymi antagonistami jest Liga Cieni, której celem jest utrzymywanie ładu na świecie nawet najokrutniejszymi metodami. Mam z nimi taki problem, że... ich plan nie ma żadnego sensu. No bo goście chcą zrównać Gotham z ziemią, nie biorąc pod uwagę, że są tam dobrzy i niewinni ludzie (co zresztą wypomniane im jest kilka razy podczas trwania filmu). Po drugie grany przez Neesona Henri Ducard mówi, że najpierw doprowadzili do ekonomicznego upadku miasta, bo "z głodu każdy może zostać złodziejem". Tak więc sami przyczynili się do tego, że miasto stało się jeszcze bardziej zepsute... nie łapię tego.
Tak, czy inaczej - Lidze pomaga Jonathan Crane, czyli Scarecrow, grany przez Cilliana Murphy'ego i przyznaję otwarcie, że gościu jest uroczy. No bo powiedzcie sami, czy jest coś lepszego od psychiatry, który sam ma bzika i lubi torturować wszystkich poprzez wywlekanie ich podświadomych lęków? Szkoda, że jest go tam niedużo w tym filmie. On mógłby być głównym antagonistą, wyszłoby to całości na zdrowie.
Sceny akcji byłyby przyzwoite gdyby nie fakt, że kamera tak cholernie się trzęsie uniemożliwiając nam zobaczenie czegokolwiek.
Na koniec zostawiłem sobie coś, co gryzło mnie najbardziej. Film jest cholernie niespólny stylistycznie. Najbardziej widać to przy okazji Gotham, które z jednej strony wygląda jak brudna mieścina rodem z filmów noir lat 50tych, z brudnymi slumsami, a gdy nasz Batman szybuje sobie po wieżowcach, wszystko wygląda na czyściutkie... co też nasunęło mi pytanie, kiedy u licha ten film się dzieje?
Czuć straszny przeskok. Podobnie jest z pierwszym aktem filmu, gdzie klasztor w górach wygląda jak coś wyjęte z filmu fantasy / sztuk walki.Przypomina to skakanie z jednego filmu do drugiego.
Może i narzekam strasznie, ale nie uważam "Batman Begins" za zły film. Ma coś z filmów noir, Backstory Bruce'a ogląda się z zaciekawieniem, Scarecrow jest genialny, a klimat całości jest też czymś specyficznym. Ustępuje miejsca filmom Burtona i swojemu sequelowi, ale jest dobrze.
Dziecko Rosemary (1968) reż. Roman Polański
Jestem pełen podziwu dla Romana Polańskiego. Jego horrory powinny być biblią dla każdego współczesnego twórcy tego gatunku.
"Dziecko Rosemary" to klasyk, ale wydaje mi się, że nie mówi się o nim tak głośno jak o "Egzorcyście", czy "Omenie", a szkoda bo jest on na równi z dwoma wymienionymi w kategorii horroru satanistycznego.
Rosemary Woodhouse wraz z mężem Guyem wprowadzają się do starej kamienicy, owianej złą sławą. Pewnego dnia jedna z sąsiadek popełnia samobójstwo. Nie jest to jednak koniec dziwnych zdarzeń. Sąsiadka Minnie Castevet daje Rosemary deser, po którym ma szalony sen o byciu gwałconym przez Szatana.
Kobieta faktycznie zachodzi w ciążę, lecz mąż szybko ją uspokaja, mówiąc, że odbył z nią stosunek, gdy ta spała. Para starała się o dziecko tak, czy siak. Ekscentryczny sąsiedzi zaczynają stawać się coraz bardziej uciążliwi, a wokół Woodhouse'ów zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy.
Jak widać na załączonym obrazku nie jestem dobry w streszczaniu filmów. Szczerze, nigdy tego nie lubiłem. Ale do rzeczy...
Na starcie filmu wita nas kołysanka skomponowana przez Krzysztofa Komedę. Jak cała ścieżka dźwiękowa jest mroczna, niepokojąca i psychodeliczna. jednak nie klimat jest największym atutem całości. Stanowi on jeden z wielu elementów, które wspólnie czynią "Dziecko Rosemary" tak silnym obrazem.
Mia Farrow i John Cassavetes sprawiają, że ich postacie są z krwi i kości. To samo można powiedzieć też o całej reszcie, ale ta dwójka zasługuje na szczególne uznanie. Scenariusz, aktorzy i reżyseria współgrają ze sobą perfekcyjnie. Namolni sąsiedzi są namolni, ale nie są w żadnym razie przerysowani.
Za tym idzie kolejny element, czyli realizm filmu, przerywany jedynie przez surrealistyczny sen głównej bohaterki, a trzeba przyznać, że jest on przesycony groteską, erotyką i mrokiem.
Polański mimo iż przemyca wątek satanistyczny, zakrywa go przez budowany delikatnie wątek paranoi i przez dłuższy czas bawi się z oczekiwaniami widza, zbijając go z tropu. Już raz pokazał, że psychika bohaterów to coś, czym lubi straszyć nas najbardziej.
Najbardziej jednak powala mnie subtelność tego dzieła. Przez 2/3 czasu trwania film prawie w żadnym calu horroru nie przypomina. Obserwujemy małżeństwo zmagające się z namolnymi sąsiadami, kobietę zmagającą się z ciążą, a w tle jedynie przemykają mroczne i tajemnicze zdarzenia. Wszystko to wybucha, gdy paranoja Rosemary staje się widoczna gołym okiem i niemal do ostatnich minut jesteśmy trzymani w niepewności.
Romek wie jak oddziaływać na widza, to pewne. "Dziecko Rosemary" to film, który nie straszy od razu. On powoli pochłania Cię, wbija w Twoją psychikę i piorunuje gdy nadchodzi odpowiedni moment. Właśnie tak powinno się to robić.
Takich filmów już się nie robi.
"Dziecko Rosemary" to klasyk, ale wydaje mi się, że nie mówi się o nim tak głośno jak o "Egzorcyście", czy "Omenie", a szkoda bo jest on na równi z dwoma wymienionymi w kategorii horroru satanistycznego.
Rosemary Woodhouse wraz z mężem Guyem wprowadzają się do starej kamienicy, owianej złą sławą. Pewnego dnia jedna z sąsiadek popełnia samobójstwo. Nie jest to jednak koniec dziwnych zdarzeń. Sąsiadka Minnie Castevet daje Rosemary deser, po którym ma szalony sen o byciu gwałconym przez Szatana.
Kobieta faktycznie zachodzi w ciążę, lecz mąż szybko ją uspokaja, mówiąc, że odbył z nią stosunek, gdy ta spała. Para starała się o dziecko tak, czy siak. Ekscentryczny sąsiedzi zaczynają stawać się coraz bardziej uciążliwi, a wokół Woodhouse'ów zaczynają dziać się coraz dziwniejsze rzeczy.
Jak widać na załączonym obrazku nie jestem dobry w streszczaniu filmów. Szczerze, nigdy tego nie lubiłem. Ale do rzeczy...
Na starcie filmu wita nas kołysanka skomponowana przez Krzysztofa Komedę. Jak cała ścieżka dźwiękowa jest mroczna, niepokojąca i psychodeliczna. jednak nie klimat jest największym atutem całości. Stanowi on jeden z wielu elementów, które wspólnie czynią "Dziecko Rosemary" tak silnym obrazem.
Mia Farrow i John Cassavetes sprawiają, że ich postacie są z krwi i kości. To samo można powiedzieć też o całej reszcie, ale ta dwójka zasługuje na szczególne uznanie. Scenariusz, aktorzy i reżyseria współgrają ze sobą perfekcyjnie. Namolni sąsiedzi są namolni, ale nie są w żadnym razie przerysowani.
Za tym idzie kolejny element, czyli realizm filmu, przerywany jedynie przez surrealistyczny sen głównej bohaterki, a trzeba przyznać, że jest on przesycony groteską, erotyką i mrokiem.
Polański mimo iż przemyca wątek satanistyczny, zakrywa go przez budowany delikatnie wątek paranoi i przez dłuższy czas bawi się z oczekiwaniami widza, zbijając go z tropu. Już raz pokazał, że psychika bohaterów to coś, czym lubi straszyć nas najbardziej.
Najbardziej jednak powala mnie subtelność tego dzieła. Przez 2/3 czasu trwania film prawie w żadnym calu horroru nie przypomina. Obserwujemy małżeństwo zmagające się z namolnymi sąsiadami, kobietę zmagającą się z ciążą, a w tle jedynie przemykają mroczne i tajemnicze zdarzenia. Wszystko to wybucha, gdy paranoja Rosemary staje się widoczna gołym okiem i niemal do ostatnich minut jesteśmy trzymani w niepewności.
Romek wie jak oddziaływać na widza, to pewne. "Dziecko Rosemary" to film, który nie straszy od razu. On powoli pochłania Cię, wbija w Twoją psychikę i piorunuje gdy nadchodzi odpowiedni moment. Właśnie tak powinno się to robić.
Takich filmów już się nie robi.
wtorek, 28 lipca 2015
Dziecko Manhattanu (1982) reż. Lucio Fulci
W 1982 roku Lucio powinien był zrobić sobie przerwę od kręcenia filmów. Być może wtedy wyszłoby mu coś lepszego od "Manhattan Baby".
Profesor George Hacker podczas ekspedycji w Egipcie znajduje tajemniczy grób. Uwalnia on siły zła, które opętują jego córkę. Po powrocie do Mahnattanu cała rodzina musi stawić czoła wściekłemu demonowi.
Kiedy oglądałem ten film pierwszy raz, był to nawet przyjemny seans. "Manhattan Baby" ma klimat lepszych filmów Fulciego. Muzyka Frizziego jest miodzio, choć część motywów muzycznych zapożycza sobie z "The Beyond", ale do tego dojdziemy.
Film ma najładniejsze zdjęcia, w porównaniu z całą resztą, którą widziałem.
Lucjanowi podczas kręcenia ucięto mocno budżet, przez co nie mógł sobie pozwolić na żadne efektowne gore. Jedyna scena ma miejsce pod koniec i nie jest ona niczym szczególnym. Trupy co prawda padają, ale nie jest to nic zapadającego w pamięć.
Niski budżet pociągnął ze sobą inne konsekwencje. Zaczynamy w Egipcie i jest to najbardziej klimatyczna część całego filmu. Później trafiamy do ciasnego apartamentu i... wychodzi na to, że film zapożyczył sobie z "The Beyond" nie tylko muzykę. Konstrukcja historii jest bardzo podobna, a może i nawet jeszcze bardziej bezsensowna.
Oniryczna atmosfera i przedziwne sceny piętrzą się, ale nie ma w nich nic szokującego.
Powraca nawet charakteryzacja oczu z "The Beyond"
Z aktorów tylko Cosimo Cinieri, w roli nawiązania do "Dziecka Rosemary" wypadł jakoś w miarę. Co do reszty... drętwo. Powraca nawet ten wkurzający dzieciak z "Domu przy cmentarzu".
Gdy obejrzałem "Manhattan Baby" po raz pierwszy, nawet się wciągnąłem. Jakoś mnie to filmidło ciekawiło i myślałem sobie, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Za drugim razem film stracił. Nie jest to, co prawda kuriozalnie zły film, raczej mocny średniak, który z braku kasy nie jest tym czym miał być.
Profesor George Hacker podczas ekspedycji w Egipcie znajduje tajemniczy grób. Uwalnia on siły zła, które opętują jego córkę. Po powrocie do Mahnattanu cała rodzina musi stawić czoła wściekłemu demonowi.
Kiedy oglądałem ten film pierwszy raz, był to nawet przyjemny seans. "Manhattan Baby" ma klimat lepszych filmów Fulciego. Muzyka Frizziego jest miodzio, choć część motywów muzycznych zapożycza sobie z "The Beyond", ale do tego dojdziemy.
Film ma najładniejsze zdjęcia, w porównaniu z całą resztą, którą widziałem.
Lucjanowi podczas kręcenia ucięto mocno budżet, przez co nie mógł sobie pozwolić na żadne efektowne gore. Jedyna scena ma miejsce pod koniec i nie jest ona niczym szczególnym. Trupy co prawda padają, ale nie jest to nic zapadającego w pamięć.
Niski budżet pociągnął ze sobą inne konsekwencje. Zaczynamy w Egipcie i jest to najbardziej klimatyczna część całego filmu. Później trafiamy do ciasnego apartamentu i... wychodzi na to, że film zapożyczył sobie z "The Beyond" nie tylko muzykę. Konstrukcja historii jest bardzo podobna, a może i nawet jeszcze bardziej bezsensowna.
Oniryczna atmosfera i przedziwne sceny piętrzą się, ale nie ma w nich nic szokującego.
Powraca nawet charakteryzacja oczu z "The Beyond"
Z aktorów tylko Cosimo Cinieri, w roli nawiązania do "Dziecka Rosemary" wypadł jakoś w miarę. Co do reszty... drętwo. Powraca nawet ten wkurzający dzieciak z "Domu przy cmentarzu".
Gdy obejrzałem "Manhattan Baby" po raz pierwszy, nawet się wciągnąłem. Jakoś mnie to filmidło ciekawiło i myślałem sobie, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Za drugim razem film stracił. Nie jest to, co prawda kuriozalnie zły film, raczej mocny średniak, który z braku kasy nie jest tym czym miał być.
poniedziałek, 27 lipca 2015
Lokator (1976) reż. Roman Polański
To nie będzie długa recenzja, bo mógłbym tu jedynie zachwalać w nieskończoność. Z horrorami Romana Polańskiego każdy powinien się zapoznać, choćby po to, by zobaczyć jak horror powinien oddziaływać na widza. W swojej "Apartamentowej Trylogii" pokazał wszystkim, że najstraszniejsze potrafią być zakamarki ludzkiego umysłu.
Przy okazji "Lokatora", ostatniej odsłony trylogii. Romek postanowił być jak Orson Welles i główną rolę obsadził sam. Gra on tutaj imigranta z Polski (a jakże) Trelkovskiego. Wynajmuje on mieszkanie po kobiecie, która rzuciła się z okna. Po pewnym czasie zaczyna on podejrzewać, że sąsiedzi jego też chcą pchnąć do samobójstwa.
"Lokator" łączy w sobie dwa główne elementy poprzednich odsłon trylogii. Chorobę psychiczną bohatera ze "Wstrętu" łączy z duszną, paranoiczną atmosferą "Dziecka Rosemary"... do którego zresztą Polański bardzo subtelnie nawiązał przez pojawiający gdzieniegdzie okultyzm. Mam tu na myśli ząb w ścianie i hieroglify w toalecie.
Pierwsza połowa filmu jest dość niepozorna, może też być nużąca dla kogoś spodziewającego się akcji. Oglądamy zwykłe scenki z życia głównego bohatera, zabawę z przyjaciółmi, kwitnący romans. W tle przemykają nieprzyjaźnie wyglądający sąsiedzi za którymi przychodzą coraz to dziwniejsze zdarzenia. Przez pewien czas reżyser gra na naszych oczekiwaniach i zasiewa w nas ziarnko niepewności, demaskując skłonność bohatera do obłędu.
Polański nie jest jednak śmiertelnie poważny, bo przemyca bardzo subtelny humor. Zachowania Trelovskiego w późniejszej części filmu bywają tak przerysowane, że z lekka zabawne. No bo czy wy dalibyście radę siedzieć z powagą na twarzy widząc gościa, który w absurdalny sposób przymierza perukę i damskie łaszki?
Podobnie jak w "Wstręcie" w umysł bohatera wprowadzeni jesteśmy bardzo powoli i subtelnie, by w pewnym momencie odjechać zupełnie, przez co stajemy się świadkami niepokojących i groteskowych scen., tyle że "Lokator" jest o wiele mroczniejszy, bardziej przerażający i przepełniony jeszcze większą dawką niepokojących obrazków.
Oglądając ten film drugi raz byłem tak samo wryty w krzesło jak za pierwszym razem. Mrok filmu jest piorunujący. Polański pokazuje, że nie ma co wymyślać kolejnych koszmarków by straszyć widza. Wystarczy po prostu zajrzeć mu do głowy.
Świetne studium schizofrenii.
Przy okazji "Lokatora", ostatniej odsłony trylogii. Romek postanowił być jak Orson Welles i główną rolę obsadził sam. Gra on tutaj imigranta z Polski (a jakże) Trelkovskiego. Wynajmuje on mieszkanie po kobiecie, która rzuciła się z okna. Po pewnym czasie zaczyna on podejrzewać, że sąsiedzi jego też chcą pchnąć do samobójstwa.
"Lokator" łączy w sobie dwa główne elementy poprzednich odsłon trylogii. Chorobę psychiczną bohatera ze "Wstrętu" łączy z duszną, paranoiczną atmosferą "Dziecka Rosemary"... do którego zresztą Polański bardzo subtelnie nawiązał przez pojawiający gdzieniegdzie okultyzm. Mam tu na myśli ząb w ścianie i hieroglify w toalecie.
Pierwsza połowa filmu jest dość niepozorna, może też być nużąca dla kogoś spodziewającego się akcji. Oglądamy zwykłe scenki z życia głównego bohatera, zabawę z przyjaciółmi, kwitnący romans. W tle przemykają nieprzyjaźnie wyglądający sąsiedzi za którymi przychodzą coraz to dziwniejsze zdarzenia. Przez pewien czas reżyser gra na naszych oczekiwaniach i zasiewa w nas ziarnko niepewności, demaskując skłonność bohatera do obłędu.
Polański nie jest jednak śmiertelnie poważny, bo przemyca bardzo subtelny humor. Zachowania Trelovskiego w późniejszej części filmu bywają tak przerysowane, że z lekka zabawne. No bo czy wy dalibyście radę siedzieć z powagą na twarzy widząc gościa, który w absurdalny sposób przymierza perukę i damskie łaszki?
Podobnie jak w "Wstręcie" w umysł bohatera wprowadzeni jesteśmy bardzo powoli i subtelnie, by w pewnym momencie odjechać zupełnie, przez co stajemy się świadkami niepokojących i groteskowych scen., tyle że "Lokator" jest o wiele mroczniejszy, bardziej przerażający i przepełniony jeszcze większą dawką niepokojących obrazków.
Oglądając ten film drugi raz byłem tak samo wryty w krzesło jak za pierwszym razem. Mrok filmu jest piorunujący. Polański pokazuje, że nie ma co wymyślać kolejnych koszmarków by straszyć widza. Wystarczy po prostu zajrzeć mu do głowy.
Świetne studium schizofrenii.
niedziela, 26 lipca 2015
Whiskey Mountain (1977) reż. William Grefe
Małe wyjaśnienie: Poniższa recenzja została mi nadesłana przez Oskara Dzikiego, który własnym zdrowiem przypłacił obejrzenie tego oto filmu. Dziękuję za recenzję i pozdrawiam! ^_^
Mieszkańcy Amerykańskiej prowincji w kinie lat 70-tych i 80-tych byli przedstawieni najczęściej jako banda zdziczałych wieśniaków pragnąca krwi tych którzy pojawili się na ich terenie. Najczęściej tymi pechowcami są mieszkańcy wielkich aglomeracji którzy chcieli spędzić tylko weekend na łonie natury. Nie inaczej jest w filmie Whiskey Mountain z 1977 roku którego wyreżyserował William Grefe.
Z początku poznajemy czwórkę przyjaciół, właściwie dwie pary, Diane, Billa, Dana i Jamie, które wyruszają na wycieczkę w poszukiwaniu cennej broni zakopanej przez dziadka jednej z bohaterek na cmentarzu dla konfederatów w pobliżu tytułowej Góry Whiskey. W klasycznej scenie w przydrożnej spelunie zapoznamy przyszłych oprawców którą jest lokalna banda opryszków. Nasi bohaterowi docierają na swoich motorach terenowych do jaskini ukrytej za ścianą wody wodospadu. Jak się okazuje w pieczarze zamiast skarbu odnajdują worki pełne marichuany, produkt biznesu który prowadzą w tych niedostępnych terenach spotkani wcześniej wieśniacy. Młodzi szybko stają się zakładnikami, kobiety zostają zgwałcone a chłopaki pozostawieni związani w jaskini. Na szczęście pomaga się im uwolnić niepełnosprawny umysłowo starzec którego spotkali po drodze i tak zaczyna się akcja mająca na celu uratowanie swych kobiet i skopanie tyłku kilku naprawdę złym facetom.
I od razu zaznaczam że kategoryzowanie tego filmu jako horror jest zupełnyn nieporozumieniem gdyż oprócz kilku naprawdę klimatycznych scen z początku nie ma w nim zupełnie nic co mogło by wzbudzić jakieś napięcie czy strach. Jest to klasyczny film akcji z lat siedemdziesiątych i do tego bardzo skromny i obskurny. Większość czasu zajmują tu sceny jazdy na crossach które stanowią 70% filmu. Rozumiem jeśli były by to jakieś efektowne pościgi czy pojedynki na dwukołowcach, niestety w Whiskey Mountain mamy po prostu ujęcia jak bohaterowie jadą, jadą i jadą na swoich motorach po prostej drodze. Sam początek filmu to jakieś zawody crossowe których czas na ekranie zajmuje 5 minut. Jedyną sceną wartą uwagi w której motor gra główną rolę to scena skoku nad wysadzonym mostem, choć i tak wypada ona bardzo biednie. Niewątpliwym plusem produkcji jest klimat budowany na początku, widzimy jak ktoś bawi się z bohaterami wywołując pożar wokoło ich obozu czy kradnie bieliznę jednej z dziewczyn. Te sceny są naprawdę klimatyczne i niewyraźna postać pojawiająca się w krzakach na drugim planie za plecami protagonistów może wywołać pewien niepokój. Aktorsko film stoi na bardzo niskim poziomie, szczególnie po stronie tych dobrych, tutaj wyróżnia się Christopher George. Znacznie bardziej przypadli mi do gustu ''źli'' którzy byli czasami po prostu zabawni, ich miny, teksty i zachowania sprawiły że kilkakrotnie autentycznie się uśmiechnąłem. Ich szef Rudy grany tutaj przez John Davis Chandler'a nie jest w żadnym stopniu przerażający czy wyróżniający, jego koledzy są znacznie bardziej charakterystyczni i wyraziści.
Zaskakujący jest jednak fakt, że film potrafi wciągnąć i czas spędzony przy seansie mija bardzo szybko. Produkcja posiada też kilka ładnych ujęć krajobrazu zwłaszcza malownicze wodospady górskie i rwące potoki. Muzyka to największy walor filmu, świetne brzmienia country idealnie pasują do lekko kolonialnej plastyki obrazu, wielkie brawa należą się Charliemu Danielsowi i jego zespołowi, tytułowy utwór zostanie wam w głowie jeszcze na długo po seansie.
To czego najbardziej brakuje w Whiskey Mountain to porządna dawka grozy i brutalności. Krwi w filmie Grefa nie ma w ogóle. Każdy postrzał powoduje odrzut ciała bez najmniejszej rany. Scena gdy jeden z bohaterów dostaje w nogę lecz nie widać ani śladu posoki na czyściutkich jeansach tylko to potwierdza. Scena gwałtu to upadające na ziemie zdjęcia pokazujące antagonistów przytulających się do dziewczyn a w tle słychać ich żałosne krzyki. Myślę że większe natężenie krwi i brutalności dało by filmowi pazur jak w przypadku Hunter’s Blood, tak otrzymaliśmy produkcję którą mogą oglądać dzieci od 12 roku życia. Szkoda też że początek jest sztucznie ponaciągany i na pierwszego trupa musimy czekać aż do 70-tej minuty. Końcówka jest szybka i tak jakby napisana od niechcenia. Bill niczym terminator z dwoma shotgunami w rękach z okrzykiem na ustach strzela na oślep trafiając w wroga kiedy to wycelowane w niego lufy nie mogą go trafić.
Sumując, odkopanie Whiskey Mountain może zadowolić jedynie zagorzałych fanów filmowego survivalu. Tylko oni znajdą w filmie Wiliama Grefe coś wartego uwagi, dla całej reszty będzie to tylko obskurne kino akcji klasy C lub niższej.
Mieszkańcy Amerykańskiej prowincji w kinie lat 70-tych i 80-tych byli przedstawieni najczęściej jako banda zdziczałych wieśniaków pragnąca krwi tych którzy pojawili się na ich terenie. Najczęściej tymi pechowcami są mieszkańcy wielkich aglomeracji którzy chcieli spędzić tylko weekend na łonie natury. Nie inaczej jest w filmie Whiskey Mountain z 1977 roku którego wyreżyserował William Grefe.
Z początku poznajemy czwórkę przyjaciół, właściwie dwie pary, Diane, Billa, Dana i Jamie, które wyruszają na wycieczkę w poszukiwaniu cennej broni zakopanej przez dziadka jednej z bohaterek na cmentarzu dla konfederatów w pobliżu tytułowej Góry Whiskey. W klasycznej scenie w przydrożnej spelunie zapoznamy przyszłych oprawców którą jest lokalna banda opryszków. Nasi bohaterowi docierają na swoich motorach terenowych do jaskini ukrytej za ścianą wody wodospadu. Jak się okazuje w pieczarze zamiast skarbu odnajdują worki pełne marichuany, produkt biznesu który prowadzą w tych niedostępnych terenach spotkani wcześniej wieśniacy. Młodzi szybko stają się zakładnikami, kobiety zostają zgwałcone a chłopaki pozostawieni związani w jaskini. Na szczęście pomaga się im uwolnić niepełnosprawny umysłowo starzec którego spotkali po drodze i tak zaczyna się akcja mająca na celu uratowanie swych kobiet i skopanie tyłku kilku naprawdę złym facetom.
I od razu zaznaczam że kategoryzowanie tego filmu jako horror jest zupełnyn nieporozumieniem gdyż oprócz kilku naprawdę klimatycznych scen z początku nie ma w nim zupełnie nic co mogło by wzbudzić jakieś napięcie czy strach. Jest to klasyczny film akcji z lat siedemdziesiątych i do tego bardzo skromny i obskurny. Większość czasu zajmują tu sceny jazdy na crossach które stanowią 70% filmu. Rozumiem jeśli były by to jakieś efektowne pościgi czy pojedynki na dwukołowcach, niestety w Whiskey Mountain mamy po prostu ujęcia jak bohaterowie jadą, jadą i jadą na swoich motorach po prostej drodze. Sam początek filmu to jakieś zawody crossowe których czas na ekranie zajmuje 5 minut. Jedyną sceną wartą uwagi w której motor gra główną rolę to scena skoku nad wysadzonym mostem, choć i tak wypada ona bardzo biednie. Niewątpliwym plusem produkcji jest klimat budowany na początku, widzimy jak ktoś bawi się z bohaterami wywołując pożar wokoło ich obozu czy kradnie bieliznę jednej z dziewczyn. Te sceny są naprawdę klimatyczne i niewyraźna postać pojawiająca się w krzakach na drugim planie za plecami protagonistów może wywołać pewien niepokój. Aktorsko film stoi na bardzo niskim poziomie, szczególnie po stronie tych dobrych, tutaj wyróżnia się Christopher George. Znacznie bardziej przypadli mi do gustu ''źli'' którzy byli czasami po prostu zabawni, ich miny, teksty i zachowania sprawiły że kilkakrotnie autentycznie się uśmiechnąłem. Ich szef Rudy grany tutaj przez John Davis Chandler'a nie jest w żadnym stopniu przerażający czy wyróżniający, jego koledzy są znacznie bardziej charakterystyczni i wyraziści.
Zaskakujący jest jednak fakt, że film potrafi wciągnąć i czas spędzony przy seansie mija bardzo szybko. Produkcja posiada też kilka ładnych ujęć krajobrazu zwłaszcza malownicze wodospady górskie i rwące potoki. Muzyka to największy walor filmu, świetne brzmienia country idealnie pasują do lekko kolonialnej plastyki obrazu, wielkie brawa należą się Charliemu Danielsowi i jego zespołowi, tytułowy utwór zostanie wam w głowie jeszcze na długo po seansie.
To czego najbardziej brakuje w Whiskey Mountain to porządna dawka grozy i brutalności. Krwi w filmie Grefa nie ma w ogóle. Każdy postrzał powoduje odrzut ciała bez najmniejszej rany. Scena gdy jeden z bohaterów dostaje w nogę lecz nie widać ani śladu posoki na czyściutkich jeansach tylko to potwierdza. Scena gwałtu to upadające na ziemie zdjęcia pokazujące antagonistów przytulających się do dziewczyn a w tle słychać ich żałosne krzyki. Myślę że większe natężenie krwi i brutalności dało by filmowi pazur jak w przypadku Hunter’s Blood, tak otrzymaliśmy produkcję którą mogą oglądać dzieci od 12 roku życia. Szkoda też że początek jest sztucznie ponaciągany i na pierwszego trupa musimy czekać aż do 70-tej minuty. Końcówka jest szybka i tak jakby napisana od niechcenia. Bill niczym terminator z dwoma shotgunami w rękach z okrzykiem na ustach strzela na oślep trafiając w wroga kiedy to wycelowane w niego lufy nie mogą go trafić.
Sumując, odkopanie Whiskey Mountain może zadowolić jedynie zagorzałych fanów filmowego survivalu. Tylko oni znajdą w filmie Wiliama Grefe coś wartego uwagi, dla całej reszty będzie to tylko obskurne kino akcji klasy C lub niższej.
Czarny Kot (1981) reż. Lucio Fulci
Rok 1981 był dla niego rokiem pracoholika. W tym czasie nakręcił on 3 horrory pod rząd, a ostatnim była adaptacja E. A. Poe... bo każdy reżyser horroru musi mieć na koncie chociaż jedną. Edgar nigdy nie miał szczęścia do wiernych adaptacji i z tą inaczej nie jest.
W małej angielskiej wiosce grasuje opętany przez złe moce kot, który zabija ludzi... albo za pomocą przypadku, albo za pomocą diabolicznej kontroli umysłu. Trupy padają, a detektyw z Scottland Yardu i pewna pani fotograf próbują tę zagadkę rozwiązać.
"Czarny Kot" zapowiadał się dla mnie jako kuriozum od samego początku, trailer nie pozostawił mi żadnej nadziei. Samego opowiadania mistrza jest tu niewiele, ale zaciągniete motywy zostały przez Fulciego całkiem ciekawie zinterpretowane.
Jest to film mocno różniący się od takiej trylogii Bram Piekieł, bo Fulci minimalizuje tu szokowanie widza. Gore występuje w ilościach śladowych, natomiast większy nacisk stawia tutaj na tajemniczość. Kłęby mgły pokrywają ulice nocą, Patrick Magee komunikuje się ze zmarłymi, a kocur paraduje sobie na cudownie mrocznych ujęciach.
Klimacik, muzyka Pino Donaggiego, zbliżona do tej z "Howling" - to wszystko gra, tak scenariusz już miejscami niespecjalnie. Dłużyzny, głupotki, klasyczne przekleństwo horrorów klasy B jest obecne i tutaj.
Aktorsko film też wypada biednie. Nie mam żali do większości obsady, którą kojarzę z filmów zarówno Fulciego jak i Argentego, ale oglądanie Patricka Magee, gościa który jest dobrym aktorem, szarżującego w ten okropny sposób jest przykre.
Film również lubi nadużywać zbliżeń na oczy i umieszczać je w miejscach, gdzie w ogóle niczemu to nie służy.
Nie jestem zawiedziony, bo jak na Lucia to jest to coś nietypowego. Robi ciekawe rzeczy z motywami z opowiadania i mimo absurdalnego pomysłu, rozegrany z powagą niej est niczym kuriozalnym. Nie jest to coś co trzeba zobaczyć... właściwie to trudno jest znaleźć anglojęzyczną wersję.
W małej angielskiej wiosce grasuje opętany przez złe moce kot, który zabija ludzi... albo za pomocą przypadku, albo za pomocą diabolicznej kontroli umysłu. Trupy padają, a detektyw z Scottland Yardu i pewna pani fotograf próbują tę zagadkę rozwiązać.
"Czarny Kot" zapowiadał się dla mnie jako kuriozum od samego początku, trailer nie pozostawił mi żadnej nadziei. Samego opowiadania mistrza jest tu niewiele, ale zaciągniete motywy zostały przez Fulciego całkiem ciekawie zinterpretowane.
Jest to film mocno różniący się od takiej trylogii Bram Piekieł, bo Fulci minimalizuje tu szokowanie widza. Gore występuje w ilościach śladowych, natomiast większy nacisk stawia tutaj na tajemniczość. Kłęby mgły pokrywają ulice nocą, Patrick Magee komunikuje się ze zmarłymi, a kocur paraduje sobie na cudownie mrocznych ujęciach.
Klimacik, muzyka Pino Donaggiego, zbliżona do tej z "Howling" - to wszystko gra, tak scenariusz już miejscami niespecjalnie. Dłużyzny, głupotki, klasyczne przekleństwo horrorów klasy B jest obecne i tutaj.
Aktorsko film też wypada biednie. Nie mam żali do większości obsady, którą kojarzę z filmów zarówno Fulciego jak i Argentego, ale oglądanie Patricka Magee, gościa który jest dobrym aktorem, szarżującego w ten okropny sposób jest przykre.
Film również lubi nadużywać zbliżeń na oczy i umieszczać je w miejscach, gdzie w ogóle niczemu to nie służy.
Nie jestem zawiedziony, bo jak na Lucia to jest to coś nietypowego. Robi ciekawe rzeczy z motywami z opowiadania i mimo absurdalnego pomysłu, rozegrany z powagą niej est niczym kuriozalnym. Nie jest to coś co trzeba zobaczyć... właściwie to trudno jest znaleźć anglojęzyczną wersję.
sobota, 25 lipca 2015
Matrix: Rewolucje (2003) reż. Bracia Wachowscy (wtedy)
Po "Reaktywacji", która była efektownym bajzlem, Wachowscy jeszcze w tym samym roku dają nam finał swojej Matrixowej trylogii. Czy udany?
Do Syjonu zbliża się armia maszyn. Konfrontacja jest nieunikniona. Nasi bohaterowie starają się dotrzeć do miasta nim będzie za późno. W międzyczasie Neo, wraz z Trinity rusza do Miasta Maszyn z nadzieją, że znajdzie sposób na przywrócenie pokoju między ludźmi i maszynami.
"Matrix: Rewolucje" zostało wypuszczone raptem 4 miesiące po swoim poprzedniku i dzisiaj ma reputację najsłabszej odsłony serii, według mnie niesłusznie. Powód jest prosty - fabuła, mimo luk, jest o wiele płynniejsza i prostsza niż w przypadku "Reaktywacji". Nawet dialogi uległy poprawie. Wachowscy przyhamowali odrobinę i od razu jest lepiej, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Uwięziony między światem ludzi i maszyn Neo spotyka rodzinę programów... która ma córkę i ją kocha. Już w poprzedniej części te uczłowieczone programy były dla mnie czymś absurdalnym, a tutaj idą z tym jeszcze dalej. Bo kiedy maszyny zachowują się tak jak ludzie, zadajesz sobie pytanie... jaki jest sens tego całego konfliktu?
Filozofowanie znowu nie wyszło, ale jest jedna rzec, która się temu filmowi udała - Smith. Nasz przerysowany agent stał się już ironią. Ludzie stworzyli sztuczną inteligencję, która obróciła się przeciwko nim. Teraz sztuczna inteligencja stworzyła kolejną, która zwróciła się przeciwko niej.
Co więcej, Smith mówi tutaj, że ludzkie życie nie ma żadnego celu, ani sensu, a tą pustkę ludzie wypełniają poprzez uczucia. W poprzedniej części powiedział, że Neo pozbawił go celu... więc wiosek jest taki, że szalony agent sam stał się człowiekiem w pewnym stopniu. Nie mając i nie rozumiejąc uczuć stał się destruktywną siłą. To, co za tym przemawia jest jego cholerna arogancja i wściekłość. Jasne, zalicza on jedne z najgłupszych złowrogich śmiechów w historii, ale tym razem jego przerysowanie było całkowicie zamierzone. To widać.
Nastąpił też progress, jeśli chodzi o grę aktorską. Keanu z bycia drewnem absolutnym stał się drewnem bezbolesnym, a chwilami nawet zdarza mu się nieźle grać.
Rozwałka w Syjonie jest gigantyczna. Eksperci od efektów specjalnych znów poszli na całość, chociaż sama akcja jest na poziomie umiarkowanej zajebistości. Powiedziałbym, że niektóre wizualia wyglądają artystycznie, ale raczej nic oryginalnego w nich nie ma.
Do ostatecznej walki ze Smithem długo się przekonywałem, kiedyś wydawała mi się przesadzona. Dzisiaj uważam ją za trzymającą w napięciu i epicką. Finał jaki powinno mieć każde zamknięcie serii. Kiczowata, ale jest to esencja tego dobrego kiczu.
To co może trochę drażnić to mało Matrixa w "Matrixie". Pojawia się on tylko na początku i końcu, reszta dzieje się w prawdziwym świecie.
Pewien facet dokonał interpretacji całej trylogii, mówiąc, że wszystkie 3 części trzymają ten sam poziom. Cóż... bullshit! Pierwszy Matrix ma swoje drugie dno, ale przekazać to mógł w o wiele lepszy sposób. Dwójka była przesadzona do granic absurdu i sama nie wiedziała o czym mówi. "Rewolucje" to już zwykły banał z happy endem. Cieszy oko, ale głębi nie ma zbyt wiele. Jeśli chodzi o scenariusz, z dwóch sequeli jest tym lepszym.
Do Syjonu zbliża się armia maszyn. Konfrontacja jest nieunikniona. Nasi bohaterowie starają się dotrzeć do miasta nim będzie za późno. W międzyczasie Neo, wraz z Trinity rusza do Miasta Maszyn z nadzieją, że znajdzie sposób na przywrócenie pokoju między ludźmi i maszynami.
"Matrix: Rewolucje" zostało wypuszczone raptem 4 miesiące po swoim poprzedniku i dzisiaj ma reputację najsłabszej odsłony serii, według mnie niesłusznie. Powód jest prosty - fabuła, mimo luk, jest o wiele płynniejsza i prostsza niż w przypadku "Reaktywacji". Nawet dialogi uległy poprawie. Wachowscy przyhamowali odrobinę i od razu jest lepiej, choć nie widać tego na pierwszy rzut oka. Uwięziony między światem ludzi i maszyn Neo spotyka rodzinę programów... która ma córkę i ją kocha. Już w poprzedniej części te uczłowieczone programy były dla mnie czymś absurdalnym, a tutaj idą z tym jeszcze dalej. Bo kiedy maszyny zachowują się tak jak ludzie, zadajesz sobie pytanie... jaki jest sens tego całego konfliktu?
Filozofowanie znowu nie wyszło, ale jest jedna rzec, która się temu filmowi udała - Smith. Nasz przerysowany agent stał się już ironią. Ludzie stworzyli sztuczną inteligencję, która obróciła się przeciwko nim. Teraz sztuczna inteligencja stworzyła kolejną, która zwróciła się przeciwko niej.
Co więcej, Smith mówi tutaj, że ludzkie życie nie ma żadnego celu, ani sensu, a tą pustkę ludzie wypełniają poprzez uczucia. W poprzedniej części powiedział, że Neo pozbawił go celu... więc wiosek jest taki, że szalony agent sam stał się człowiekiem w pewnym stopniu. Nie mając i nie rozumiejąc uczuć stał się destruktywną siłą. To, co za tym przemawia jest jego cholerna arogancja i wściekłość. Jasne, zalicza on jedne z najgłupszych złowrogich śmiechów w historii, ale tym razem jego przerysowanie było całkowicie zamierzone. To widać.
Nastąpił też progress, jeśli chodzi o grę aktorską. Keanu z bycia drewnem absolutnym stał się drewnem bezbolesnym, a chwilami nawet zdarza mu się nieźle grać.
Rozwałka w Syjonie jest gigantyczna. Eksperci od efektów specjalnych znów poszli na całość, chociaż sama akcja jest na poziomie umiarkowanej zajebistości. Powiedziałbym, że niektóre wizualia wyglądają artystycznie, ale raczej nic oryginalnego w nich nie ma.
Do ostatecznej walki ze Smithem długo się przekonywałem, kiedyś wydawała mi się przesadzona. Dzisiaj uważam ją za trzymającą w napięciu i epicką. Finał jaki powinno mieć każde zamknięcie serii. Kiczowata, ale jest to esencja tego dobrego kiczu.
To co może trochę drażnić to mało Matrixa w "Matrixie". Pojawia się on tylko na początku i końcu, reszta dzieje się w prawdziwym świecie.
Pewien facet dokonał interpretacji całej trylogii, mówiąc, że wszystkie 3 części trzymają ten sam poziom. Cóż... bullshit! Pierwszy Matrix ma swoje drugie dno, ale przekazać to mógł w o wiele lepszy sposób. Dwójka była przesadzona do granic absurdu i sama nie wiedziała o czym mówi. "Rewolucje" to już zwykły banał z happy endem. Cieszy oko, ale głębi nie ma zbyt wiele. Jeśli chodzi o scenariusz, z dwóch sequeli jest tym lepszym.
czwartek, 23 lipca 2015
Mad Max: Ma drodze gniewu (2015) reż. George Miller
Moja recenzja jest spóźniona mocno i to bez żadnego powodu. Teraz MadMaxowy szał opadł, ale swego czasu wszyscy film mocno zachwalali. A skoro już omówiłem kiedyś całą trylogię, pomyślałem, że fajnie by było wspomnieć i o najnowszej odsłonie. Jak się na to zapatruję? Cóż... jest dobrze. Ale tylko dobrze.
Startujemy od zniszczenia Interceptora, które jest identyczne jak to w "Wojowniku Szos" i nie bez przyczyny. Miller swój nowy film napakował całą masą większych lub mniejszych nawiązań do klasycznej trylogii "Mad Maxa", zwłaszcza do "Wojownika Szos".
Dostajemy pościg za cysterną, znajomo wyglądającą pozytywkę, pojawia się staruszka z dubeltówką, głównego antagonistę gra Hugh Keays-Byrne. Znalazły się nawiązania nawet do "Beyond Thunderdome". Max zaczyna zarośnięty jak dziki agrest, a gdy zostaje schwytany przechodzi obowiązkowe strzyżenie i ktoś kradnie jego włosy. Pojawia się coś podobnego wyglądem do Thunderdome'u, a wygląd War Boys odnosi się do jednego z dzieciaków z trzeciej odsłony Mad Maxa.
Większość z nich wepchnięta jest w pierwsze 20 minut. Trochę szkoda.
Tu właśnie mam spory problem z tym filmem. Mija to 20 minut, pierwszy pościg trwa i czułem jakby filmowi skończyły się asy z rękawa. Fabuła prezentuje się następująco: Max zostaje uwięziony w Cytadeli - mieście rządzonym przez Immortan Joego. W tym samym czasie imperator Furiosa, wraz ze wszystkimi żonami Joego dokonuje ucieczki. Max zostaje wciągnięty w nieswój konflikt i przez prawie 2 godziny uciekają. Dosłownie.
Cytadela wygląda imponująco ale widzimy ją przez bardzo krótki okres czasu. Mocno powierzchownie pokazany jest świat w tym filmie, a różni się tym, co widzielismy w poprzednich odsłonach.
Tom Hardy godnie zastąpił Gibsona. Może to wynika z tego, że jego Max jest też postacią bardzo różną od tej z trylogii. Temu tutaj faktycznie odbija szajba czasami i miewa zwidy. Zazębia się to wszystko dobrze w pewnym momencie, ale jego postać i tak przez większość czasu zdaje się być zepchnięta na bok.
Furiosa jest twardą babką, ok ale... niewiele więcej. Film miał trzech scenarzystów i szczerze zastanawiam się jak to możliwe. Fabuła jest prosta jak drut, a bohaterowie trochę płascy. Hugh Byrne powraca do serii i nie ma za bardzo co grać, bo Immortan Joe pojawia się kilka razy i prawie nic nie mówi.
Reszta jego żon też zdaje się tylko ładnie wyglądać. Czasami tylko coś robią, gdy scenariusz tego potrzebuje.
Akcji za to jest mnóstwo, tak samo wizualnego przepychu. Zdarzają się ujęcia zbliżone do tych z klasycznej trylogii. Wygląda to artystycznie, ale na wspomnienie "Wojownika Szos", ten cały przepych CGI trochę mnie drażnił.
Akcja po pierwszej połowie była już trochę męcząca, ale finałowe starcie trzyma w napięciu naprawdę mocno i jest według mnie najlepszym pościgiem w całej serii.
Miller popuścił też widzę fantazji i stylistyką swojego filmu podszedł już pod surrealizm. Serio, niektórych obrazków nie powstydziłby się sam Jodorowski. Łączy to klimat pierwszych dwóch odsłon razem.
"Fury Road" to powrót w dobrym stylu, aczkolwiek Miller dał się porwać trendom współczesnych blockbusterów, co poskutkowało całkowitym brakiem umiaru.
Nie zrozumcie mnie źle, akcja jest świetna - uśmiech pojawia się na twarzy widząc rozpieprzające się w znajomy sposób samochody. Problem w tym, że dochodzi do przesytu i z lekka męczy.
Cytadela wygląda imponująco, ale chciałbym, żeby film spędził w niej więcej czasu. Pokazał nam coś więcej. Rozwinął niektóre elementy. Fabuła to "tam i z powrotem", a feministyczne przesłanie, na które tak wiele osób narzekało jest tutaj tak słabo zarysowane, że nie jest nawet jak pstryczek w nos. Jasne - twarda postać kobieca i "nie jesteśmy rzeczami", ale jednak to za mało.
Drugim "Wojownikiem Szos" to nie jest, ale i tak seria reaktywowana została godnie i powróciła do ciężkiego klimatu i epatowania przemocą. Hańba po "Beyond Thunderdome" została zmazana.
Startujemy od zniszczenia Interceptora, które jest identyczne jak to w "Wojowniku Szos" i nie bez przyczyny. Miller swój nowy film napakował całą masą większych lub mniejszych nawiązań do klasycznej trylogii "Mad Maxa", zwłaszcza do "Wojownika Szos".
Dostajemy pościg za cysterną, znajomo wyglądającą pozytywkę, pojawia się staruszka z dubeltówką, głównego antagonistę gra Hugh Keays-Byrne. Znalazły się nawiązania nawet do "Beyond Thunderdome". Max zaczyna zarośnięty jak dziki agrest, a gdy zostaje schwytany przechodzi obowiązkowe strzyżenie i ktoś kradnie jego włosy. Pojawia się coś podobnego wyglądem do Thunderdome'u, a wygląd War Boys odnosi się do jednego z dzieciaków z trzeciej odsłony Mad Maxa.
Większość z nich wepchnięta jest w pierwsze 20 minut. Trochę szkoda.
Tu właśnie mam spory problem z tym filmem. Mija to 20 minut, pierwszy pościg trwa i czułem jakby filmowi skończyły się asy z rękawa. Fabuła prezentuje się następująco: Max zostaje uwięziony w Cytadeli - mieście rządzonym przez Immortan Joego. W tym samym czasie imperator Furiosa, wraz ze wszystkimi żonami Joego dokonuje ucieczki. Max zostaje wciągnięty w nieswój konflikt i przez prawie 2 godziny uciekają. Dosłownie.
Cytadela wygląda imponująco ale widzimy ją przez bardzo krótki okres czasu. Mocno powierzchownie pokazany jest świat w tym filmie, a różni się tym, co widzielismy w poprzednich odsłonach.
Tom Hardy godnie zastąpił Gibsona. Może to wynika z tego, że jego Max jest też postacią bardzo różną od tej z trylogii. Temu tutaj faktycznie odbija szajba czasami i miewa zwidy. Zazębia się to wszystko dobrze w pewnym momencie, ale jego postać i tak przez większość czasu zdaje się być zepchnięta na bok.
Furiosa jest twardą babką, ok ale... niewiele więcej. Film miał trzech scenarzystów i szczerze zastanawiam się jak to możliwe. Fabuła jest prosta jak drut, a bohaterowie trochę płascy. Hugh Byrne powraca do serii i nie ma za bardzo co grać, bo Immortan Joe pojawia się kilka razy i prawie nic nie mówi.
Reszta jego żon też zdaje się tylko ładnie wyglądać. Czasami tylko coś robią, gdy scenariusz tego potrzebuje.
Akcji za to jest mnóstwo, tak samo wizualnego przepychu. Zdarzają się ujęcia zbliżone do tych z klasycznej trylogii. Wygląda to artystycznie, ale na wspomnienie "Wojownika Szos", ten cały przepych CGI trochę mnie drażnił.
Akcja po pierwszej połowie była już trochę męcząca, ale finałowe starcie trzyma w napięciu naprawdę mocno i jest według mnie najlepszym pościgiem w całej serii.
Miller popuścił też widzę fantazji i stylistyką swojego filmu podszedł już pod surrealizm. Serio, niektórych obrazków nie powstydziłby się sam Jodorowski. Łączy to klimat pierwszych dwóch odsłon razem.
"Fury Road" to powrót w dobrym stylu, aczkolwiek Miller dał się porwać trendom współczesnych blockbusterów, co poskutkowało całkowitym brakiem umiaru.
Nie zrozumcie mnie źle, akcja jest świetna - uśmiech pojawia się na twarzy widząc rozpieprzające się w znajomy sposób samochody. Problem w tym, że dochodzi do przesytu i z lekka męczy.
Cytadela wygląda imponująco, ale chciałbym, żeby film spędził w niej więcej czasu. Pokazał nam coś więcej. Rozwinął niektóre elementy. Fabuła to "tam i z powrotem", a feministyczne przesłanie, na które tak wiele osób narzekało jest tutaj tak słabo zarysowane, że nie jest nawet jak pstryczek w nos. Jasne - twarda postać kobieca i "nie jesteśmy rzeczami", ale jednak to za mało.
Drugim "Wojownikiem Szos" to nie jest, ale i tak seria reaktywowana została godnie i powróciła do ciężkiego klimatu i epatowania przemocą. Hańba po "Beyond Thunderdome" została zmazana.
środa, 22 lipca 2015
Matrix: Reaktywacja (2003) reż. Bracia Wachowscy (wtedy)
"Matrix: Reaktywacja" to film mocno kontrowersyjny. Dla wielu razem z "Rewolucjami" pogrzebał Matrixa na amen, dla innych była to godna kontynuacja. Jeśli chodzi o mnie to jestem gdzieś pośrodku. Odświeżyłem sobie film niedawno i mimo sporej frajdy nie wiem do końca co o tym wszystkim myśleć.
Sequel dzieje się kilka lat po wydarzeniach z pierwszej części. Maszyny planują dokonać ataku na Syjon i przekopują się do miasta. Neo i spółka muszą udać się do Źródła maszyn by zakończyć wojnę... jednak nie będzie to tym czego się spodziewali.
Wachowscy wracają po czterech latach i dają nam film mocno nierówny.
Zaczynając od aktorów - nic się nie zmieniło. Reeves jest tak samo drętwy jak był, ale dopiero teraz to drażni bo po protagoniście o statusie Mesjasza prawie oczekiwać można troszeczkę więcej osobowości. Inni wypadli lepiej, lub gorzej... jak Hugo Weaving, który w "Reaktywacji" zaczął już przeginać. Obsadę zaszczyciła nawet Monica Bellucci.
Sama fabuła drugiej części "Matrixa" jest... przedziwna. Nawiązania do mitologii, religii, cokolwiek zawsze są mile widziane. Problemem są koncepty, które mimo że ciekawe, są kładzeniem sobie kłód pod nogi. Rozmowa z Architektem jest dla mnie wciąż niezrozumiała, a to czego się dowiadujemy nie bardzo ma dla mnie sens... albo jest po prostu zbyt cholernie zagmatwana. Ale takich rzeczy jest mnóstwo. Przebywające w Matrixie programy, przybierające tam postacie ludzi... trochę ciężko mi to przetrawić. Trochę się Wachowscy zagalopowali według mnie.
Postać Smitha za to zostaje świetnie rozwinięta, choć widać to będzie dopiero w następnej części.
Jeśli chodzi o akcję to mamy jest w pizdu i trochę i jest to element filmu, który lubię najbardziej. Walka z armią Smithów, pościg na autostradzie - miałem ciarki podczas oglądania, aczkolwiek... mogło to wszystko być o wiele krótsze. Wspomniany pościg trwa jakieś 20 minut, jeśli nie więcej.
Ale, ale! W poprzedniej części zachwalałem kicz i uwierzcie lub nie - dostajemy go jeszcze więcej. Tym razem Wachowscy uwydatniają jeszcze bardziej swoje inspiracje anime. Dostajemy też kilka przyjemnych nawiązań do poprzednika.
Problem pojawia się wtedy, gdy kicz przekracza dozwoloną granicę, a "Reaktywacji" zdarzało się to dość często. Slow motion w, czasami losowych momentach, przesadzona muzyka, akrobacje w CGI, które nawiasem mówiąc nie wygląda już tak dobrze... razi w oczy.
Od sequela wymaga się zawsze więcej i lepiej. Wachowscy pokazują, że czasami więcej nie zawsze musi być lepiej. "Reaktywacja" jako rozrywa się sprawdza, choć nie jest to wcale film na miarę oryginału. Jedne rzeczy robi lepiej, niektóre gorzej, a inne rzeczy są po prostu kontrowersyjne i albo się je kupuje albo nie. Według mnie wstydu nie ma.
Sequel dzieje się kilka lat po wydarzeniach z pierwszej części. Maszyny planują dokonać ataku na Syjon i przekopują się do miasta. Neo i spółka muszą udać się do Źródła maszyn by zakończyć wojnę... jednak nie będzie to tym czego się spodziewali.
Wachowscy wracają po czterech latach i dają nam film mocno nierówny.
Zaczynając od aktorów - nic się nie zmieniło. Reeves jest tak samo drętwy jak był, ale dopiero teraz to drażni bo po protagoniście o statusie Mesjasza prawie oczekiwać można troszeczkę więcej osobowości. Inni wypadli lepiej, lub gorzej... jak Hugo Weaving, który w "Reaktywacji" zaczął już przeginać. Obsadę zaszczyciła nawet Monica Bellucci.
Sama fabuła drugiej części "Matrixa" jest... przedziwna. Nawiązania do mitologii, religii, cokolwiek zawsze są mile widziane. Problemem są koncepty, które mimo że ciekawe, są kładzeniem sobie kłód pod nogi. Rozmowa z Architektem jest dla mnie wciąż niezrozumiała, a to czego się dowiadujemy nie bardzo ma dla mnie sens... albo jest po prostu zbyt cholernie zagmatwana. Ale takich rzeczy jest mnóstwo. Przebywające w Matrixie programy, przybierające tam postacie ludzi... trochę ciężko mi to przetrawić. Trochę się Wachowscy zagalopowali według mnie.
Postać Smitha za to zostaje świetnie rozwinięta, choć widać to będzie dopiero w następnej części.
Jeśli chodzi o akcję to mamy jest w pizdu i trochę i jest to element filmu, który lubię najbardziej. Walka z armią Smithów, pościg na autostradzie - miałem ciarki podczas oglądania, aczkolwiek... mogło to wszystko być o wiele krótsze. Wspomniany pościg trwa jakieś 20 minut, jeśli nie więcej.
Ale, ale! W poprzedniej części zachwalałem kicz i uwierzcie lub nie - dostajemy go jeszcze więcej. Tym razem Wachowscy uwydatniają jeszcze bardziej swoje inspiracje anime. Dostajemy też kilka przyjemnych nawiązań do poprzednika.
Problem pojawia się wtedy, gdy kicz przekracza dozwoloną granicę, a "Reaktywacji" zdarzało się to dość często. Slow motion w, czasami losowych momentach, przesadzona muzyka, akrobacje w CGI, które nawiasem mówiąc nie wygląda już tak dobrze... razi w oczy.
Od sequela wymaga się zawsze więcej i lepiej. Wachowscy pokazują, że czasami więcej nie zawsze musi być lepiej. "Reaktywacja" jako rozrywa się sprawdza, choć nie jest to wcale film na miarę oryginału. Jedne rzeczy robi lepiej, niektóre gorzej, a inne rzeczy są po prostu kontrowersyjne i albo się je kupuje albo nie. Według mnie wstydu nie ma.
wtorek, 21 lipca 2015
Dellamorte Dellamore (1994) reż. Michele Soavi
Nigdy nie przypuszczałem, że znajdę włoski horror, który będzie pretendować do miana ambitnego kina. Takowy otrzymaliśmy od Michele Soaviego, a był nim "Dellamorte Dellamore".
Na cmentarzu Buffalore niektórzy zmarli powracają do życia po siedmiu dniach od pochówku. Żywych trupów pozbywa się opiekun cmentarza, Francesco Dellamorte, którego ulubioną lekturą jest książka telefoniczna. Nie jest jednak sam. Towarzystwa dotrzymuje mu upośledzony Gnaghi, który miłość okazuje poprzez rzyganie. Pewnego dnia na cmentarzu pojawia się piękna wdowa, w której Francesco zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Od tamtej pory jego życie zamienia się w surrealistyczny odjazd.
"Dellamorte Dellamore" to najlepszy horror w dorobku Soaviego i jeden z najlepszych włoskich horrorów jakie miałem szansę zobaczyć. Pierwsze co przychodzi na myśl, to że oglądamy zombie movie... i to całkiem klimatyczny trzeba przyznać. Mija te 10-15 minut i wszystko zamienia się w szalony miszmasz surrealizmu, czarnej komedii, groteski, erotyki z odrobiną filmu psychologicznego.
Surrealistyczny film psychologiczny za sprawą dziwacznej miłości Francesca do bezimiennej kobiety, którą spotyka kilka razy w różnych wcieleniach, że tak to nazwę. Nasz bohater ma także reputację impotenta, jest wyśmiewany z tego powodu i gdyby jeszcze dorzucić do tego zakończenie... to można dojść do przeróżnych wniosków.
Poważnie... możecie kombinować a i tak nie powiedzie konkretnie o czym jest ten film. Każda scena, każdy wątek, każda pierdółka, którą zobaczycie na ekranie będzie was ciągnęła w zupełnie innym kierunku.
Groteskowa czarna komedia objawia się w szalonej paradzie okropności rodem z "Martwego Zła 2", Soavi nawet kilkukrotnie ociera się o nekrofilię. Otóż Gnaghi zakochuje się w córce burmistrza. Gdy ta umiera i ożywa, kradnie jej głowę i trzyma ją w telewizorze... a najlepsze jest to, że ten romans kwitnie.
Dostajemy obrazy typu zmartwychwstałego motocyklisty, przy akompaniamencie aranżacji "Hellraisera" Motorheada. Po prostu zajebiście.
Dorzucony został nawet atak latającej głowy, który ma zapewne nawiązywać do podobnej sceny z "Zombi 3" Fulciego.
Jeśli chodzi o stylistykę, to powiem tylko, że w kategorii zdjęć w włoskich horrorach "Dellamorte Dellamore" jest moim faworytem. Każde ujęcie jest tak cholernie przemyślane i precyzyjne - każdy szczegół jest na swoim miejscu. To coś co trudno opisać, najlepiej jest zobaczyć to samemu.
To samo mógłbym powiedzieć o całym filmie. To szalona, poetycka interpretacja śmierci i nie tylko. To film tak potwornie zakręcony, że każdy zobaczy w nim coś innego. To najlepszy film Soaviego i niestety koniec jego przygody z horrorami. "Dellamorte Dellamore" nie zostało ciepło przyjęte przez krytyków swego czasu, więc Soavi porzucił kino grozy na rzecz telewizji. Szkoda...
BTW. Film zarzuca nam cudownym nawiązaniem do "The Unknown" Browninga.
Na cmentarzu Buffalore niektórzy zmarli powracają do życia po siedmiu dniach od pochówku. Żywych trupów pozbywa się opiekun cmentarza, Francesco Dellamorte, którego ulubioną lekturą jest książka telefoniczna. Nie jest jednak sam. Towarzystwa dotrzymuje mu upośledzony Gnaghi, który miłość okazuje poprzez rzyganie. Pewnego dnia na cmentarzu pojawia się piękna wdowa, w której Francesco zakochuje się od pierwszego wejrzenia. Od tamtej pory jego życie zamienia się w surrealistyczny odjazd.
"Dellamorte Dellamore" to najlepszy horror w dorobku Soaviego i jeden z najlepszych włoskich horrorów jakie miałem szansę zobaczyć. Pierwsze co przychodzi na myśl, to że oglądamy zombie movie... i to całkiem klimatyczny trzeba przyznać. Mija te 10-15 minut i wszystko zamienia się w szalony miszmasz surrealizmu, czarnej komedii, groteski, erotyki z odrobiną filmu psychologicznego.
Surrealistyczny film psychologiczny za sprawą dziwacznej miłości Francesca do bezimiennej kobiety, którą spotyka kilka razy w różnych wcieleniach, że tak to nazwę. Nasz bohater ma także reputację impotenta, jest wyśmiewany z tego powodu i gdyby jeszcze dorzucić do tego zakończenie... to można dojść do przeróżnych wniosków.
Poważnie... możecie kombinować a i tak nie powiedzie konkretnie o czym jest ten film. Każda scena, każdy wątek, każda pierdółka, którą zobaczycie na ekranie będzie was ciągnęła w zupełnie innym kierunku.
Groteskowa czarna komedia objawia się w szalonej paradzie okropności rodem z "Martwego Zła 2", Soavi nawet kilkukrotnie ociera się o nekrofilię. Otóż Gnaghi zakochuje się w córce burmistrza. Gdy ta umiera i ożywa, kradnie jej głowę i trzyma ją w telewizorze... a najlepsze jest to, że ten romans kwitnie.
Dostajemy obrazy typu zmartwychwstałego motocyklisty, przy akompaniamencie aranżacji "Hellraisera" Motorheada. Po prostu zajebiście.
Dorzucony został nawet atak latającej głowy, który ma zapewne nawiązywać do podobnej sceny z "Zombi 3" Fulciego.
Jeśli chodzi o stylistykę, to powiem tylko, że w kategorii zdjęć w włoskich horrorach "Dellamorte Dellamore" jest moim faworytem. Każde ujęcie jest tak cholernie przemyślane i precyzyjne - każdy szczegół jest na swoim miejscu. To coś co trudno opisać, najlepiej jest zobaczyć to samemu.
To samo mógłbym powiedzieć o całym filmie. To szalona, poetycka interpretacja śmierci i nie tylko. To film tak potwornie zakręcony, że każdy zobaczy w nim coś innego. To najlepszy film Soaviego i niestety koniec jego przygody z horrorami. "Dellamorte Dellamore" nie zostało ciepło przyjęte przez krytyków swego czasu, więc Soavi porzucił kino grozy na rzecz telewizji. Szkoda...
BTW. Film zarzuca nam cudownym nawiązaniem do "The Unknown" Browninga.
niedziela, 19 lipca 2015
Planeta wampirów (1965) reż. Mario Bava
Mario Bava był i chyba nadal jest niedocenianym geniuszem. Jego zasługi dla kina grozy są ogromne, a jego praca zainspirowała wielu przyszłych twórców. Jego filmy nie zawsze mogły pochwalić się dobrą fabuła i scenariuszem, ale jakość wykonania zawsze robiła wrażenie.
Pewnego dnia Bava, będąc oczywistym pracoholikiem, po dostaniu starej, zaniedbanej hali zdjęciowej, skromnej ekipy i jeszcze skromniejszego funduszu, postanowił nakręcić film science-fiction. Efektem tego, można by pomyśleć ,karkołomnego projektu stał się "Terrore nello spazio"... czyli w tłumaczeniu "Terror w kosmosie". Później American International chciało być współproducentem filmu, więc zmieniono tytuł na "Planetę Wampirów", mimo iż w filmie nie ma żadnych wampirów... nawet kosmicznych.
Obraz podąża amerykańskimi wzorcami i jest, według mnie, typowym przedstawicielem science-fiction lat 60tych. Plastikowe scenografie pełne świecących i plumkających futurystycznie lampek. Wszystko to jednak jest wykonane solidnie, zważywszy na malutki budżet. Nawiasem mówiąc, Brian Singer chyba outfity swoich X-Menów zainspirował strojami załogi z tego filmu.
Fabuła przedstawia się typowo: pewien statek ląduje na obcej planecie, eksplorują ją i znajdują coś czego nie powinni. Coś, czego w tym okresie było na pęczki. "Terrore..." jest jednak wyjątkowe z innego powodu. Otóż, "Obcy" Ridleya Scotta perfidnie zerżną z niego bardzo dużo. Statek ląduje awaryjnie na planecie i ulega uszkodzeniu. Podczas wędrówki załoga znajduje opuszczony statek kosmiczny z wielką skamieliną kosmity. Brzmi znajomo? Powinno. O ile sam Scott nigdy tego filmu nie widział, tak Dan O'Bannon, scenarzysta i pomysłodawca "Obcego" zapewne już tak.
Mamy tu nawet scenę, w której kapitan załogi nagrywa swoje obawy... podobna scena miała miejsce w "The Thing" Carpentera.
Atmosfera filmu jest niesamowicie mroczna, paranoiczna, chwilami wręcz oniryczna .Bava zaczerpnął tu z "Inwazji porywaczy ciał". Na planecie działają siły, które przejmują kontrolę nad umysłami członków załogi, a nawet przywracają ich do życia, co czyni całość nieco nieprzewidywalną.
Powierzchnia planety też robi wrażenie, zwłaszcza, że, jak to Bava sam powiedział, "przesuwał z jednego miejsca do drugiego dwa głazy z papier-mache". Zastosował on całą masę złudzeń optycznych, a wszelkie efekty specjalne wmontowywał w kamerze.
Pomimo bycia prekursorem "Obcego" nie jest lepszym od niego filmem. Reżyserowi udało się zakryć braki w budżecie, a nawet odwrócić uwagę od średniego scenariusza. Film ma cudowny klimat i może być czymś inspirującym, patrząc na okoliczności jego powstania. "Terrore nello spazio" nie jest lekturą obowiązkową, ale jest wart uwagi, nawet jako ciekawostka.
Pewnego dnia Bava, będąc oczywistym pracoholikiem, po dostaniu starej, zaniedbanej hali zdjęciowej, skromnej ekipy i jeszcze skromniejszego funduszu, postanowił nakręcić film science-fiction. Efektem tego, można by pomyśleć ,karkołomnego projektu stał się "Terrore nello spazio"... czyli w tłumaczeniu "Terror w kosmosie". Później American International chciało być współproducentem filmu, więc zmieniono tytuł na "Planetę Wampirów", mimo iż w filmie nie ma żadnych wampirów... nawet kosmicznych.
Obraz podąża amerykańskimi wzorcami i jest, według mnie, typowym przedstawicielem science-fiction lat 60tych. Plastikowe scenografie pełne świecących i plumkających futurystycznie lampek. Wszystko to jednak jest wykonane solidnie, zważywszy na malutki budżet. Nawiasem mówiąc, Brian Singer chyba outfity swoich X-Menów zainspirował strojami załogi z tego filmu.
Fabuła przedstawia się typowo: pewien statek ląduje na obcej planecie, eksplorują ją i znajdują coś czego nie powinni. Coś, czego w tym okresie było na pęczki. "Terrore..." jest jednak wyjątkowe z innego powodu. Otóż, "Obcy" Ridleya Scotta perfidnie zerżną z niego bardzo dużo. Statek ląduje awaryjnie na planecie i ulega uszkodzeniu. Podczas wędrówki załoga znajduje opuszczony statek kosmiczny z wielką skamieliną kosmity. Brzmi znajomo? Powinno. O ile sam Scott nigdy tego filmu nie widział, tak Dan O'Bannon, scenarzysta i pomysłodawca "Obcego" zapewne już tak.
Mamy tu nawet scenę, w której kapitan załogi nagrywa swoje obawy... podobna scena miała miejsce w "The Thing" Carpentera.
Atmosfera filmu jest niesamowicie mroczna, paranoiczna, chwilami wręcz oniryczna .Bava zaczerpnął tu z "Inwazji porywaczy ciał". Na planecie działają siły, które przejmują kontrolę nad umysłami członków załogi, a nawet przywracają ich do życia, co czyni całość nieco nieprzewidywalną.
Powierzchnia planety też robi wrażenie, zwłaszcza, że, jak to Bava sam powiedział, "przesuwał z jednego miejsca do drugiego dwa głazy z papier-mache". Zastosował on całą masę złudzeń optycznych, a wszelkie efekty specjalne wmontowywał w kamerze.
Pomimo bycia prekursorem "Obcego" nie jest lepszym od niego filmem. Reżyserowi udało się zakryć braki w budżecie, a nawet odwrócić uwagę od średniego scenariusza. Film ma cudowny klimat i może być czymś inspirującym, patrząc na okoliczności jego powstania. "Terrore nello spazio" nie jest lekturą obowiązkową, ale jest wart uwagi, nawet jako ciekawostka.
czwartek, 16 lipca 2015
Demony 2: L'incubo ritorna (1986) reż. Lamberto Bava
Rok po sukcesie swojego pierwszego filmu, Lamberto Bava idzie za ciosem i serwuje nam "Demoni 2: L'incubo ritorna"!
Tym razem nasze rzygające na zielono stworki postanowiły dokonać inwazji na luksusowy apartamentowiec. W telewizji leci film o grupce nastolatków badającej strefę, w której kiedyś pojawiły się demony... I guess chodzi o kino z poprzedniej części. Przez przypadek ożywiają jednego z demonów i ten wyskakuje z telewizora rozpoczynając rozpierduchę.
Mimo zmiany lokacji schemat pozostaje ten sam. Bava nie kusi się na żadną oryginalność i powiela wiele swoich pomysłów. Aktorzy powracają by odegrać prawie to samo. Inne postacie - te same charaktery. Znów jakaś dwójka zagubi się w tym wszystkim i będą się ukrywać w wentylacji. Znów na końcu zostanie jeden facet, który nagle zmienia się w bohatera kina akcji i jego dziewczyna. Pojawi się nawet banda gnojków jadące po mieście... tylko, że ten wątek jest tu kompletnie bezcelowy. Znów z ciała jednego z demonów wyjdzie jakiś stwór.. tym razem będzie to pocieszny gremlin... i to nie jest dobry efekt.
Zdarza mu się odtwarzać nawet te same ujęcia.
Generalnie dostajemy tą samą rozpierduchę co w pierwszym filmie, tylko na troszkę większą skalę z nieco innym klimatem i niestety bez tej dawki zajebistości. "Demons 2" jest już trochę lepszy od strony gry aktorskiej i nie zdarzają mu się absurdalnie przedramatyzowane momenty. Szkoda.
Niemniej jednak, klimat wciąż jest świetny. Tym razem zamiast kolorowych lampek, młody Bava sięga po mocne cienie rodem z filmów noir. Muzyka Simona Boswella i Caduty Massiego jest na równi z motywami Simonettiego z poprzedniej części. Szalona, odpowiednia do niezobowiązującej rozwałki. Wszelkiej maści piosenek pop przewala się tu od groma. Zajmują one jakieś 3/4 całego soundtracku. Nie ukrywam, sprawdziły się.
"Demons 2" to solidna rozwałka i dobry film... tylko nie tak dobry jak poprzednik. Bo to w gruncie rzeczy to samo tylko trochę inaczej. Element zaskoczenia już niestety odpada. Poza tym, film miejscami przypominał mi drugiego "Obcego", ale można to uznać za subtelne nawiązanie, aniżeli zrzynkę.
Jeśli polubiliście część pierwszą, to dwójkę możecie łyknąć bez problemu. To wciąż kupa frajdy.
Tym razem nasze rzygające na zielono stworki postanowiły dokonać inwazji na luksusowy apartamentowiec. W telewizji leci film o grupce nastolatków badającej strefę, w której kiedyś pojawiły się demony... I guess chodzi o kino z poprzedniej części. Przez przypadek ożywiają jednego z demonów i ten wyskakuje z telewizora rozpoczynając rozpierduchę.
Mimo zmiany lokacji schemat pozostaje ten sam. Bava nie kusi się na żadną oryginalność i powiela wiele swoich pomysłów. Aktorzy powracają by odegrać prawie to samo. Inne postacie - te same charaktery. Znów jakaś dwójka zagubi się w tym wszystkim i będą się ukrywać w wentylacji. Znów na końcu zostanie jeden facet, który nagle zmienia się w bohatera kina akcji i jego dziewczyna. Pojawi się nawet banda gnojków jadące po mieście... tylko, że ten wątek jest tu kompletnie bezcelowy. Znów z ciała jednego z demonów wyjdzie jakiś stwór.. tym razem będzie to pocieszny gremlin... i to nie jest dobry efekt.
Zdarza mu się odtwarzać nawet te same ujęcia.
Generalnie dostajemy tą samą rozpierduchę co w pierwszym filmie, tylko na troszkę większą skalę z nieco innym klimatem i niestety bez tej dawki zajebistości. "Demons 2" jest już trochę lepszy od strony gry aktorskiej i nie zdarzają mu się absurdalnie przedramatyzowane momenty. Szkoda.
Niemniej jednak, klimat wciąż jest świetny. Tym razem zamiast kolorowych lampek, młody Bava sięga po mocne cienie rodem z filmów noir. Muzyka Simona Boswella i Caduty Massiego jest na równi z motywami Simonettiego z poprzedniej części. Szalona, odpowiednia do niezobowiązującej rozwałki. Wszelkiej maści piosenek pop przewala się tu od groma. Zajmują one jakieś 3/4 całego soundtracku. Nie ukrywam, sprawdziły się.
"Demons 2" to solidna rozwałka i dobry film... tylko nie tak dobry jak poprzednik. Bo to w gruncie rzeczy to samo tylko trochę inaczej. Element zaskoczenia już niestety odpada. Poza tym, film miejscami przypominał mi drugiego "Obcego", ale można to uznać za subtelne nawiązanie, aniżeli zrzynkę.
Jeśli polubiliście część pierwszą, to dwójkę możecie łyknąć bez problemu. To wciąż kupa frajdy.
Matrix (1999) reż. Andy Wachowski, Lana Wachowski
W przerwach między włoszczyzną zacząłem odświeżać sobie te ważniejsze klasyki kina, głównie science-fiction. Gdy "Matrix" wchodził do kin ludziom opadły szczęki, lecz z czasem reputacja tego filmu maleje i zbiera on coraz to bardziej mieszane opinie.
Neo wiedzie podwójne życie. Z jednej strony pisze programy dla pewnej filmy, z drugiej zaś jest hakerem. Pewnego dnia całe jego życie wywraca się do góry nogami, gdy kontaktuje się z nim tajemniczy Morfeusz. Pokazuje mu, że świat, który Neo zna nie jest tak naprawdę rzeczywisty... dobra, resztę chyba każdy zna.
To jeden z tych filmów o których każdy cokolwiek kiedykolwiek słyszał. Swego czasu bracia Wachowscy (wtedy jeszcze bracia) zebrali całą masę różnorakich filmowych inspiracji i zaprezentowali nowy sposób kręcenia filmów, nowe efekty specjalne i całą resztę. To było coś nowego a i spora część efektów jeszcze całkiem nieźle się trzyma.
"Matrix" zdaje się być miszmaszem wszystkiego.
Stylistyka łączy w sobie "Łowcę Androidów" i apokalipsę rodem z "Terminatora". Dostajemy tutaj kilka solidnych metafor, ale i kilka boleśnie łopatologicznych - motywy takie jak podważanie rzeczywistości, wyższość umysłu nad materią i inne egzystencjalne wywody. Film stara się być filozoficzny i czasami mu się to udaje, a czasami nie.
Często oskarża się "Matrixa" o pseudofilozoficzny bełkot, który ma zasłaniać fakt, że to zwykła mordobitka bez większej logiki.
Z mojej perspektywy "Matrix" to jedna wielka zabawa absurdalnym i przesadzonym kiczem. Wachowscy władowali w ten film nawiązania do dwóch w/w filmów, ale mamy tu też sztuki walki, a nawet western. Myślę, że gdyby ten film powstał w latach 80tych to ludzie patrzyliby na niego inaczej, zważywszy, że w tamtym okresie absurdalne, kiczowate kino akcji było na porządku dziennym.
Co do aktorów to niczym odkrywczym nie będzie jeśli powiem, że Keanu Reeves był kłodą drewna... ale wiecie co? Tym razem nie winię go za to. Jego postać jest bezbarwna i nie ma tu nawet z czym pracować. Może to było celowe, że bohater ma być czystą kartą pod, którą każdy mógłby podpiąć siebie... nie wiem.
Reszta spisała się solidnie. Hugo Weaving w roli agenta Smitha był świetny - zimny i odczłowieczony, poza tym trudno się z jego monologami nie zgodzić. Nawet Fishburne był według mnie w porządku, więc według mnie całe narzekanie na pretensjonalność jest lekko przesadzone.
Dla mnie "Matrix" nie jest ani żadną wielką głębią. To film, który czerpie z przesadzonego kiczu i bawi się nim na całego. Może też dlatego podobały mi się sequele, bo mimo głupoty pozostawały tym samym. Całą trylogie stawiam na tej samej półce co filmu Tarantino i Rodrigueza.
Neo wiedzie podwójne życie. Z jednej strony pisze programy dla pewnej filmy, z drugiej zaś jest hakerem. Pewnego dnia całe jego życie wywraca się do góry nogami, gdy kontaktuje się z nim tajemniczy Morfeusz. Pokazuje mu, że świat, który Neo zna nie jest tak naprawdę rzeczywisty... dobra, resztę chyba każdy zna.
To jeden z tych filmów o których każdy cokolwiek kiedykolwiek słyszał. Swego czasu bracia Wachowscy (wtedy jeszcze bracia) zebrali całą masę różnorakich filmowych inspiracji i zaprezentowali nowy sposób kręcenia filmów, nowe efekty specjalne i całą resztę. To było coś nowego a i spora część efektów jeszcze całkiem nieźle się trzyma.
"Matrix" zdaje się być miszmaszem wszystkiego.
Stylistyka łączy w sobie "Łowcę Androidów" i apokalipsę rodem z "Terminatora". Dostajemy tutaj kilka solidnych metafor, ale i kilka boleśnie łopatologicznych - motywy takie jak podważanie rzeczywistości, wyższość umysłu nad materią i inne egzystencjalne wywody. Film stara się być filozoficzny i czasami mu się to udaje, a czasami nie.
Często oskarża się "Matrixa" o pseudofilozoficzny bełkot, który ma zasłaniać fakt, że to zwykła mordobitka bez większej logiki.
Z mojej perspektywy "Matrix" to jedna wielka zabawa absurdalnym i przesadzonym kiczem. Wachowscy władowali w ten film nawiązania do dwóch w/w filmów, ale mamy tu też sztuki walki, a nawet western. Myślę, że gdyby ten film powstał w latach 80tych to ludzie patrzyliby na niego inaczej, zważywszy, że w tamtym okresie absurdalne, kiczowate kino akcji było na porządku dziennym.
Co do aktorów to niczym odkrywczym nie będzie jeśli powiem, że Keanu Reeves był kłodą drewna... ale wiecie co? Tym razem nie winię go za to. Jego postać jest bezbarwna i nie ma tu nawet z czym pracować. Może to było celowe, że bohater ma być czystą kartą pod, którą każdy mógłby podpiąć siebie... nie wiem.
Reszta spisała się solidnie. Hugo Weaving w roli agenta Smitha był świetny - zimny i odczłowieczony, poza tym trudno się z jego monologami nie zgodzić. Nawet Fishburne był według mnie w porządku, więc według mnie całe narzekanie na pretensjonalność jest lekko przesadzone.
Dla mnie "Matrix" nie jest ani żadną wielką głębią. To film, który czerpie z przesadzonego kiczu i bawi się nim na całego. Może też dlatego podobały mi się sequele, bo mimo głupoty pozostawały tym samym. Całą trylogie stawiam na tej samej półce co filmu Tarantino i Rodrigueza.
środa, 15 lipca 2015
Demony (1985) reż. Lamberto Bava
Drugim z podopiecznych Dario Argento był syn wielkiego Mario Bavy - Lamberto. Mając ojca reżysera nic dziwnego, że sam postanowił spróbować sił w kinematografii. "Demony" nie były jego pierwszym filmem, ale chyba pierwszym znanym i dziś nawet kultowym... i są ku temu powodu, uwierzcie mi.
Grupka ludzi zostaje zaproszona przez tajemniczego mężczyznę w masce na pokaz filmu do nowo otwartego kina. Tam, podczas oglądania rekwizytów pewna dziewczyna zadrapuje się wystawioną maską - rekwizytem.
Wyświetlany film opowiada o grupce przyjaciół, która znajduje grób Nostradamusa, a tam podobną maskę, którą też ktoś się zadrapuje i zmienia w demona.
Podczas seansu z w/w dziewczyną dzieje się to samo. Zaczyna się jatka...
Lamberto swój film konstruuje z zaczerpniętych z wielu filmów inspiracji. B-klasowy klimat i groteskę "Martwego Zła", atmosferę osaczenia z "Nocy Żywych Trupów", oraz oświetlenie z filmów Argentego.
Charakteryzacja tytułowych demonów jest imponująca, a efekty ich przemiany są czasami odrobinę kiczowate, ale wciąż smakowicie obrzydliwe. Działają one podobnie jak zombie, tylko że przy nich wystarczy byle zadrapanie by zostać jednym z nich.
Fabuła jest absurdalna i nie stara się nawet zbytnio czegokolwiek wyjaśniać. Oniryczna atmosfera, połączona z zamknięciem od świata, okraszona jeszcze czasami kuriozalnie przedramatyzowanymi scenami rodem z kina akcji klasy C... i to jest po prostu piękne połączenie.
Finałowa scena na motocyklu - - wielbię!
Do tego dochodzi muzyka Claudio Simonettiego, która jest pięknem samym w sobie. Widać z kim ten pan kiedyś pracował. Młody Bava chyba jako jedyny potrafił idealnie dopasować rockowe piosenki do scen akcji. Muzyki różnych wykonawców jest tutaj sporo i przemyka ona dość często w tle.
Film co prawda używa kolorowych lampek gdzie popadnie, ale nie uświadczymy tutaj żadnej finezji w pracy kamerą. Dominują proste ujęcia.
"Demony" nie powalają oryginalnością. Dostarczają za to masę rozrywki i każdemu ten film zapadnie w pamięć. Łączy w sobie zarówno te najlepsze, jak i najgorsze elementy włoskich horrorów, przy czym te drugie zdaje się przerabiać też na plus. Są chwile gdy szczęka opada, są sceny, z których można się pośmiać i jest cała masa funu, która z tego płynie.
wtorek, 14 lipca 2015
Deliria/StageFright - Aquarius (1987) reż. Michele Soavi
A zatem Michele Soavi, jeden z podopiecznych Dario Argentego postanowił sam spróbować swoich sił jako rężyser kina grozy. Jego debiutem jest B-klasowy slasher, który rzecz jasna nie mógł mieć jednego tytułu. Owym filmem jest "Deliria/StageFright - Aquarius/Bloody Bird".
Podczas próby spektaklu Alicia zostaje ranna w nogę. Wbrew zakazom reżysera wymyka się do szpitala, w którym znajduje się schwytany psychopatyczny morderca. Uwalnia się on z więzów i ucieka ukryty w samochodzie dziewczyny. Rzeź jest nieunikniona.
"Deliria" to bardzo prosty slasher, jakich powstawało wiele w latach 80tych na fali popularności "Koszmaru z Ulicy Wiązów", "Halloween" i "Piątku 13go". Soavi tworzy film, który od warstwy fabularnej nie różni się od nich niczym. Mamy grupkę bohaterów składającą się z bezbarwnych lub wkurzających osobników przeciwko mordercy, który tym razem postanawia przybrać maskę wielkiej białej sowy.
Na plus jednak mogę zaliczyć, że bohaterowie nie są jednak bandą debili. Kreacje aktorskie są solidne, bohaterowie de facto jakoś starają się walczyć o przetrwanie - mamy tylko jedno rozwrzeszczane babsko.
Gore jest całkiem solidne, a film potrafi naprawdę mocno trzymać w napięciu. Wiecie - wszystko czego można wymagać od kina rozrywkowego.
Soavi jednak wykorzystuje to, czego się u Argentego nauczył i serwuje nam naprawdę świetną oprawę audiowizualną. Zdjęcia połączone z cudną muzyką Simona Boswella stwarzają piękną oprawę dla prościutkiego jak drut slashera.
Tym właśnie jest tenże film - typowym slasherem w pięknej oprawce. Nie powalił mnie na kolana, ale były momenty gdzie dobrze się bawiłem, a sami aktorzy spisali się niczego sobie. Porządny debiut filmowy.
Podczas próby spektaklu Alicia zostaje ranna w nogę. Wbrew zakazom reżysera wymyka się do szpitala, w którym znajduje się schwytany psychopatyczny morderca. Uwalnia się on z więzów i ucieka ukryty w samochodzie dziewczyny. Rzeź jest nieunikniona.
"Deliria" to bardzo prosty slasher, jakich powstawało wiele w latach 80tych na fali popularności "Koszmaru z Ulicy Wiązów", "Halloween" i "Piątku 13go". Soavi tworzy film, który od warstwy fabularnej nie różni się od nich niczym. Mamy grupkę bohaterów składającą się z bezbarwnych lub wkurzających osobników przeciwko mordercy, który tym razem postanawia przybrać maskę wielkiej białej sowy.
Na plus jednak mogę zaliczyć, że bohaterowie nie są jednak bandą debili. Kreacje aktorskie są solidne, bohaterowie de facto jakoś starają się walczyć o przetrwanie - mamy tylko jedno rozwrzeszczane babsko.
Gore jest całkiem solidne, a film potrafi naprawdę mocno trzymać w napięciu. Wiecie - wszystko czego można wymagać od kina rozrywkowego.
Soavi jednak wykorzystuje to, czego się u Argentego nauczył i serwuje nam naprawdę świetną oprawę audiowizualną. Zdjęcia połączone z cudną muzyką Simona Boswella stwarzają piękną oprawę dla prościutkiego jak drut slashera.
Tym właśnie jest tenże film - typowym slasherem w pięknej oprawce. Nie powalił mnie na kolana, ale były momenty gdzie dobrze się bawiłem, a sami aktorzy spisali się niczego sobie. Porządny debiut filmowy.
niedziela, 12 lipca 2015
Witchery (1988) reż. Fabrizio Laurenti
Drugim sfinansowanym przez Joego D'Amato filmem było "Witchery", czyli "La Casa 4", czyli "Ghosthouse 2". Yych... te tytuły.
Fabuła przedstawia się następująco. Jest grupa ludzi, która zmierza w kierunku domu należącego kiedyś do pewnej starej aktorki. Wszyscy w tym czasie mają wizję w której ukazuje im się kobieta w czerni. Gdy docierają na miejsce okazuje się, że owa aktorka praktykowała czarną magię...
Fabuła prosta jak budowa cepa i znowu pretekstowa. O dziwo jednak "Witchery" jest o wiele lepszym filmem niż "Ghosthouse".
Obsadę zaszczyciła Linda Blair, głównie po to, by zostać opętaną po raz kolejny... David Hasselhoff, który okazał się nie takim złym aktorem... i reszta której nie znam. Tak czy owak żadne z nich nie przyprawia widza o wkurw głupimi tekstami, wiec już i tak jest duży postęp. Powiem więcej! Aktorsko film jest na poziomie przeciętnym... a jak na trashowy włoski horror to i tak dużo.
Akcja rozwija się powoli, jednakże film intryguje na początku, przez co mimo dłużyzn w pierwszej połowie trwałem dzielnie, z chęcią odkrycia o co w tym wszystkim chodzi... o ile o cokolwiek chodzi.
Klimat to czysta, pełna mindfucków psychodela prowadząca nas do kilku mocno groteskowych scen. Nie leją się tu może hektolitry krwi, mimo iż jest tu trochę przyzwoitego gore, to jednak i tak jest dostatecznie dziwnie, że siedziałem wryty w stołek z konsternacją patrząc na to co się dzieje. Czarownica ma przygotowaną sadystyczną śmierć i powoli będzie swój plan... jakikolwiek by on nie był... wcielać w życie.
"Witchery" posiada trochę lepszy scenariusz, mocniejszy klimat i o wiele dziwniejsze pomysły. Jeśli nie miałeś styczności z włoskimi horrorami to będziesz patrzył z niedowierzaniem. Na kimś obytym w chorej wyobraźni włoskich reżyserów niekoniecznie musi robić wrażenie, niemniej ja bawiłem się przednio. Tego klimatu nie da się podrobić.
Fabuła przedstawia się następująco. Jest grupa ludzi, która zmierza w kierunku domu należącego kiedyś do pewnej starej aktorki. Wszyscy w tym czasie mają wizję w której ukazuje im się kobieta w czerni. Gdy docierają na miejsce okazuje się, że owa aktorka praktykowała czarną magię...
Fabuła prosta jak budowa cepa i znowu pretekstowa. O dziwo jednak "Witchery" jest o wiele lepszym filmem niż "Ghosthouse".
Obsadę zaszczyciła Linda Blair, głównie po to, by zostać opętaną po raz kolejny... David Hasselhoff, który okazał się nie takim złym aktorem... i reszta której nie znam. Tak czy owak żadne z nich nie przyprawia widza o wkurw głupimi tekstami, wiec już i tak jest duży postęp. Powiem więcej! Aktorsko film jest na poziomie przeciętnym... a jak na trashowy włoski horror to i tak dużo.
Akcja rozwija się powoli, jednakże film intryguje na początku, przez co mimo dłużyzn w pierwszej połowie trwałem dzielnie, z chęcią odkrycia o co w tym wszystkim chodzi... o ile o cokolwiek chodzi.
Klimat to czysta, pełna mindfucków psychodela prowadząca nas do kilku mocno groteskowych scen. Nie leją się tu może hektolitry krwi, mimo iż jest tu trochę przyzwoitego gore, to jednak i tak jest dostatecznie dziwnie, że siedziałem wryty w stołek z konsternacją patrząc na to co się dzieje. Czarownica ma przygotowaną sadystyczną śmierć i powoli będzie swój plan... jakikolwiek by on nie był... wcielać w życie.
"Witchery" posiada trochę lepszy scenariusz, mocniejszy klimat i o wiele dziwniejsze pomysły. Jeśli nie miałeś styczności z włoskimi horrorami to będziesz patrzył z niedowierzaniem. Na kimś obytym w chorej wyobraźni włoskich reżyserów niekoniecznie musi robić wrażenie, niemniej ja bawiłem się przednio. Tego klimatu nie da się podrobić.
Ghosthouse (1988) reż. Umberto Lenzi
W 1988 roku powstały 2 filmy, sfinansowane przez Jego D'Amato. Facet ten odpowiedzialny jest za cała masę dziwacznych pornosów i absurdalnie obrzydliwych horrorów exploitation. Z jego twórczości widziałem tylko "Buio Omega" i stwierdziłem, że moja psychika nie jest na tyle wykrzywiona by jego filmy znieść.
"Ghosthouse", albo "Dziewczyna z pajacem", albo "La Casa 3". to wyreżyserowana przez Umberto Lenziego nieoficjalna kontynuacja "Martwego Zła"... czyli jak to u włochów sequel tylko z tytułu. W Italii bowiem dzieło Raimiego nosiło tytuł "La Casa" (czyli po prostu "Dom")
Młody operator radiowy wyłapuje przez odbiornik krzyki jakiejś osoby. Lokalizuje skąd zostały nadane i wraz ze swoją strzelającą o wszystko focha i wrzeszczącą w nieskończoność dziewczyną ruszają owe miejsce sprawdzić. Na miejscu spotykają grupę adekwatnie do nich głupich nastolatków i weird shit się zaczyna.
Film kręcono w tym samym budynku co "Dom przy cmentarzu Fulciego", więc pewne kąty mogą wydać się znajome. Jak się domyślacie, film ma oniryczny klimacik i całą masę absurdalnych scen. Efekty specjalne zrobiły na mnie wrażenie. Niektóre sceny zapadają w pamięć, takie drobiazgi jak wykrzywiające się lustro, nadmuchujące się jak balony szklane przedmioty wyglądają świetnie.
Muzyki nie ma tu dużo, przy czym film bezkarnie kradnie motywy z "Delirii" Soaviego.
W filmie pojawia się lalka-pajacyk wyglądająca identycznie jak ta z "Poltergeista"... nawet dusi w jednej scenie jedną z bohaterek więc... oczywista zrzynka. Ale nie drażni.
O ile ze swojego pojebaństwa film wywiązuje się znakomicie, tak scenariuszowo jest poniżej przeciętnej. Dialogi głupie, bohaterowie krzywdzą widza swoimi debilizmami bezustannie i tylko czekamy aż w końcu wszyscy pozdychają. Gdzieś w połowie akcja mocno zwalnia i wtedy to wszystko daje się we znaki najmocniej.
Widać, że wszystko jest tylko pretekstem do kilku solidnych scen.
"Ghosthouse" swój sukces zawdzięcza jawnemu oszukiwaniu widza swoim włoskim tytułem, samemu będąc średnim filmem z paroma dobrymi rzeczami i paroma głupimi.
"Ghosthouse", albo "Dziewczyna z pajacem", albo "La Casa 3". to wyreżyserowana przez Umberto Lenziego nieoficjalna kontynuacja "Martwego Zła"... czyli jak to u włochów sequel tylko z tytułu. W Italii bowiem dzieło Raimiego nosiło tytuł "La Casa" (czyli po prostu "Dom")
Młody operator radiowy wyłapuje przez odbiornik krzyki jakiejś osoby. Lokalizuje skąd zostały nadane i wraz ze swoją strzelającą o wszystko focha i wrzeszczącą w nieskończoność dziewczyną ruszają owe miejsce sprawdzić. Na miejscu spotykają grupę adekwatnie do nich głupich nastolatków i weird shit się zaczyna.
Film kręcono w tym samym budynku co "Dom przy cmentarzu Fulciego", więc pewne kąty mogą wydać się znajome. Jak się domyślacie, film ma oniryczny klimacik i całą masę absurdalnych scen. Efekty specjalne zrobiły na mnie wrażenie. Niektóre sceny zapadają w pamięć, takie drobiazgi jak wykrzywiające się lustro, nadmuchujące się jak balony szklane przedmioty wyglądają świetnie.
Muzyki nie ma tu dużo, przy czym film bezkarnie kradnie motywy z "Delirii" Soaviego.
W filmie pojawia się lalka-pajacyk wyglądająca identycznie jak ta z "Poltergeista"... nawet dusi w jednej scenie jedną z bohaterek więc... oczywista zrzynka. Ale nie drażni.
O ile ze swojego pojebaństwa film wywiązuje się znakomicie, tak scenariuszowo jest poniżej przeciętnej. Dialogi głupie, bohaterowie krzywdzą widza swoimi debilizmami bezustannie i tylko czekamy aż w końcu wszyscy pozdychają. Gdzieś w połowie akcja mocno zwalnia i wtedy to wszystko daje się we znaki najmocniej.
Widać, że wszystko jest tylko pretekstem do kilku solidnych scen.
"Ghosthouse" swój sukces zawdzięcza jawnemu oszukiwaniu widza swoim włoskim tytułem, samemu będąc średnim filmem z paroma dobrymi rzeczami i paroma głupimi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)