Moja recenzja jest spóźniona mocno i to bez żadnego powodu. Teraz MadMaxowy szał opadł, ale swego czasu wszyscy film mocno zachwalali. A skoro już omówiłem kiedyś całą trylogię, pomyślałem, że fajnie by było wspomnieć i o najnowszej odsłonie. Jak się na to zapatruję? Cóż... jest dobrze. Ale tylko dobrze.
Startujemy od zniszczenia Interceptora, które jest identyczne jak to w "Wojowniku Szos" i nie bez przyczyny. Miller swój nowy film napakował całą masą większych lub mniejszych nawiązań do klasycznej trylogii "Mad Maxa", zwłaszcza do "Wojownika Szos".
Dostajemy pościg za cysterną, znajomo wyglądającą pozytywkę, pojawia się staruszka z dubeltówką, głównego antagonistę gra Hugh Keays-Byrne. Znalazły się nawiązania nawet do "Beyond Thunderdome". Max zaczyna zarośnięty jak dziki agrest, a gdy zostaje schwytany przechodzi obowiązkowe strzyżenie i ktoś kradnie jego włosy. Pojawia się coś podobnego wyglądem do Thunderdome'u, a wygląd War Boys odnosi się do jednego z dzieciaków z trzeciej odsłony Mad Maxa.
Większość z nich wepchnięta jest w pierwsze 20 minut. Trochę szkoda.
Tu właśnie mam spory problem z tym filmem. Mija to 20 minut, pierwszy pościg trwa i czułem jakby filmowi skończyły się asy z rękawa. Fabuła prezentuje się następująco: Max zostaje uwięziony w Cytadeli - mieście rządzonym przez Immortan Joego. W tym samym czasie imperator Furiosa, wraz ze wszystkimi żonami Joego dokonuje ucieczki. Max zostaje wciągnięty w nieswój konflikt i przez prawie 2 godziny uciekają. Dosłownie.
Cytadela wygląda imponująco ale widzimy ją przez bardzo krótki okres czasu. Mocno powierzchownie pokazany jest świat w tym filmie, a różni się tym, co widzielismy w poprzednich odsłonach.
Tom Hardy godnie zastąpił Gibsona. Może to wynika z tego, że jego Max jest też postacią bardzo różną od tej z trylogii. Temu tutaj faktycznie odbija szajba czasami i miewa zwidy. Zazębia się to wszystko dobrze w pewnym momencie, ale jego postać i tak przez większość czasu zdaje się być zepchnięta na bok.
Furiosa jest twardą babką, ok ale... niewiele więcej. Film miał trzech scenarzystów i szczerze zastanawiam się jak to możliwe. Fabuła jest prosta jak drut, a bohaterowie trochę płascy. Hugh Byrne powraca do serii i nie ma za bardzo co grać, bo Immortan Joe pojawia się kilka razy i prawie nic nie mówi.
Reszta jego żon też zdaje się tylko ładnie wyglądać. Czasami tylko coś robią, gdy scenariusz tego potrzebuje.
Akcji za to jest mnóstwo, tak samo wizualnego przepychu. Zdarzają się ujęcia zbliżone do tych z klasycznej trylogii. Wygląda to artystycznie, ale na wspomnienie "Wojownika Szos", ten cały przepych CGI trochę mnie drażnił.
Akcja po pierwszej połowie była już trochę męcząca, ale finałowe starcie trzyma w napięciu naprawdę mocno i jest według mnie najlepszym pościgiem w całej serii.
Miller popuścił też widzę fantazji i stylistyką swojego filmu podszedł już pod surrealizm. Serio, niektórych obrazków nie powstydziłby się sam Jodorowski. Łączy to klimat pierwszych dwóch odsłon razem.
"Fury Road" to powrót w dobrym stylu, aczkolwiek Miller dał się porwać trendom współczesnych blockbusterów, co poskutkowało całkowitym brakiem umiaru.
Nie zrozumcie mnie źle, akcja jest świetna - uśmiech pojawia się na twarzy widząc rozpieprzające się w znajomy sposób samochody. Problem w tym, że dochodzi do przesytu i z lekka męczy.
Cytadela wygląda imponująco, ale chciałbym, żeby film spędził w niej więcej czasu. Pokazał nam coś więcej. Rozwinął niektóre elementy. Fabuła to "tam i z powrotem", a feministyczne przesłanie, na które tak wiele osób narzekało jest tutaj tak słabo zarysowane, że nie jest nawet jak pstryczek w nos. Jasne - twarda postać kobieca i "nie jesteśmy rzeczami", ale jednak to za mało.
Drugim "Wojownikiem Szos" to nie jest, ale i tak seria reaktywowana została godnie i powróciła do ciężkiego klimatu i epatowania przemocą. Hańba po "Beyond Thunderdome" została zmazana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz