wtorek, 24 maja 2016

Madman (1982) reż. Joe Giannone

"Madman" został mi polecony przez Oskara, którego gościnne recenzje mogliście czytać na moim blogu.
Jeśli ktoś czytał mój kaleki wywód o serii "Piątek 13go" to wie, że mój stosunek do slasherów nie jest zbyt pozytywny. Chciałem jednak odzyskać wiarę w ten gatunek horroru. Chciałem też polubić polecony mi film...

Wszystko zaczęło się na obozie dla wybitnie uzdolnionych dzieci. Jest noc. Wszyscy gromadzą się przy ognisku i opowiadają sobie straszne historie. Jeden z opiekunów, Max opowiada o szalonym Marzie - rolniku, który pewnego dnia wpadł w szał i zamordował całą swoją rodzinę. Mieszkańcy miasteczka powiesili go za to, ale Marz okazał się nieśmiertelnym bydlakiem i teraz snuje się, jako ciężko dysząca niemowa - to wcale nie jest zaczerpnięte z "Halloween".

Ku zaskoczeniu nikogo, jeden z dzieciaków zaczyna się nabijać z historyjki. Okazuje się ,że Marz faktycznie istnieje mieszka w lesie i teraz za napieprzanie się z niego dokona rzezi. Schemat jest odtąd prosty - pierwsza osoba ginie, druga osoba idzie jej szukać. Osoba druga ginie i trzecia idzie jej szukać, i tak dalej...

"Madman" zaczyna się w uroczy i klimatyczny sposób. Szybko dowiadujemy się, że film ma świetną muzykę, a i aktorstwo bywa całkiem przyzwoite, jak na film klasy B. Opowieść o Marzie może i nie jest szczególnie oryginalna, ale serwuje się ją w "fajny" sposób. Stary dom Marza swoim wyglądem przywodził mi na myśl włoskie horrory, nie wiedzieć czemu.
Początek był obiecujący. Oparcie wszystkiego o ogniskową opowieść jest niezłym pomysłem. ALE film szybko porzuca to wszystko i postanawia nie wychodzić przed szereg, stając się kolejnym schematycznym do bólu slasherem.

Na początek bohaterowie.
Aktorzy są nieźli, ale ich charyzma jest zbyt słaba, by ich postacie wyszły cokolwiek poza nijakość.
W przerwach między kolejnymi morderstwami gadają o niczym, albo rozwijają swoje pasjonujące romanse. Ale i tak scenariusz niczego o nich nie mówi, poza tym, że bywają kompletnymi debilami.

Rozbroiło mnie to, że część z nich po prostu się pojawia... i jest. Pierwsza ofiara pokazuje się, ma do powiedzenia dwa zdania i zaraz potem zostaje zabita. Jeśli chodzi o postacie dzieci to ich prawie wcale nie ma. Znaczy, niby są, ale widzimy może trójkę z nich, nie poznajemy ich imion, ani niczego.

"Madman" ma w dupie swoich bohaterów... a skoro film ma ich w dupie... to czemu ja miałbym się nimi cokolwiek interesować? A skoro nie interesują mnie bohaterowie, to jakim cudem mam się zaangażować w to, co się dzieje?
A dzieją się dziwy, i sama fabułka staje się głupia, jak but. Max, opiekun, który opowiada o Marzie po prostu sobie z filmu znika i nie dowiadujemy się skąd on zna tę historię, ani też czemu ją opowiedział, skoro wypowiedzenie imienia Madman Marz sprowadza na kark psychopatycznego mordercę z lasu. Nie lepiej byłoby... no nie wiem, nie opowiadać tej historii?

Ale głupi scenariusz można przeboleć. Problem z "Madmanem" jest o wiele gorszy. On nie ma własnej osobowości, jako film. Ciekawy motyw, który można by eksplorować zostaje szybko wypieprzony w kosmos, na rzecz kopiowania pomysłów z "Piątku 13go" i "Halloween".
Sama muzyka klimatu nie tworzy, a drobne przejawy artystycznej wrażliwości w kilku ładnych ujęciach to za mało, żeby odciągnąć uwagę widza od faktu, że ma do czynienia z filmem do bólu szablonowym.

Sam Marz nie jest nawet porządnym villainem, wręcz staje się czymś, co mogłoby znaleźć się w "Scooby Doo". Jego nieudane próby schwytania poszczególnych postaci są komiczne. A gdy jest ukazany w pełnej okazałości... Mój Boże!
Nie chciałem pisać tej recenzji w takim tonie, ale nie mam tu nawet na czym zawiesić oka. Mając na uwadze, że "Madman" to niezależny, niskobudżetowy horror, liczyłem ,że twórcy wykażą się jakimiś ambicjami, że braki będą chcieli nadrobić ciekawymi pomysłami.
Nic z tych rzeczy.
Reżyser zadbał o to, żeby jego dzieło nie wyszło ponad gatunkową miernotę, a wręcz usytuowało się poniżej przeciętności.

W "Halloween" była sympatyczna bohaterka i film dużo czasu poświęcał jej przedstawieniu. Napięcie powstawało, bo widz jej kibicował.
W "Koszmarze z ulicy Wiązów" grał oryginalny koncept, a w "Teksańskiej masakrze..." epatowanie specyficzną i ciężką atmosferą.
Każdy z tych filmów robił coś swojego, starał się przyciągnąć widza w ten, czy inny sposób.
Teraz widzę, że slashery poza tymi trzema seriami niczego dobrego już do zaoferowania nie mają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz