czwartek, 28 lipca 2016

The Curse (1987) reż. David Keith

Rok Lovecrafta trwa! W związku z tym, na zakończenie miesiąca Lovecraftowska recenzja. Jednak seanse nowych filmów nie były aż tak bolesne, z kolei moja spontaniczna zabawa z filmami z YT skończyła się bardzo szybko. Po dwóch takich paździerzach nie chcę się więcej męczyć. Na szczęście "The Curse" okazał się całkiem niezłym filmem.

Jest sobie rodzina Hayesów. Nathan Hayes jest stereotypowych katolikiem cytującym biblię, dla którego wszystko jest karą od Boga. Ma on syna, który jest stereotypowym grubym debilem. Ma także przybranego syna, który nie do końca może się odnaleźć w stereotypowym otoczeniu. Żona Hayesa z trudem znosi swojego nowego męża i ostatecznie szuka miłości w rękach innego faceta.
Pewnej nocy w pobliżu farmy Hayesów ląduje przedziwny meteoryt. Okazuje się on mieć dziwny wpływ na otoczenie. Po pewnym czasie zaczyna się topić, zakażając wodę, ziemię, owoce, warzywa, zwierzęta i tak dalej. Nastawiona na toksyczne jedzenie rodzinka sama zaczyna mutować i popadać w obłęd.

"The Curse" bazowane jest na "Kolorze z przestworzy". Oczywiście, nie jest wierną adaptacją opowiadania, ale czerpie z niego na tyle dużo motywów, że fani prozy Lovecrafta na pewno uśmiechną się pod nosem. Zwłaszcza, że mutacje i gnicie oraz szaleństwo kolejnych członków rodziny zostało pokazane całkiem sprawnie. Oczywiście, kiczowate efekty specjalne zrobiły swoje, wkradły się głupkowate wstawki, ale poziom dziwności i obrzydliwości jest na tyle wysoki, że rekompensuje wszystko.
Początek filmu może wprowadzić każdego w błąd, bowiem od raz obnażona zostaje jego największa wada. Bohaterowie są niesamowicie irytujący. Ma to swoje korzenie w ich jednowymiarowości, a gra aktorska jeszcze bardziej to uwydatnia. Stereotypowy katolik, stereotypowy grubas, plus jeszcze stereotypowy burmistrz, będący chujem do potęgi entej. Facet chodzi w jednym i tym samym garniturze, zawsze ma cygaro w ryju, gada w taki debilny sposób i każdą swoją wypowiedź kończy tym samym irytującym chichotem. No i koleś ma plan jak zarobić na spadku meteorytu, mimo wyraźnego ostrzeżenia, że ten może być toksyczny. A najgorsze jest to, że facet jest całkowicie zbędny. Nie pełni on innej roli w historii, jak tylko pokazywać się raz na jakiś czas i przyprawiać mnie o białą gorączkę.
Klimat filmu jest miażdżący. Od chwili pojawienia się meteorytu paranoja stopniowo wzrasta. Zwierzęta wpadają w szał, z ich ciał wysypują się robaki, domownicy dostają pierdolca, ich twarze się deformują... a w środku wszystkiego jest jeden dzieciak, który jako jedyny od początku wie, że coś jest nie tak, ale wszyscy mają go w dupie. Typowe.

"The Curse" to całkiem udane kino klasy B. Dobrze adaptuje zaczerpnięte z opowiadania elementy i posiada bliski mu klimat. Jest niepokojące, potrafi zarzucić porządną obrzydliwa scenką... ale zanim do tego przejdziemy trzeba przecierpieć paradę wkurwiających postaci. David Chaskin przeszedł nimi samego siebie.
Ostatecznie polecam ten film, ale z przymrożeniem oka.
Ciekawostka: producentem był Lucio Fulci.

1 komentarz: