"Madame Butterfly" to opera opowiadająca o kobiecie orientu, która zakochuje się w amerykańskim marynarzu. Mężczyzna żeni się z nią, lecz niedługo potem odpływ i nigdy już nie wraca. Na wieść o tym, że jej mąż ułożył sobie życie z kimś innym, kobieta postanawia popełnić samobójstwo.
Czemu o tym wspominam? Cóż, jest to ważny element omawianego przeze mnie filmu. "M. Buterfly", oparty o brodwayowską sztukę Davida Henry'go Hwanga, opowiada o dyplomacie Rene Gallimardzie, który zakochuje się w chińskiej śpiewaczce operowej. Z czasem jednak okazuje się, że miłość jego życia nie jest tym za kogo się podaje... nie zdajecie sobie nawet sprawy z tego jak bardzo.
Hwang bierze koncept wspomnianej opery i wywraca wszystko do góry nogami. Reżyserem filmu był David Cronenberg, który po raz drugi już całkowicie rezygnuje ze swojego stylu. Jest to także drugi film reżysera, w którym Jeremy Irons obsadza główną rolę. Wypowiedziałbym się o innych aktorach ale.... spoilery.
Rezultatem jest bardzo subtelny i powolny film, jednakże nie wypada to tak dobrze, jak w przypadku "Martwej Strefy". Ale po kolei.
Romans jest delikatny i wiąże się z zestawieniem różnic między wschodem i zachodem, przy okazji też staje przeciwko stereotypom. Do tego dochodzi kilka aluzji do seksualności i cielesności.
Finał jest naprawdę mocny i może przyprawić o opad szczęki. Jednakże dochodzi do niego zbyt szybko. Dochodzimy do pewnego momentu w historii Gallimarda, potem mamy cięcie i już jesteśmy przy finale, gdzie dowiadujemy się co nas ominęło. Według mnie - kiepski pomysł. Wprowadza widza w konfuzję.
Nie ukrywam, że film mnie strasznie wymęczył. Starałem się, ale nie byłem w stanie się w niego wciągnąć. Zabrakło mi w nim jakiejś iskry, czy napięcia. Poza tym, wydaje mi się, że z tym naprawdę dobrym pomysłem można by zrobić znacznie więcej ciekawszych rzeczy.
Dobry film, nie porwał mnie - zobaczcie sami i być może wam przypadnie do gustu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz