Po 39 latach "Upiór w operze" trafił pod skrzydła wytwórni Hammer. Film wykorzystuje motywy z wersji z Claudem Rainsem, tworząc przy okazji kompletnie inną historię. Zmiany w fabule są ogromne.
Miejscem akcji nie jest Paryż, a XIX-wieczny Londyn. Lord D'arcy, zimnokrwisty buc, zamierza wystawić swoją nową operę. Prace są jednak sabotowane przez nie zgadniecie kogo. Gdy do opery zgłasza się Christine Charles, Upiór postanawia ją uprowadzić, by nauczyć ją śpiewać.
"Upiór..." Hammera różni się od pozostałych adaptacji, choćby tym, że nie mamy tutaj wątku miłosnego. Postać grana przez Herberta Loma nie jest nieszczęśliwie zakochanym szaleńcem. To artysta, który został okradziony ze swojego dzieła i teraz szuka zemsty. Herbert Lom tworzy tutaj własną, bardziej tajemniczą kreację. Mniej szalony, mniej demoniczny, ale nadal rewelacyjny i niepowtarzalny.
Nie mogło się obejść bez jakiegoś znanego nazwiska. Padło na Michaela Gougha, który świetnie sprawdza się jako przerysowany Lord D'arcy. Facet jest zły do szpiku.
Nie mamy tu romansu, za to film stawia o wiele bardziej na tajemnicę. Nasi bohaterowie prowadzą małe dochodzenie kim jest Upiór i dlaczego robi to wszystko.
Jest to też chyba jeden z najpiękniej wygladających Hammerów. XIX-wieczny Londyn jest ciasny i ponury, opera zaś wygląda olśniewająco. Tak samo kostiumy, czy kryjówka Upiora. Nawet zdjęcia czasami wyglądają cudownie. Czysty hammerowski gotyk. No ale co w tym dziwnego, skoro reżyserem jes Terence Fisher?
Hammer, jak to Hammer bierze klasyka i przerabia go na własną modłę i wedle swojego stylu i robi to znakomicie. Obok filmu z Chaneyem to moja ulubiona adaptacja "Upiora...".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz