Adaptacji prozy Stephena Kinga było całe mnóstwo. Powstawały albo filmy porządne, od świetnych reżyserów (Cronenberg, Carpenter, Kubrick), a czasami b-klasowe śmieci i idiotyczne miniseriale. Rok 1979 był dobrym rokiem dla horrorów wampirycznych. Badham nakręcił "Draculę" z Frankiem Langellą, Werner Herzog odkrył na nowo historię "Nosferatu" i to zapewne jeszcze nie wszystko. Dzisiejsza pozycja, na podstawie prozy w/w autora również doczekała się miana klasyka. Mowa tu o "Miasteczku Salem" - 3-godzinnej produkcji telewizyjnej, którą nakręcił Toobe Hooper (Teksańska Masakra, Poltergeist).
Ben Mears jest pisarzem. Przyjeżdża do rodzinnego miasta, Salem, by napisać książkę o miejscowym nawiedzonym domu. Owe stare domostwo zostaje wynajęte przez tajemniczego Richarda Strakera, który wraz z wspólnikiem, Kurtem Barlowem, prowadzi sklep z antykami. Ten drugi szczególnie przykuwa uwagę innych gdyż... nikt go nigdy nie widział. Nagle w miasteczku zaczynają grasować wampiry.
Pierwsze co rzuca się w oczy przy okazji tego filmu, jest wszechobecna tajemnica. Prolog filmu dzieje się 2 lata przed właściwą akcją, następnie oglądamy Strakera jadącego do miasta i już wtedy widać, że z tym gościem musi być coś nie tak. Dom Marstena też jest niezwykle tajemniczym miejscem. Ma swoją ponurą historię, która jest bardzo pobieżnie przedstawiona, trochę czasu też minie nim nasz bohater wyjaśni czemu chce pisać właśnie o tym miejscu. Dostaniemy tylko jego relację i widzowi pozostanie się zastanawiać, czy w domu naprawdę panuje zło i czy ma jakiś związek ze wszystkimi wydarzeniami.
W ciągu tych trzech godzin będziemy mieli okazję przyjrzeć się poszczególnym mieszkańcom małego miasteczka. I nie, nie są to nudne zapychacze. Właściwie to oglądałem je z zaciekawieniem. Wszystkie te wątki jakoś wiążą się między sobą i z wątkiem głównym. Co więcej, żadna z postaci nie irytuje, a wręcz potrafi wzbudzić sympatię widza. Duża też w tym zasługa aktorów. Nie ma tu nikogo na kogo mógłbym narzekać. Wszyscy bez wyjątku spisali się bardzo dobrze. Napewno warto tu wyróżnić Jamesa Masona w roki Strakera i Davida Soula w roli naszego protagonisty. Nawet na krótko pojawia się tutaj Elisha Cook, weteran klasycznych horrorów, którego możecie kojarzyć z roli Pritcharda z "Domu na przeklętym wzgórzu".
Od strony scenariusza i fabuły nie mam zastrzeżeń. Można bez znudzenia przesiedzieć te 3 godziny, ale jednak jest ten czas trwania odczuwalny. Ale i tak mieć tyle rozmaitych wątków pobocznych i sprawić, że widza będą one w ogóle obchodzić to sztuka.
Moim ulubionym elementem całości jest jednak jego realizacja i klimat. To produkcja telewizyjna i jest to widoczne nawet w sposobie kręcenia, aczkolwiek zdarzyły się naprawdę klimatyczne zdjęcia.
Dodatkowo dochodzą naprawdę ciekawe sceny, jak ta na cmentarzu, lub ucieczka jednego z wampirów przez okno. Przelatuje przez nie, a chwilę potem nie ma po nim śladu.
Tobe Hooper bierze cały kicz i "telewizyjność" swojego obrazu i zamienia je na plus. Design wampirów jest całkiem dobry, może nie jakiś oryginalny, ale wkomponowany w klimat idealnie. !Te świecące się oczy!
Same sekwencje wampirów latających przy oknach domów i drapiących po nich, w towarzystwie sztucznej mgły wyglądają "teatralnie", ale w dobrym znaczeniu. Jest to coś unikalnego i zarazem klimatycznego.
Film w ogóle od strony klimatu jest niezwykle klasyczny i nawiązuje do starych dobrych horrorów o wampirach z lat 30-70. Sam Dom Marstena wygląda jak żywcem wyjęty z jakiegoś Hammera, tylko bardziej zakurzony i wybrudzony. Czysty mrok i gotyk. Dodatkowym nawiązaniem jest śmierć wampira pod koniec. Sposób w jaki została pokazana - przejścia między kolejnymi fazami rozkładu - jest znany chyba każdemu, kto oglądał, choćby którąś odsłonę Draculi z Christopherem Lee.
Tajemniczego pana Barlowa nie widzimy przez długi czas, jednak gdy już w końcu się nam ujawnia, to wygląda obłędnie. Przywodzi na myśl Nosferatu i trochę szkoda, że jest go w sumie tak niewiele w całym filmie. Jest on pokazywany na wszelkich materiałach promocyjnych, więc chyba żadnym spoilerem to nie będzie.
Prostota wykonania wychodzi filmowi na plus. Nie wiem jak ma się do książkowego pierwowzoru, ale jako film sam w sobie broni się swoim podejściem i masą nawiązań do klasyki. Tacy wyjadacze kiczu jak ja będą wniebowzięci, a resztę widzów na pewno kupi cały urok i mroczny klimat. Ach, ten klimat!
Istnieje też wersja mocno skrócona, trwająca około 100 minut, gdzie znaczna ilość scen została wycięta... i jest to widoczne w wielu miejscach, lecz główny wątek nie został naruszony. To dla tych, którym się nie uśmiecha 3-godzinny seans. To w gruncie rzeczy ten sam film, tylko nieco uproszczony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz