sobota, 13 lutego 2016

Nieśmiertelny: Źródło (2007) reż. Brett Leonard

Miesiac sequeli trwa.
Postanowiłem tym razem zanurzyć się po uszy w fekaliach. Jeśli jeszcze tego filmu nie widzieliście, śpieszę z wyjaśnieniem: "Nieśmiertelny: Źródło" to gówno wymieszane ze szczynami i tyfusem, na dodatek zamknięte w nagrzanym samochodzie. Istne kurewstwo kinematografii i każdy fan serii przyzna mi rację.

Zaczynamy w niedalekiej przyszłości, gdzie świat pogrąża się w chaosie. Ma to zwiastować pojawienie się Źródła, czyli miejsca, z którego wzięła się nieśmiertelność... cóż, Nieśmiertelnych.
Znany z serialu Methos zbiera grupę, składającą się z:
- informatyka z absurdalnie przegiętym brytyjskim akcentem,
- metroseksualnego księdza-padalca z najbardziej kuriozalną fryzurą w historii kinematografii,
- Duncana McLeoda oraz jego żony.

Tak... Duncan znów ma kolejną wielką miłość, która bierze się kompletnie znikąd. Ma ona wizje dotyczące Źródła, bo scenariusz desperacko stara się nam wmówić, że jest ona ważna. A jeśli wydaje wam się, że to też wzięło się znikąd i nie zostaje nigdy wyjaśnione, powiem tylko... get use to it.
Przeciwnikiem Nieśmiertelnych jest Strażnik Źródła, który jest miksem pomiędzy Kurganem, a Flashem - posiada superszybkość i jest zdrowo pieprznięty. To kolejny przegięty złoczyńca, jakich w tej serii jest wiele... ale to akurat zaliczam na plus, bo miejscami jest zabawny.
Na początku widzimy go noszącego wokół głowy wielki żelazny kołnierz, który skutecznie uniemożliwia upierdolenie mu łba. Ale, gdy zabija pierwszego nieśmiertelnego, ściąga go i nigdy więcej już go nie zakłada.
Już Spoony zwrócił na to uwagę. Nazywa się to "strzelba Czechowa".

Tyle bezsensownego gówna przewala się przez ten film, że trudno jest wszystko wymienić. Masa rzeczy dzieje się 'bo tak' i niezostaje nigdy wyjaśniona.
Legenda o Źródle jest ponoć wszystkim Nieśmiertelnym dobrze znana... dlatego też nie zostaje wspomniana, aż do piatego filmu cyklu.
Im bliżej Źródła Nieśmiertelni są, tym bardziej śmiertelni się stają. Wyższa logika.
Nigdy nie dowiadujemy się też, co takiego fantastycznego w tym Źródle jest. Pojawia się, wszyscy chcą się do niego dostać, tylko... czemu? Jak to się ma do Zgromadzenia? Jak to się ma do "może zostać tylko jeden"? Czy wszystko to, co znamy, wszystkie zasady idą w tym momencie do kosza?
I nie.. zakończenie również nie udziela nam jakichkolwiek wyjaśnień.

"Nieśmiertelny: Źródło" postawił sobie za punkt honoru wyjebanie wszystkiego co ikoniczne w "Nieśmiertelnym".
Katana Duncana zostaje złamana w połowie filmu, potem walczy on jakimiś dwoma nożami. Znany z serialu Joe Dawson ginie.
Na koniec zostają covery piosenek Queen. Zgwałcone zostają "Princes of the universe" oraz "Who wants to live forever" przy napisach końcowych. Na YouTubie sobie znajdziecie, więc jeśli chcecie się wykrwawić przez uszy, to posłuchajcie.

Efekty specjalne są kosmicznie gówniane. Od greenscreenów, po animacje Przyśpieszeń.
Strona wizualna filmu to brud i mrok, plus jeszcze użycie pastelowych kolorów. Nie wiem, czy film miał być komiksowy, czy "artystyczny", ale się to kupy nie trzyma... albo trzyma i to aż za bardzo.
Montaż również jest skopany. Przyśpieszanie taśmy, slow-motion, dziwaczne powtarzanie kilku sekundowych sekwencji, przeskakiwanie klatek - wszystko to bywa cholernie uciążliwe i sprawia wrażenie, jakby film się zacinał. Serio, gdy oglądałem to ścierwo po raz pierwszy, przy pewnej scenie myślałem, że komputer zaczyna mi się wieszać.

Wisienką na torcie jest finałowy pojedynek ze Strażnikiem, przywodzący na myśl kreskówki ze Strusiem Pędziwiatrem, albo Tomem i Jerrym.
Ale czy jest w tym filmie coś dobrego? Cokolwiek?
Aktorstwo jest nie najgorsze. Znajome twarzyczki wciąż nie zawodzą, a nowi aktorzy radzą sobie nawet nieźle. To nie ich wina, że ich postacie potrafią być całkowicie jednowymiarowe.
Strażnik mnie rozbawił kilka razy, więc jego postać zaliczam na plus.
Muzyka, za wyjątkiem coverów całkiem mi się podobała, zdecydowanie to najjaśniejszy punkt w całej tej kloace.

"Nieśmiertelny: Źródło" rzeźnicko rozprawia się z serią, dobija ją i wysysa ostatnie, najmniejsze resztki godności jakie kiedykolwiek miała. Dla niektórych może to być tak złe, że aż dobre.
Mnie najbardziej przeraża fakt, że kiedyś uznałem ten film za dobry. Były to czasy gimnazjum i... dzięki Bogu zmądrzałem.
Ten film powinno się spuścić w kiblu... z nadzieją, że nie rozsadzi kanalizacji swoją chujowością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz