poniedziałek, 15 lutego 2016

Powrót muchy (1959) reż. Edward Bernds

Czy jest tu ktoś, kto pamięta moją recenzję "Muchy" Kurta Neumanna? To był, przynajmniej na swoje czasy bardzo mocny i szokujący film. Dziś nieco się postarzał, ale nadal uważam go mimo wszystko za coś wartościowego. I jak się domyślacie - swego czasu był hitem, więc logicznym było planowanie sequela.
Ten nadszedł rok później...
Akcja "Powrotu muchy" dzieje się 15 lat po wydarzeniach z filmu Neumanna.
Bohaterem jest Philippe Delambre, syn Andre. Poznaje prawdę o śmierci ojca i postanawia kontynuować jego dzieło. Wraz ze wspólnikiem i na przekór dobrym radom wujka Francois odbudowuje maszynę. Nie wie jednak, że jego wspólnik chce mu ową maszynę zapieprzyć i opchnąć... na czarnym rynku, I guess.

Już po samym rysie fabularnym widać, że "oryginalny horror" zniknął na dobre. In fact, "Powrót..." jest pozbawiony absolutnie wszystkiego, co czyniło oryginał tak interesującym.

Przede wszystkim nie ma bohatera. Philippe jest pozbawionym osobowości bucem, w dodatku mdłym, a co za tym idzie cała historia jest mdła.

Wiecie, to nie jest tak, że potrzeba wielce oryginalnej historii, żeby utrzymać widza przed ekranem. Nie. Gdy ma się do dyspozycji ciekawego, sympatycznego bohatera, to widz będzie chciał jego losy poznawać, jak sztampowe i głupie by nie były.

Fabuła w dużej mierze opiera się na tym, że Philippe odkrywa fakty, które my już znamy, kłóci się z wujkiem i gotów jest doprowadzić rodzinną firmę do ruiny, byleby swój maszynkę do teleportacji skończyć.
Nic nowego w temacie powiedziane nie zostało, za to czeka nas recykling tych samych pomysłów, wykonanych stokroć gorzej. Braki w budżecie widoczne są zarówno w efektach specjalnych, które względem oryginału zrobiły absurdalny krok do tyłu oraz w braku kolorowych zdjęć. Gdy pierwsza "Mucha" kręcona była w kolorze, tak "Powrót..." jest znów w czerni i bieli.
Najlepszym podsumowaniem niech będzie charakteryzacja człowieka-muchy ze swoją wielką głową.
Ale, gdybyście jeszcze mieli wątpliwości, że jest to film wymuszony i zrobiony bez pomysłu i polotu, zostaje cały akt trzeci wraz z zakończeniem. Wtedy to bowiem... powraca człowiek-mucha. I co robi? Wychodzi, odnajduje ludzi, którzy zrobili go w ciula, zabija ich, wraca, mamy ostatnią teleportację i happy-end... a wszystko to przebiega tak bardzo bez emocji i w ogóle... bez niczego. Poważnie. Bez niczego. To najbardziej jałowe zakończenie jakie widziałem. Pustka emocjonalna.

Są tylko dwa dobre elementy tego "widowiska" - Vincent Price powraca i jest świetny, nawet jeśli nie odgrywa praktycznie żadnej roli w historii, a czarno-białe zdjęcia prezentują się naprawdę, naprawdę ładnie.

"Powrót muchy" można by rozważać w kategorii 'tak złe, że aż dobre', bo ma na to wszelkie zadatki. Głupią intrygę, beznadzieją charakteryzację, wylewające się z ekrany hektolitry campu... ale jest skurwysyńsko nudny i prędzej zaśniecie niż chociaż raz się zaśmiejecie.
Nie warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz