Często w przypadku kontynuacji jakiegoś
filmu można powiedzieć, "to już nie to samo", i w przypadku "Czarnoksiężnika"
tak niestety jest. Sam fakt, że film doczekał się sequela jest dla mnie lekko
zdumiewający. Dzis wydaje mi się, że powstał on tyko i wyłącznie po to, by
Julian Sands swoją zajebistą rolę uczynił... jeszcze bardziej zajebistą.
Za kręcenie odpowiedzialna była już
zupełnie inna ekipa. Na stołku reżysera usiadł Anthony Hickox obyty już w
horrorze i satanizmie po świetnych "Waxwork" i trzeciej części
"Hellraisera", tak więc można stwierdzić, że zostaliśmy oddani we
właściwe ręce.
Fabuła nie ma żadnego powiązania z tym co
wiedzieliśmy w części pierwszej. Backstory Czarownika także uległo całkowitej
zmianie (mimo iż to w zasadzie ta sama
postać). Tym razem prezentuje się to tak:
Co jakieś 600 lat Szatan sprowadza
swojego syna (czyli właśnie Czarownika) na ziemie podczas zaćmienia księżyca.
Ten musi w ciągu sześciu dni zebrać sześć kamieni, które uwolnią Wielkiego
Rogatego z piekła i użyć ich podczas zaćmienia słońca. Przeciwko Czarownikowi
stają druidzi, którzy teraz muszą przygotować swoich potomnych do walki.
Dostajemy tutaj lekko sztampą o wybrańcach, którzy uczą się posługiwać swoimi
cudownymi mocami. Wiem, pierwszy film bazował na kiczu, ale tutaj wypada to o
wiele gorzej.
Film, poza tytułem, nie ma nic wspólnego
z poprzednikiem i nie wstydzi się tego. Hickox nie boi się zrobić tego po
swojemu, więc mamy dużo mocnych scen, jego porypanych zbliżeń kamerą, a całość jest stuprocentowym horrorem robionym na poważnie. Mamy tu nieco czarnego
humoru, ale jest to zupełnie inny, niż w przypadku kiczowatej części pierwszej.
O ile ta zmiana klimatu mi spasowała, tak
film traci w miejscach, które uczyniły pierwszy film tak dobry. Brakuje to
jakiegoś charakterystycznego i sympatycznego protagonisty. Redferne i Kassandra
to były świetnie napisane postacie. W
tym filmie mamy podstarzałych druidów, którzy są odrobinę pocieszni, i
naszych młodych, którzy są zwyczajnie nudni.
Wiecie tylko w czym tkwi sedno? W tym co
napisałem na początku. Cała ta fabułka, to wszystko jest tylko po to by Julian
Sands wszedł przed kamerę i rozpierdolił system. To było chyba jedyne założenie
tego filmu i zostało spełnione z nawiązką. Wciąż jest tajemniczy, demoniczny i
po prostu boski. Każda scena z jego udziałem to arcydzieło i synonim słowa
bad-ass. A pozbywa się on kolejnych osób w sposób niezwykle pomysłowy.
Mimo uchybień, film ogląda się naprawdę dobrze.
To dobry film, po prostu nie tak dobry jak poprzednik. Dla samego Sandsa w roli
Czarownika warto rzucić okiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz